O wojnie domowej w Syrii słyszymy już dawno. Przez internet i społecznościowe portale od 2011 roku przewalają się zdjęcia mordowanych cywilów, pokaleczonych dzieci i protestów ludności przeciwko reżymowi al-Asada. Dziesiątki filmów pobudza opinię publiczną na całym świecie. Od dawna też słychać głosy skierowane przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych o interwencję zbrojną mającą na celu zakończenie apokalipsy cywilnej ludności Syrii.
Prawdopodobny atak chemiczny reżymu przeciwko powstańcom i ludności cywilnej praktycznie postawił na baczność armie cywilizowanego świata. Interwencja międzynarodowa była już bardzo blisko. Jednak Barack Obama pokazał światu, że USA nie ma zamiaru Syryjczykom pomóc. Poddanie decyzji o interwencji Kongresowi było polityczną zagrywką prezydenta USA. Można się spodziewać, że Kongres nie da zielonego światła do użycia przeciwko reżymowi amerykańskiej armii i decyzję będzie odwlekał jak tylko się będzie dało. Od tego momentu byłem już prawie pewien, że żadnej zbrojnej akcji przeciwko armii al-Asada nie będzie. Początkowo myślałem - Obama tchórz. Bush nawet minuty by się nie zastanawiał tylko odpalił by rakiety bliskiego zasięgu z jednostek stacjonujących na Morzu Śródziemnym...
Dziś zrozumiałem dlaczego Amerykanie nie mają zamiaru pomagać opozycji w usunięciu dyktatora. Uświadomiły mi to płonące wieże World Trade Center i dusze pomordowanych przez islamskich terrorystów amerykańskich obywateli.
Syria to nie Irak gdzie opozycyjne ugrupowania na posiedzeniu w Londynie ustaliły ramy powojennego statusu państwa. 350 delegatów w demokratyczny sposób uchwaliło deklarację "państwa demokratycznego, parlamentarnego, pluralistycznego i federalnego" ... Syria to kraj gdzie o władzę z al-Asadem walczą mudżahedini, islamscy fanatycy i potencjalni członkowie al-Kaidy. Powstańcy w Syrii to wróg Stanów Zjednoczonych, Baracka Obamy i narodu amerykańskiego od pamiętnego września 2001 roku.
Patrząc dzisiaj na archiwalne zdjęcia płonących bliźniaków nowojorskiego Manhattanu rozumiem decyzję Stanów Zjednoczonych. To nie ich wojna...