NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja
275
BLOG

McGiffen: Eurosceptycyzm jako internacjonalizm

NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja Polityka Obserwuj notkę 0

Jako przeciwnik Unii Europejskiej odkąd powstała, przyzwyczaiłem się do oskarżeń o nacjonalizm. Zarzut ten wprawdzie średnio pasuje do osoby, która opuściła rodzimą Anglię dwie dekady temu i nie ma żadnej chęci, żeby do niej wracać. Jednak mówiąc poważnie, fakt, że tego rodzaju oskarżenie może być traktowane serio, pokazuje jak skuteczna jest propaganda unijna w budowaniu wizerunku UE jako urzeczywistnienia projektu zaangażowanego internacjonalizmu. Ostatecznie rzecz biorąc, regularnie krytykowałem też MFW i Bank Światowy, a jednak nie spotkałem się w związku z tym z podobnymi reakcjami. A przecież organizacje te, których międzynarodowy charakter jest niezaprzeczalny, operują w duchu tych samych neoliberalnych zasad, które kierowały UE od czasu podpisania Traktatu z Maastricht.

Dla jasności: w żadnym stopniu nie jestem przeciwnikiem międzynarodowej kooperacji.. Moja dotychczasowa działalność jest najlepszym dowodem oddania dla internacjonalizmu. Byłem członkiem skrajnie lewicowych ugrupowań brytyjskich w latach 70. i 80., pod koniec przedostatniej dekady XX wieku aktywnie działałem w lewym nurcie Labour Party, następnie byłem politycznym doradcą parlamentarzysty z tej partii, jeszcze później doradcą holenderskiego europosła związanego ze Zjednoczoną Lewicą Europejską (GUE-NGL), następnie zostałem członkiem jej sekretariatu oraz jednym z doradców ds. ochrony środowiska. Wszystko razem ciężko uznać za biografię autentycznego nacjonalisty. Podobnie zresztą jak to, że obecnie jestem redaktorem międzynarodowego magazynu internetowego lewicy krytycznej wobec UE (www.specterzine.com).

W moim odczuciu “międzynarodowa kooperacja” jest abstrakcją, której bez odpowiedniego rozwinięcia, nie można ani odrzucić, ani poprzeć. Na najbardziej podstawowym poziomie pojęcie to oznacza współpracę różnych narodów, podejmowaną dla osiągnięcia pewnych celów. W takim pojęciu mieściłaby się współpraca krajów z obu stron „żelaznej kurtyny”, która pomogła wytępić ospę w Afryce, inwazja na Wietnam pod przewodem USA, inwazja na Czechosłowację pod przewodem ZSRR, pakt Ribbentrop-Mołotow, Wielki Zderzacz Hadronów, organizacja Mistrzostw Europy w piłce nożnej w waszym kraju i u waszego sąsiada, oraz konkurs Eurowizji. Międzynarodowa współpraca może być zatem podejmowana zarówno na rzecz celów zacnych, jak i bardzo złych, celów ważnych, jak i raczej trywialnych. Sama w sobie nie jest ani dobra ani zła. Wszystko zależy od tego, na co jest nakierowana, oraz czy w danym przypadku jest użytecznym narzędziem – “wartością dodaną” – dla osiągnięcia celu. Niedorzeczne jest fetyszyzowanie lub demonizowanie międzynarodowej kooperacji jako formy. Popieram ją gdy służy osiąganiu celów, o które całe życie walczyłem: pokoju i sprawiedliwości społecznej, odwracaniu destrukcji środowiska, która jest nieuchronnym rezultatem kapitalizmu, oraz próby stworzenia społeczeństwa, w którym każdy – niezależnie od wieku, płci , koloru skóry, poglądów, orientacji seksualnej, niedostatków intelektualnych i fizycznych – może żyć bez strachu.

Jeśli takie byłyby cele Unii Europejskiej, miałaby moje entuzjastyczne poparcie. Doświadczenie uczy jednak, iż istnienie Unii służy czemuś kompletnie przeciwnemu. Od czasu przyjęcia Jednolitego Aktu Europejskiego z 1987 roku, UE działała na rzecz redukowania kosztów pracy, aby uczynić gospodarki bardziej “konkurencyjnymi”, czytaj: zyskownymi. Z każdym nowym traktatem , ta zasada coraz bardziej dominowała nad pozostałymi. Gadka o “socjalnej Europie”, która wbrew wszystkiem faktom rozkwitała na centro-lewicy ok. 1990 roku, brzmiała i brzmi równie realistycznie, jak postulat darmowego piwa dla robotników. Zamiast zwiększenia ochrony pracowników wobec integrującego się europejskiego rynku pracy, obserwowaliśmy podmywanie ustalonych wcześniej form dialogu społecznego przez kolejne orzeczenia Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (Laval, Viking, Luksemburg), umożliwiające zatrudnianie na danym rynku pracowników z innych krajów członkowskich, na płacach daleko niższych od poziomu ustalonego na lokalnym szczeblu.

Niszczony jest więc system wypracowany w powojennej Europie (nadal funkcjonujący w północno-zachodniej części kontynentu), w ramach którego stawki dla różnych sektorów ustalane są w toku trójstronnych rozmów między związkami, pracodawcami i rządem.

Pozwolenie, aby pracownicy ze wschodu Europy zabierali pracę Holendrowi poprzez zgodę na niższe pensje nie jest, nawiasem mówiąc, najlepszym sposobem na przeciwdziałanie ksenofobii. To bezmyślne lekceważenie społecznych konsekwencji neoliberalizmu w służbie zysku ujawnia gigantyczną hipokryzję kazań o Europie jako wielkiej, szczęśliwej rodzinie, które można przeczytać na oficjalnych stronach internetowych UE. Możesz włożyć kwiat w karabin żołnierza, który napadł twój kraj, ale nie nakarmisz dziecka kwiatami, ani beztroską gadaniną o miłości i pokoju. Prezydent Hollande i kanclerz Merkel nie są zresztą zbyt podobni do Johna i Yoko. Jeśli robotnikowi, który stracił pracę na rzecz przybysza pracującego za niższą stawkę ksenofobia wydaje się rozsądną odpowiedzią, to potrzebujemy dlań znacznie lepszej oferty. Lepszej od namawiania do „miłości bliźniego”, lepszej niż nic niewyjaśniające tłumaczenia, że utrata pracy jest nieuniknionym rezultatem bezosobowych sił („globalizacja”) i – przede wszystkim – lepszej od zapowiedzi, że tenże holenderski pracownik bądź pracownica też będą musieli zaakceptować niższe płace. Żadna z tych „propozycji” nie odwiedzie ludzi pozbawianych pracy od głosowania na Wildersa, czy Le Pen.

Nawet przedstawiciele radykalnej lewicy, po których można by się spodziewać bardziej krytycznego nastawienia, rozpowszechniają mit, że powojenna europejska współpraca była odpowiedzią na dramat II wojny światowej. Gdyby to była prawda, granice tej kooperacji nie zatrzymałby się na Łabie. Nie chcę oczywiście zaprzeczać, że wielu ludzi biorących udział w powstawaniu Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, i jej następczyni, Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, mogło być zmotywowanych tym, co oglądali jako cywile i żołnierze dekadę wcześniej. Znaczące inwestycje stojące za początkowymi ruchami ku europejskiej integracji, powodowane były jednak zwyczajowym imperatywem: chęcią zysku, jak również próbą ukazania Związku Radzieckiego jako nieatrakcyjnej alternatywy. Stąd podwyższenie poziomu życia dla klasy pracującej, które nastąpiło w powojennych warunkach. Tak naprawdę główną siłą stojącą za integracją naszego kontynentu nie byli nawet Europejczycy, lecz Amerykanie. I nie byli oni aniołami pokoju, tylko żołnierzami na froncie Zimnej Wojny.

Mimo wszystko Jednolity Akt Europejski z 1986 roku i Traktat z Maastricht z 1992 zmieniły naturę europejskiego projektu. Europejska Wspólnota Gospodarcza nigdy nie była neutralnym zjawiskiem, ale przynajmniej stanowiła ona – podobnie jak narodowe gospodarki i narodowe systemy polityczne – arenę, na której mogła odbywać się walka klas. Traktat z Maastricht ostatecznie odmienił charakter Wspólnoty. Z pola gry (które nigdy nie zapewniało jednak walczącym równych szans i na którym klasa pracująca nie była gospodarzami) przekształcił ją w przeciwnika klasy nie-posiadającej. Co więcej, był to przeciwnik, który przyprowadził własnego sędziego i mógł zmieniać reguły, gdy tylko przyszła mu na to ochota (w ten sposób nawet Anglia mogłaby wygrać ostatnie Mistrzostwa Europy!). W praktyce te zmiany służą powiększeniu stopy prywatnych zysków – poprzez rozmontowanie porządku powojennego wraz z modelem państwa dobrobytu, który zapewniał mieszkańcom Europy Zachodniej przyzwoite, a nawet dostatnie życie.

Oczywiście powojenny porządek nie miał charakteru socjalistycznego. Jego celem było raczej kupienie społecznego spokoju, niż budowanie sprawiedliwszego systemu. Mimo to model ów sprawił, że jako dziecko z robotniczej dzielnicy Manchesteru, w latach 50. i 60. byłem dobrze odżywiony, przyzwoicie wyedukowany, miałem niezłe warunki mieszkaniowe oraz porządną – i darmową – opiekę medyczną. W ramach państwa dobrobytu nie doszło też do kompletnego rozbrojenia sprzeciwu, a w niektórych przypadkach doszło wręcz do wzmocnienia i wzniesienia robotniczych postulatów na nowy poziom. Pomimo całej naszej krytyki socjaldemokratycznego modelu jest oczywiste, że ci z nas, którzy żyją w krajach, gdzie swego czasu zwyciężył (i w jakimś stopniu ciągle trwa), muszą go bronić i zabiegać o dalszy rozwój jego prospołecznych rozwiązań. W tym samym czasie powinniśmy dyskutować z ludźmi o tym, dlaczego oferta socjalna jest redukowana, dlaczego kapitalizmu nie stać już na utrzymywanie narzędzi łagodzących konflikty klasowe, które sam generuje.

Europejska współpraca na rzecz sprawiedliwości społecznej oraz skutecznego opanowania kryzysów: ekologicznego i ekonomicznego, byłaby niezwykle pożądana. Zamiast tego jednak, poprowadzono nas w ślepą uliczkę Europy neoliberalnej, w której demokracja jest systematycznie podmywana, a każdy oddolny mechanizm wpływu na politykę ekonomiczną został wypleniony. Na poziomie politycznym europeizacja nie oznaczała demokratyzacji, lecz transfer władzy z wybieralnych ciał do zcentralizowanych instytucji – przede wszystkim do Komisji Europejskiej, Eurpoejskiego Banku Centralnego I Rady Europy – nad którymi społeczeństwa mają niewielką lub żadną kontrolę. Jedyna instytucja, o której składzie możemy decydować, Parlament Europejski, nie ma nawet władzy prawdziwego, liberalno-demokratycznego parlamentu. Zyskał ostatnio co prawda nowe kompetencje, ale z każdym zwiększeniem jego wpływu na ustawodawstwo wzmagają się także działania wciąż rozrastającego się, niezaspokojonego korporacyjnego lobby.

Nadal jednak całe obszary legislacji pozostają wyjęte spod jakiegokolwiek wpływu PE. Należą do nich podstawowe zagadnienia polityki gospodarczej. Od Traktatu z Maastricht wybieralnym politykom zakazano wręcz wpływania na decyzje ECB. Centralny bank Europy jest “niezależny”. To interesujące określenie. Brzmi bardzo pozytywnie, niezależność jest przecież jedną z najbardziej cenionych cech – tak dla państw, jak dla poszczególnych osób. Zapytajmy jednak: od czego ECB jest niezależny? Otóż jest on niezależny od wszelkich form demokratycznego wpływu.

Pod kuratelą UE odbywa się destrukcja socjalnych i demokratycznych osiągnięć ostatnich dwóch stuleci. Różnice w dochodach i zamożności wzrosły w prawie każdym kraju członkowskim. Neoliberalizm przestał być jedną z wielu konkurujących ze sobą ekonomicznych ideologii i stał się zinstytucjonalizowanym źródłem unijnych praw i praktyk. Zamiast zorganizowanej, internacjonalistycznej współpracy na rzecz walki z ekonomicznym i finansowym kryzysem, liderzy UE przystąpili do zawziętego ataku na ludzi pracy. Jeśli Unia to rzeczywiście przykład międzynarodowej współpracy, to czemu nie pomogła ona greckiemu społeczeństwu, które padło ofiarą olbrzymiego oszustwa popełnionego przez zagraniczne instytucje finansowe i własnych polityków? Zamiast udzielić wsparcia potrzebującym, Unia zachowuje się jak okupant w pokonanym kraju.

Tak naprawdę Unia Europejska, poprzez swoją działalność i propagandę, sprawia, że internacjonalizm zyskuje złą sławę. W rezultacie, ugrupowania takie jak Francuski Front Narodowy, belgijska Vlaams Belang, holenderska PVV (partia Geerta Wildersa) czy węgierski Jobbik, stają się coraz silniejsze.

Co powinna robić lewica? Sytuacji nie poprawią bajki o miłości i pokoju, ani romantyzowanie wielkiego, międzynarodowego braterstwa i siostrzeństwa pracowników i pracownic; walka przeciw skrajnej prawicy na ulicach jest potrzebna, ale niewystarczająca. To, czego naprawdę potrzeba to internacjonalizm, który jest nasz, a nie ich. Internacjonalizm, w ramach którego moglibyśmy zorganizować się do walki o sprawiedliwość, ratunek dla środowiska, pokój i bezpieczeństwo, które przyjdą dopiero wtedy, gdy kapitalizm zostanie obalony. Alternatywą jest stale pogłębiający się kryzys ekonomiczny, jeszcze brutalniejszy niż dotąd dyktat kapitału oraz wzrost ksenofobii, rasizmu i przemocy, które wywołują. Jak ostrzegał Bertold Brecht po II wojnie światowej i pokonaniu nazizmu:

Nie radujcie się z jego klęski,
bo choć świat powstał i powstrzymał drania,
suka która go zrodziła, znów ma ruję.



Steve McGiffen
Bourré, France
July 1st, 2012
 


 

tłum. Filip Białek 

 

Steve McGiffen – redaktor www.spectrezine.org. Oprócz zajęć wspomnianych w artykule, jest tłumaczem z holenderskiego, wykładowcą stosunków międzynarodowych oraz felietonistą brytyjskiego dziennika „Morning Star”.
 

 

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie nowe-peryferie.pl

http://lubczasopismo.salon24.pl/noweperyferie; mail: nowe.peryferie(at)gmail.com Skład: acmd; andaluzyjka; geissler; kazimierz.marchlewski; michalina przybyszewska; binkovsky

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka