Prezentujemy kolejny fragment wywiadu-rzeki z Joanną i Andrzejem Gwiazdami, "Gwiazdozbiór w»Solidarności«". Książka ukaże się niebawem nakładem "OBYWATELA". Więcej informacji tutaj
Z tych wszystkich środowisk KOR był Wam wówczas najbliższy.
Joanna Gwiazda: Gdy prawie wszystkie pierwotne żądania KOR-u zostały spełnione, wynikł problem, czy KOR powinien się rozwiązać. Wiadomo było, że żądanie ukarania winnych nie zostanie nigdy spełnione, chyba że komuna padnie. Z jednym nierealnym żądaniem KOR-owi groził powolny uwiąd. Uważaliśmy, że szkoda kapitału społecznego wypracowanego w akcji obrony represjonowanych i KOR powinien działać nadal, choć formułę trzeba zmienić, rozszerzyć. Namawialiśmy do tego Jacka Kuronia podczas spotkania w Gdańsku u nas w mieszkaniu. Przyszło wówczas wiele osób z różnych opozycyjnych środowisk, wszyscy byli podobnego zdania. KOR zmienił nazwę na Komitet Samoobrony Społecznej „KOR” i działał nadal. Cieszyliśmy się, ponieważ tylko środowisko KOR-owskie wydawało prasę, która mogła zainteresować szersze kręgi społeczeństwa, również robotników. Kuroń doszukiwał się głębokich treści w „Bratniaku” wydawanym przez Aleksandra Halla i toczył z nim uczone spory ideowe, ale my byliśmy niepoprawnymi praktykami i wciąż szukaliśmy sposobów włączania do działalności opozycyjnej nowych ludzi, przełamywania totalitarnego lęku, który paraliżował całe społeczeństwo.
Opowiedzcie trochę o ówczesnych realiach trochę „od kuchni” – jaka była atmosfera, jakie zasady „opozycyjnego BHP”.
Joanna Gwiazda: Środowisko opozycji w Trójmieście, bardzo zróżnicowane ideowo, działało początkowo dosyć zgodnie metodą pospolitego ruszenia. Nie była to mała grupa. Na przykład ktoś zaprosił przedstawiciela Amnesty International, Adama Wojciechowskiego, więc poszły wici, że u Kuropatwińskich odbędzie się spotkanie. Na spotkanie z nikomu nie znanym człowiekiem zwaliło się ze 150 osób. Dobrze, że mieszkanie było duże i stojąc na baczność wszyscy się zmieścili. Kuropatwiński zapłacił za to utratą zbiorów cennych „nielegalnych” wydawnictw: „Kultury”, „Zeszytów Historycznych” i książek. W Gdańsku były to skarby o wiele cenniejsze niż w Warszawie. Podobno oddał je bezpiece bez oporu, a my dziwiliśmy się, że organizując publiczne spotkanie nie przewidział rewizji jako oczywistej konsekwencji. Naszym zdaniem, powinien zbiory wynieść do sąsiadów. Dopiero później przekonaliśmy się, jak uciążliwe i zawodne jest przechowywanie bibuły u znajomych.
Przed wysłaniem wspomnianego listu do Sejmu, Andrzej z wielkim żalem zlikwidował fachowo wykonaną bimbrownię, zmontowaną ze szkła laboratoryjnego najwyższej jakości. Mimo wszystkich niedogodności, od samego początku przestrzegaliśmy rygorystycznie zasad konspiracji – nieustannie gubiliśmy obstawę, ważne dyskusje prowadziliśmy wyłącznie na spacerach, w domu wszystkie istotne kwestie pisało się na kartkach natychmiast palonych. Podsłuch wykorzystywaliśmy do dezinformowania bezpieki.
Andrzej Gwiazda: Początkowo aktywność bezpieki wobec nas była niewielka. Trudno powiedzieć, czy świadomie tolerowano typowo inteligencką opozycję (spotkania, dyskusje, ograniczony kolportaż literatury), czy SB nie była jeszcze dostatecznie dobrze przygotowana. Jeśli bezpieka nie chciała dopuścić do spotkania, obstawiała dom kordonem tajniaków i milicji lub zatrzymywała gościa zaproszonego spoza Gdańska. SB unikała wkraczania do mieszkań w celu rozpędzenia spotkania, ponieważ z tym wiązały się awantury i zatrzymania, a ludzie, którzy przyszli tylko posłuchać jakiejś ciekawej dyskusji, przekraczali cienką linię dzielącą sympatyków od zdeklarowanych opozycjonistów.
Joanna Gwiazda: Zdarzało się, że ci, którym udało się dotrzeć do miejsca spotkania, spokojnie obradowali, a milicja wyłapywała przed domem następnych chętnych. Może chodziło im o ograniczenie frekwencji. Obmyślaliśmy różne sposoby skołowania lub ominięcia kordonu, np. wejście przez inną klatkę schodową lub od podwórza. Oczywiście, warunkiem powodzenia było wcześniejsze zgubienie osobistej obstawy. Byliśmy w tym dobrzy, ale zaimponował nam młody Niemiec z RFN, z jakiejś lewicowej grupy, który uczestniczył w spotkaniu u Krzysztofa Wyszkowskiego na Żabiance, na które weszła bezpieka. W ciasnym przedpokoju zrobiło się zamieszanie i Niemiec dosłownie pod ręką esbeka wyszedł na korytarz. Kiedy było już po wszystkim – rewizji, spisaniu, straszeniu itp. – zaczęliśmy szukać naszej zguby. Podejrzewaliśmy, że schował się w pobliżu, więc biegaliśmy po wszystkich klatkach dziesięciopiętrowego bloku, wołając „William, to my”. Wreszcie odezwał się z któregoś pomieszczenia na zsyp śmieci. Powiedział, że nasza milicja to szczeniaki w porównaniu z ich policją...
A jak wyglądała kwestia wzajemnej obrony przed SB oraz wspieranie poszkodowanych?
Joanna Gwiazda: Nawet jeśli ktoś nie wiedział, po co przystąpił do opozycji i co w niej robić, to i tak władza bardzo szybko dostarczała mu zajęcia. Nieustannie trzeba było bronić się przed represjami, zbierać o nich wiarygodne dane, informować opinię publiczną i szukać sposobów obrony. Nieocenioną rolę odgrywał KOR, który prowadził ewidencję wszystkich represji – zatrzymań, aresztowań, rewizji, zwolnień z pracy – i informował dziennikarzy zachodnich. Bardzo szybko wiadomość trafiała na antenę Radia Wolna Europa. Było to ważne, ponieważ dawało poczucie bezpieczeństwa. Andrzej odczuł ulgę, kiedy po raz pierwszy Wolna Europa wymieniła jego nazwisko.
System komunikacji działał perfekcyjnie. Nasi koledzy doskonale wiedzieli, co robić w przypadku zatrzymania nas w miejscu pracy. Zdarzyło się, że informacja była na antenie przed dowiezieniem Andrzeja na komisariat. Kiedyś Andrzeja zatrzymano po wyjściu z pracy, na ulicy, bez świadków, a mimo to wkrótce cała Polska wiedziała, gdzie Gwiazda zniknął. Koło komisariatu przy ulicy Białej we Wrzeszczu mieszkała pani Kulwieć, nazywana „panią Irenką Wolna Europa”, ponieważ była namiętną słuchaczką tego radia. Wieczorem na spacerze wołała po imieniu swoje pieski, a Andrzej odkrzyknął jej z celi.
Andrzej Gwiazda: Kiedyś prawdopodobnie pobiliśmy rekord zaskoczenia esbeków. Uparli się przy rewizji, że chcą skontrolować naszą piwnicę. Odradzaliśmy im to z dobrego serca, ponieważ w piwnicach w naszym bloku panował nieopisany bałagan. Zawaliły się ścianki budowane na ćwierć cegły i wszystkie graty leżały w jednym stosie. Nasze dobre rady wzbudziły podejrzenie esbeków i postanowili wszystko dokładnie przejrzeć. Wycofałem się z wąskiego korytarzyka piwnicy, aby zapalić papierosa i przy okazji zatelefonowałem z budki przed blokiem do Kuronia. Za chwilę Wolna Europa podała, że właśnie w tej chwili u Gwiazdów odbywa się rewizja, czego bezczelnie wysłuchaliśmy na naszym radiu. Wtedy byli naprawdę wściekli, podejrzewali nas o stosowanie wyrafinowanych technik szpiegowskich.
Joanna Gwiazda: Na rutynowe rewizje i zatrzymania na 48 godzin nie reagowaliśmy, ale na areszty z nakazem prokuratora opozycja odpowiadała jakąś akcją. Zazwyczaj były to ulotki, a przy poważniejszych sprawach także zbieranie podpisów pod oświadczeniami w obronie aresztowanych, modlitwy w kościele, głodówki. Dopóki byliśmy wolnymi strzelcami opozycji, mieliśmy kłopot z podpisywaniem oświadczeń. Trzeba było reagować szybko, a zebranie większej ilości podpisów zabierało mnóstwo czasu. Kiedyś Bogdan Borusewicz nie wyszedł po 48 godzinach, podejrzewaliśmy aresztowanie, a do podpisania oświadczenia zebrało się tylko kilka osób. Nazwiska nic nikomu nie mówiły. Wymyśliliśmy jakieś nieistniejące opozycyjne firmy, żeby to poważniej wyglądało. I tak np. Mariusz Muskat podpisał oświadczenie za Dom Kultury Niezależnej, a Andrzej jako osoba odpowiedzialna za pomoc represjonowanym. Bogdan po wyjściu nawymyślał nam i miał rację. Ten z pozoru niewinny żart przeszedł do historii. Stworzyliśmy nieistniejącą rzeczywistość, teraz nazywaną faktem prasowym. Oświadczenie nagłośnił KOR, a Jan Józef Lipski na tej podstawie napisał w książce o KOR-ze, że w Gdańsku Andrzej Gwiazda był przedstawicielem Biura Interwencji KOR, prowadzonego w skali kraju przez Zbigniewa Romaszewskiego.
Odejdźmy na chwilę od wspominania wydarzeń. Chciałem zapytać o kwestię Waszych inspiracji, nazwijmy to, ideologicznych. W przeciwieństwie do warszawskich opozycjonistów nie zaczytywaliście się zachodnimi „marksistami z ludzką twarzą”, nie pasjonowały Was spory Trockiego ze stalinowską władzą itd.
Joanna Gwiazda: O Trockim wiedzieliśmy przede wszystkim to, że był komisarzem do spraw wojskowych, głównym ideologiem i realizatorem napaści na Polskę w 1920 r. i to wystarczyło, żeby skreślić trockizm z kręgu naszych zainteresowań. Nasza wiedza na temat różnic ideologicznych między trockizmem a leninizmem czy stalinizmem była bardzo powierzchowna, ale uważaliśmy trockizm za bardziej niebezpieczną odmianę marksizmu, ponieważ jego twórca zagroził naszej niepodległości.
Szukając inspiracji w historii ruchów lewicowych, najbliższy był nam PPS-WRN (Wolność, Równość, Niepodległość). Po 1945 r. działało jeszcze podziemie zbrojne, ale PPS-WRN była jedyną partią otwarcie opowiadającą się za niepodległością. PSL i PPS dały się nabrać na grę komunistów, którzy początkowo formalnie deklarowali demokrację parlamentarną.
Od KOR-u dużo się nauczyliśmy w bezpośrednich kontaktach, a także dzięki tym środowiskom mieliśmy lepszy dostęp do różnych lektur. Najcenniejsze były oczywiście teksty o tematyce społecznej i politycznej, analizy systemu komunistycznego i historia oporu w bloku radzieckim. Trafialiśmy na naprawdę ciekawe opisy i teorie, np. historia buntu kronsztadzkiego, koło Amalrika, albo teoria, która określa związek między oczekiwaniami społecznymi, ich realizacją i nastrojami rewolucyjnymi.
Mieliśmy ogromne zaległości w znajomości dzieł pisarzy emigracyjnych i polskich objętych cenzurą, np. Zbigniewa Herberta. Na szczęście okazało się, że u różnych ludzi w zakamarkach bibliotek domowych jest sporo książek przemyconych z Zachodu, zachowanych sprzed wojny, zaczęły też docierać wydawnictwa bezdebitowe z Warszawy. Trafiało się na różne pozycje jak na loterii, a trzeba było czytać bardzo szybko, bo już czekali następni w kolejce. „Folwark zwierzęcy” Orwella czytaliśmy po angielsku, Sołżenicyna po rosyjsku. Mieliśmy wyjątkową okazję przeczytać dzieła zebrane Sołżenicyna i kilka ciekawych książek z literatury łagierniczej, ponieważ do naszego domu, za pośrednictwem Borusewicza, trafiały książki wydawnictwa „Posiew”, przemycane z Zachodu do Związku Radzieckiego.
Musieliśmy też uzupełnić braki w znajomości historii politycznej II RP. W liceum prawdziwej historii tego okresu nie można się było nauczyć, sięganie do przedwojennych źródeł nie było proste, a co najważniejsze, wiedza o sporach politycznych dwudziestolecia międzywojennego wydawała się nam zupełnie nieprzydatna w walce z komuną. Z dorobku Dmowskiego przeczytaliśmy tylko jeden tom, poświęcony polityce wewnętrznej. To nam wystarczyło, aby zniechęcić się do endecji. Na przykład w 1926 roku uważał on, że szkół w Polsce jest za dużo i zalecał ograniczenie kształcenia młodzieży w liceach ogólnokształcących na rzecz szkół zawodowych, ponieważ inteligent oddaje się mrzonkom i nie chce mu się pracować. Jeszcze bardziej zraził nas inny pogląd narodowców: uległość wobec zaborcy wzmacnia naród, ponieważ bezsilność i upokorzenia wyzwalają nienawiść. Natomiast podjęcie walki osłabia nienawiść, gdyż zaborca staje się przeciwnikiem. Jest to prawda, ale tym bardziej „myśl polityczną Dmowskiego” uznaliśmy za szkodliwą.
Andrzej Gwiazda:Z tych przypadkowych lektur oraz wielu rozmów i dyskusji wyciągnęliśmy kilka ważnych wniosków, m.in. takie: nie walczymy z Rosją, lecz z ZSRR; nie walczymy z Rosjanami, lecz z totalitarnym systemem komunistycznym. Rosjanie, tak jak i inne narody uwięzione w komunistycznym imperium, są ofiarami zbrodniczego systemu. Inny ważny wniosek dotyczył słowa socjalizm. Komunistom, którzy socjalistów uważali za swoich najgroźniejszych wrogów, udało się zawłaszczyć całą tradycję walki robotników i skompromitować słowo socjalizm. O systemie PRL mówiło się „realny socjalizm” – pułapka była oczywista. Wystarczy opowiedzieć się za socjalizmem, a imputują ci wierność PZPR i miłość do Związku Radzieckiego. Akceptowanie różnych zawiłych teorii dysydentów, szukających źródeł marksizmu nieskażonych praktyką (np. trockizmu albo „młodego Marksa”), w rezultacie też wprowadza w tę samą pułapkę: „socjalizm tak, wypaczenia nie”. Na szczęście komunistom nie udało się zawłaszczyć wszystkich szlachetnych idei i haseł, chociaż próbowali być jedynymi w polskiej tradycji antyfaszystami, jedynymi demokratami, jedynie oni byli tolerancyjni dla różnych wyznań itd. W PRL udało się na tyle pomieszać strony i racje, że beznadziejny zamęt ideowy trwa do dzisiaj. Podszywanie się SLD pod tradycje demokratycznej lewicy jest tego najlepszym dowodem. Wszystkim jest z tym wygodnie, z partiami prawicowymi i Kościołem na czele.
cdn.
Patronat medialny www.salon24.pl
Blog pisma NOWY OBYWATEL
Piszą:
Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura