NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
271
BLOG

Jacek Zychowicz: Filozof na zakrętach historii

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Rozmaitości Obserwuj notkę 12

Jacek ZychowiczWątpię, czy świadkowie pożegnania z Leszkiem Kołakowskim zrozumieli, dlaczego był on kiedyś postacią legendarną.

 
Na wiadomość o jego śmierci, w TVN 24 pokazano spore fragmenty filmowego wywiadu-rzeki, który przeprowadziła z nim Agnieszka Holland. Kołakowski był tam ujmujący i aż za bardzo rozsądny. Mówiąc o swoich upodobaniach artystycznych, podkreślał, że nikomu ich nie narzuca. Zaznaczył, że do jego przyjaciół należą tak intelektualiści, jak zwykli ludzie. W ogóle, przyjaźń uznał za jedno z najważniejszych zjawisk w ludzkim życiu.
 
Taką samą osobowość roztropnego dżentelmena ukazywał w popularyzatorskich szkicach i wykładach telewizyjnych („Mini-wykłady o maxi-sprawach”, „Czego nas uczą wielcy filozofowie”), z których przede wszystkim znają go konsumenci dzisiejszego rynku mediów. Mogło mu to zdobywać sympatię większości odbiorców, ale – z drugiej strony – rozczarowywało intelektualistów, którzy życzyli sobie, żeby na wspomnianym rynku się coś działo. Redaktorom pism opiniotwórczych zdarzało się przyznawać półgębkiem – a nawet na dyskusjach panelowych – że „Profesorowi ostatnio nudzi”.
 
Kołakowski w swoim ostatnim wcieleniu nie musiał forsownie przystosowywać się do centrum debat publicznych, w którym się stale plasował. Najbliżsi byli mu bowiem filozofowie łączący zdrowy rozsądek z łagodnym wątpieniem. Od Platona, Spinozy, Hegla i wielkich mistyków, których spekulacje potrafiły ocierać się o szaleństwo, wolał dwóch francuskich Piotrów: Bayle`a i Gassendiego. Ci, nie dorównując poprzednio wymienionym sławą, mieli – w jego przekonaniu – tę zaletę, że z ich nauk nic złego nie mogło wyniknąć. Radzili ludziom, żeby szukali wyważonego maksimum przyjemności, starając się, jednak, żeby nie płacić za nie z cudzego konta. Absolutem, bytem, nicością, Bogiem, duszą i wszechświatem interesowali się w nikłym stopniu. Wystarczyło im dojść do przekonania, że nie mamy powodu szczególnie bać się piekła ani przerabiać siebie i innych na aniołów. Chętnie też ośmieszali swoich filozoficznych kolegów po fachu, wmawiających sobie, że Pierwsza Przyczyna wszystkiego, co istnieje, im osobiście zwierza się ze swoich tajemnic.
 
Być może, Kołakowski nie trafił na odpowiednią dla niego epokę. Doskonale pasował by bowiem do salonów oświeconego Paryża z XVIII-go stulecia lub obiadów czwartkowych u króla Stanisława Augusta. Historia, na którą przypadł jego długi życiorys, narzuciła mu tymczasem role apostoła oraz burzyciela marksizmu, osobistego wroga Pana Boga i powołujących się na niego kościołów, lecz także apologety polskiego katolicyzmu na użytek mocno wobec niego zdystansowanej świeckiej inteligencji, w różnych okresach równie bojowego komunisty i antykomunisty, naukowca z Instytutu Kształcenia Kadr Partyjnych, a potem oksfordzkiego All Soul`s College, członka najpierw PZPR, później zaś KOR.
 
Z jednej strony, za Kołakowskim ciągnęła świta wyznawców, z drugiej – nagonka wrogów. Jedni gratulowali mu (jak z karykaturalną przesadą wyraził się po jego śmierci szef krakowskiego wydawnictwa „Znak”, Jerzy Ilgg) „dobicia marksizmu osinowym kołkiem”, a drudzy nigdy go nie rozgrzeszyli z epizodu stalinowskiego i równie częstych, co gwałtownych zmian poglądów. Tymczasem wizerunki Kołakowskiego jako polskiego Sołżenicyna oraz ateistyczno-marksistowsko-komunistycznego diabła na równi są karykaturalnymi zniekształceniami. Niech, wymachując nimi, spierają się do woli wierni odbiorcy publicystyki „Znaku” i felietonów Stanisława Michalkiewicza. Bardziej wyważone sądy o Kołakowskim na ogół grzeszą wyolbrzymieniem. Autora „Głównych nurtów marksizmu” ukazuje się w nich jako postać epokową, która nie tylko przemierzała z polską historią jej kolejne zakręty, ale i na nią wpływała. Towarzyszy temu kreowanie go na filozofa wielkiej miary, który pojął i wyraził dylematy swego czasu.
 
Patrząc realistycznie, Kołakowskiemu warto zarzucać nie tyle marksizm bądź antymarksizm z kolejnych etapów jego biografii, co raczej - inercję, z jaką dawał się nieść od ściany do ściany. Doktryna, którą od Marksa przejął i zrealizował Lenin ze swymi niefortunnymi następcami, nie była – wbrew może w pewnym stopniu szczeremu przekonaniu Kołakowskiego z okresu do roku 1956 – „światopoglądem naukowym”, rozwiązującym „zagadkę historii”. Ale czy można ją, wzorem posłowia do „Głównych nurtów…”, zredukować do wymiaru mitycznej „fantazji”? Kołakowski, który w marksizmie doszukał się wyższego wtajemniczenia, później wyklął go jako opium, które odurzyło garstkę naiwnych intelektualistów i – co gorsza – posłużyło totalitarnym dyktatorom do zniewolenia milionów.
 
Dosyć podobnie przebiegała ewolucja jego postawy wobec katolicyzmu. Młody Kołakowski, jak na marksistę, zbyt wielką wagę przywiązywał do polemik antyklerykalnych. Przecież już najwcześniejszy Marks pouczał, że religijne „opium ludu” można zlikwidować jedynie pod warunkiem, że rewolucyjnie obali się warunki społeczne, które zmuszają do szukania w nim ucieczki. Kołakowski, jednakże, w swoim debiucie – „Szkicach o filozofii katolickiej” – niestrudzenie tępił Tomasza z Akwinu i Piusa XII, nie oszczędzając pomniejszego publicysty wyznaniowego ze współczesnej mu Polski, księdza Kazimierza Kłósaka. Klasycy marksizmu zgodnym chórem zarzuciliby mu przecenianie łatwych walk na wierzchu nadbudowy.
 
Jeszcze długo po antystalinowskiej odwilży, Kołakowski nie znużył się spóźnionymi szyderstwami w stylu Woltera. Ścigał nimi (w komentarzach do Pascala) obłudę jezuickich moralistów i zadurzenie siedemnastowiecznych, głównie holenderskich mistyków (na setkach stron monumentalnego studium „Świadomość religijna i więź kościelna”). Jego powiastki literackie i sceny teatralne (z tomów „Rozmowy z diabłem” oraz „Klucz niebieski. Opowieści z historii świętej ku zbudowaniu i przestrodze”) wyśmiewały na przemian po doktrynersku oszalałych i materialnie interesownych kaznodziejów. W „Notatkach o współczesnej kontrreformacji” wątpił, czy obiecujące na pierwszy rzut oka przemiany, które w Kościele katolickim zainicjował Sobór Watykański II, nie są tylko manewrem taktycznym, obliczonym na powstrzymaniu odpływu wyznawców. A zresztą – dodawał – żaden cudotwórca nie zdoła powiedzieć uśmierconemu przez postęp historyczny trupowi katolicyzmu: „Wstań i pójdź!”. Najostrzejszy zarzut, który – jako krytyczny marksista, pozostający jeszcze w szeregach PZPR – kierował pod adresem zbiurokratyzowanego ruchu komunistycznego, odkrywał w nim kopię zesztywniałej organizacji kościelnej.
 
Entuzjaści Kołakowskiego – co jeszcze po wielu latach przypomniał sobie Adam Michnik w rozmowach z księdzem Józefem Tischnerem – przeżyli wstrząs, kiedy dotarła do nich jego publicystyka z pierwszych lat emigracji po wydarzeniach z Marca 1968. Szkicowe studium „Obecność mitu” - jak również artykuły „Odwet sacrum w kulturze świeckiej” i „Samozatrucie społeczeństwa otwartego” - posługiwały się modną wtedy terminologią humanistyczną, którą Kołakowski zaczerpnął od Eliadego, Levi-Straussa, a nawet zachodnich neomarksistów w rodzaju Luciena Goldmanna. Ich przesłanie można jednak w dopuszczalnym uproszczeniu streścić starym powiedzeniem naszego lokalnego klasyka, Henryka Sienkiewicza: systematy filozoficzne przemijają, a msza się po staremu odprawia. Na korytarzach instytutów filozoficznych zaczęto przebąkiwać, że „Leszek się nawrócił”. Nieoczekiwany zwrot Kołakowskiego w stronę Kościoła podobno zauważył z ostrożnym uznaniem prymas Stefan Wyszyński. Pisma kościelne dla inteligencji, „Tygodnik powszechny”, „Znak” i „Więź” pozyskiwały wahających się zwolenników laickiego poglądu na świat a la Boy-Żeleński i Antoni Słonimski: Przestańcie się bać „czarnego luda”! Kościół się zmienił. Widzi to nawet apostoł niewiary, którym do niedawna był wasz mistrz Kołakowski.
 
Skąd wynikały wolty Kołakowskiego? Nie warto zarzucać mu świadomego, a tym bardziej interesownego koniunkturalizmu. Ciekawiej bowiem jest przyjąć, że we wszystkich swoich przemianach był szczery. Co w takim razie – powtórzmy pytanie – nim kierowało, kiedy im ulegał? Kołakowski w żadnym stopniu nie przypominał filozoficznych awanturników, Sokratesa, Kierkegaarda czy Wittgensteina, którzy zamęczali swe otoczenie, wypominając mu, że nic nie wie i nawet nie potrafi myśleć. Wyznawcy – nie bez pomocy, której im udzielił takimi esejami, jak słynny „Kapłan i błazen” – kazali wyobrażać go sobie jako demonicznego szydercę, nonkonformistę i kontestatora. W rzeczywistości, Kołakowski zawsze myślał tak, jak publiczność, która go oklaskiwała. Razem z nią potępił Polskę, która zginęła we wrześniu 1939 i udzielił kredytu zaufania nowym porządkom ustrojowym, ukształtowanym po roku 1944. Następnie, po śmierci Stalina, XX Zjeździe KPZR i odwilży zawiódł się socjalizmem według radzieckiej formuły. Stopniowo powracał w stare koleiny ideowe. Podobnie jak nauczyciele inteligencji z okresu międzywojennego, wahał się między szacunkiem dla tradycji upostaciowanej w Kościele i kultowym stosunkiem do cywilizacji zachodniej, z której historia XX wieku na kilkadziesiąt lat niesprawiedliwie wyrwała Polskę. Najgorzej, notabene, wypadał wówczas, gdy oczekiwania publiczności kazały mu – w czasach marcowych „komandosów”, KOR-u i stanu wojennego – wieszczyć ze świeckiej ambony o totalitarnym monstrum i walczącej z nim „sile bezsilnych”.
 
A przecież po filozofowie oczekuje się odkrywania nowych szlaków i horyzontów. Choćby nawet ta misja wymagała więcej platońskiego entuzjazmu, a nawet szaleństwa, niż prozaicznego rozsądku.

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Rozmaitości