W tym popularnym miejscu spotkań wprowadzono niedawno nowy komunikator, który – być może – przebije popularnością „gadu-gadu”. Ale właściwie chodzi o coś bardziej skomplikowanego.
Już Proust spostrzegł, iż mało jest doświadczeń bardziej przerażających niż spotkanie osoby, której się długo nie widziało. Im więcej czasu upłynęło, tym bardziej piękność zdążyła zamienić się w maszkarę, porywający rozmówca – w nudziarza, gwiazda – w manekin do wystawania po kątach. Oczywiście, nie tylko i nie głównie mijające lata grają tu rolę. Ludzie, tworząc grupy, w których się chcą wyróżniać, wzajemnie się w nich zniekształcają i ściągają w dół.
Powiedzmy, że znało się kiedyś gościa, któremu „system” wcześnie przestał się podobać. Uciekał więc od nich w tak zwane społeczności alternatywne. Podobno spędził trochę czasu w Wolnej Wspólnocie im. Nestora Machno, która prowadziła skłot z biblioteczką antysystemowych wieszczów i radykalnymi debatami, organizując przy tym dające czadu iwenty i koncerty. Potem w pismach sponsorowanych przez mało znane organizacje odkrywał potencjał subwersywny „Niebezpiecznych związków” i filmów Greenawaya. Obnażał też ślady komercyjnej degeneracji w popularnych powieściach Sapkowskiego i cyklu o Harrym Potterze. Zaszył się pod Warszawą, gdzie odciął się gruntownie od struktur oficjalnych. Chyba nawet zapomniał o uzyskaniu dyplomu. Jeśli włączał telewizor, to w tym celu, żeby wypatrzyć w nim oznaki fali rewolucyjnej, nadciągającej nieuchronnie w ślad za globalizacją.
– „On czy nie on?” – myśli sobie człowiek przez dłuższą chwilę, zauważając przypadkiem kogoś do niego podobnego w programowym paśmie „info”. Chyba jednak to on we własnej osobie. Ale, o zgrozo, jest taki blady i wymęczony, jakby wciągnęła go jakaś potworna wirówka i z uporem maniaka wysysała. Patrzy nieśmiało na dziennikarzy głównonurtowych, którzy go dopuścili do jakiejś debaty. Wspólnie z nimi rozważa z troską świeży incydent, związany z podejrzaną postacią współczesnej polityki: Putinem, Berlusconim, a może Sarkozym. Skoro jest radykałem, musi trochę pokrytykować. Zauważa więc, że elity polityczne są dziś – a właściwie to i nie od dziś – wyobcowane. Masy, od których one się oderwały, popadają we frustrację. A stąd już krok tylko do podpaleń czy jeszcze gorszych zamachów. Dukając, śledzi czujnie reakcje wyżej stojących rozmówców. Czy nie przesadził? To mogłoby go kosztować utratę szansy na kolejne zaproszenia. W efekcie, pod wszystkim, co powiedział, bez oporów podpisałby się co drugi twardy systemowiec.
Łatwo zgadnąć, co z nim się działo. Zniszczyła go marginalna grupa, w której funkcjonował. Żeby w niej przetrwać, musiał podlizywać się lokalnemu „wodzu”, „szefie” i „wieszczu”, wciągać do stada młodych wilczków, których potem musiał pilnować. Obracał się w gronie, gdzie wszyscy wiedzą wszystko o wszystkim: kto jakie lubi dżojnty i drinki, z kim sypia, co czyta i z czego za chwilę zażartuje. Aż wreszcie dobił go mechanizm działający w szerszej skali, który – czego tak długo nie mógł się doczekać – w końcu o niego zawadził. Nie miał przed nim żadnej obrony. Bo i czym będzie mógł się pochwalić w swojej „alternatywnej” norce, kiedy do niej zajrzy? Tylko tym, że był w systemowym programie „info”.
Od dawna wiadomo (w ogóle, wiadomo już wszystko), że zasadom systemu nie przeciwstawiają się żadne kryteria wobec niego przeciwstawne. Zakon templariuszy, gdyby go teraz odbudowano, mierzyłby swe osiągnięcia głównie liczbą pozyskanych członków (najlepiej, oczywiście, bogatych i wpływowych), reklam i wzmianek w prasie oraz – last but not least – sumą wpływów na koncie. Na zdrowy rozum, nie powinno się już liczyć nic poza kalkulacjami materialnymi (i bezpośrednio pochodnymi).
Otóż jest inaczej. Kiedyś politycy lokalni mogli choć w pewnym stopniu zmienić oblicze kraju, którym rządzili. Obecnie są coraz bardziej bezsilni wobec menedżerów globalnych korporacji, których nawet nie znają (nie mówiąc już o tym, by mieli na nich jakikolwiek wpływ). Nigdy jednak nie starano się tak bardzo, żeby zostać posłem czy ewentualnie radnym.
W naukach (przynajmniej humanistycznych) jest coraz mniej miejsca na satysfakcję intelektualną. Zamiast ją osiągać, rozwiązuje się sztampowe zadania. Służy to wyłącznie zdobywaniu stopni. Nimi skądinąd trudno zaimponować. Doktor, którego tytuł kojarzył się kiedyś z wyższym wtajemniczeniem (nosił go przecież mag i alchemik Faust), aktualnie jest szarym rzemieślnikiem zarobkowym. Wykłada w szkołach – niezależnie od nazwy – ściśle zawodowych, które jakością i zaangażowaniem na rzecz idei (czy raczej jego brakiem) ośmieszyłyby się w porównaniu do pierwszego lepszego gimnazjum z początków minionego wieku. Ale znowu trudno byłoby znaleźć okres, w którym więcej chętnych zabiegałoby o doktoraty i wyższe szczeble w hierarchii dydaktyczno-naukowej. Pomimo iż ta dość bezwstydnie obnaża swoją sztuczność.
Im mniej wartości posiadają hierarchie, układy i struktury, tym pełniej zniewalają one ludzi. Zmuszają ich do wspinania się po swoich szczeblach, które z kolei wymaga spychania na dół możliwie największej ilości rywali. Żeby to chociaż była walka o byt w stylu uproszczonego Darwina… Niestety, skuteczniejsze od uruchamiania kłów i pazurów okazuje się często zjednywanie wyżej stojących. Na tle funkcjonariusza firm politycznych, medialnych, naukowych czy wreszcie biznesowych, staromodny dworak, który na przemian poniżał siebie i wszystkich dookoła, był indywidualistą z wysoko rozwiniętym poczuciem godności.
Nie tylko w Polsce, lecz i w wielkim świecie, zarówno na podrzędnych, jak i wysoko uplasowanych poziomach hierarchicznej piramidy, trudno się ustrzec przed niwelacją. Nigdy nie zapomnę wrażenia, któremu uległem, przeglądając w księgarni grube dzieło w ogóle wtedy nieznanego mi autora: angielski przekład „Die Kritik der zynischen Vernunft” Petera Sloterdijka. Błyskotliwości towarzyszyła tam erudycja z wielu płaszczyzn. W studium pełnym oryginalnie przetrawionej wiedzy o Renesansie, Oświeceniu, marksizmie, pragmatyzmie, a także antyku i gnostyckich sektach, nic nie przypominało podręcznika. W plastycznym odrzuceniu Republiki Weimarskiej, o której po studiach wiedziało się tyle, że Hitler obalił tam demokrację, co chwila odsłaniały się zasypane źródła współczesnych mód intelektualnych, sporów politycznych i obyczajów.
Sloterdijk nawiązał do Londynu, w którym Marks prowadził studia ekonomiczne w British Museum, psychoanalitycznego Wiednia i społecznie krytycznego Frankfurtu, lecz pożyczki z tych wszystkich miejsc kapitalnie zaktualizował. Dzięki temu odkrył, że świadomości fałszywej nie trzeba obecnie demaskować przy użyciu sztuki podejrzeń. Każdy bowiem, kto ją ma, doskonale się w niej orientuje. Jaki sens miałoby tłumaczyć Jerzemu Szmajdzińskiemu, że nie jest lewicowy? Redaktorowi telewizyjnemu, że jego medium jest wolne najwyżej w sensie bardzo ograniczonym? Obydwaj – wspólnie ze swymi kopiami z powierzchownie odmiennych miejsc pracy – są Sloterdijkowskimi „cynikami”. Mają więc świadomość fałszywą, która przebyła terapię krytycznego oświecenia i – co zabawne – w ogóle się od tego nie zmieniła. Wiedzą, prościej mówiąc, że ich deklaracjom brakuje związku z praktycznymi zachowaniami. Lecz, mimo to, znaną im sprzeczność między jednymi a drugimi potrafią tylko utrwalać.
Później Sloterdijk nie był już równie spontaniczny i odkrywczy, lecz nadal potrafił zainteresować. Prorokował na przykład o parkach dla ludzi przyszłości, którym inżynierowie genetyczni na różne sposoby będą modelować kody DNA. Ostatnio dowiedziałem się ze zdumieniem, iż to spóźnione cudowne dziecko szkoły frankfurckiej przelicytowało amerykańskich neokonserwatystów z prawej strony. Sloeterdijk mianowicie wzywa do przełomu w nowoczesnej historii. Wystarczająco długo – twierdzi – wszystko planowano i realizowano ze względu na biednych. Może więc czas zatroszczyć się o bogatych? Należy wyzwolić ich od podatków ściąganych przez ministra finansów. Ten ostatni przecież – według błyskotliwego przezwiska nadanego mu przez Sloterdijka – nie jest nikim innym, jak zbójcą Robin Hoodem, który perfidnie złożył przysięgę na konstytucję.
Po co Sloterdijkowi te wyczyny? Z początku sądziłem, że uprawia on intelektualną prowokację. I kto wie, czy nie byłem bliski prawdy. Sloterdijk skalkulował prawdopodobnie, że target odbiorców krytycznych na lewicową modłę już sobie zdobył „Krytyką cynicznego rozumu” i jej kontynuacjami. Teraz przydałoby się podbić przeciwny biegun ideowy. Tam też można się bawić w intelektualne enfant terrible, otrzymując w zamian wcale nie kary, tylko rozgłos, recenzje i wyróżnienia. A że przy okazji zostało się cynikiem z własnego pamfletu?
Tak debatują sobie współcześni mędrcy: – „Gdybym miał władzę, zamknąłbym ciebie do gułagu” – grozi Sloterdijkowi antykapitalistyczny bolszewik, Slavoj Žižek. – „A ja bym ciebie rozstrzelał” – odpowiada Sloterdijk. Polemika tych gigantów ma oczywiście wymiar kampusowego pubu. A byli filozofowie, którzy w obozach pracy przymusowej nad Białomorskim Kanałem układali sobie (w pamięci, bo papieru im odmawiano) dzieła o dialektyce starożytnej.
I co w końcu się dzieje? Podsumujmy nieco zawile, że nie da się zachować własnej wartości, uganiając się w pogoni za wartościami, co do których jest się świadomym, że utraciły wartość.
Jacek Zychowicz
Blog pisma NOWY OBYWATEL
Piszą:
Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka