Lektura etykiet produktów spożywczych bywa znacznie bardziej pożyteczna dla krytycznych analiz wolnorynkowej ortodoksji, niż teoretyczne rozważania modnych filozofów.
Weźmy jeden z najważniejszych neoliberalnych aksjomatów: twierdzenie, że nieskrępowane działanie sił konkurencji gwarantuje konsumentom niemal nieograniczone możliwości wyboru. Rzut oka na sklepowe półki, uginające się od wszelkiego rodzaju dóbr, wydaje się to potwierdzać. Jeśli jednak zadać sobie nieco trudu i sprawdzić, kto jest właścicielem poszczególnych marek, okaże się, jak znacząca część asortymentu naszego osiedlowego sklepu powstała w zakładach należących do kilku zaledwie grup kapitałowych, nierzadko o charakterze ponadnarodowym (klasyczne przykłady stanowią tutaj Unilever i Nestlé). I nic tu nie pomoże udanie się na zakupy przecznicę dalej – ponieważ z dużą skalą działalności łączą się liczne korzyści, związane choćby z niższymi kosztami dystrybucji, ci sami gracze dominują w ofercie większości placówek handlowych. Jeśli więc mamy ochotę na, dajmy na to, batonika, wybierać możemy spośród licznych smaków, jednak zaledwie kilku producentów. Wolny rynek, tak podobno czuły na wszelkie fanaberie konsumentów, nierzadko okazuje się mieć niewiele do zaoferowania całym, wcale licznym grupom – na przykład tym, którzy nie ufają żywnościowym kombinatom i chcieliby kupić coś wyprodukowanego na mniejszą skalę, za to z większą dbałością o jakość.
Na etykietach zapisana jest także historia polskiej polityki gospodarczej, realizowanej według neoliberalnych zaleceń. Warto zauważyć np. stosunkowo niewielki udział produktów wytworzonych przez spółdzielnie (nie licząc branży mleczarskiej), choć przecież silny sektor spółdzielczy znakomicie nadawałby się na filar solidarnego państwa, o którym tyle ostatnio słyszeliśmy, oraz społecznej gospodarki rynkowej, zapisanej w konstytucji. Jeszcze mocniej uderza to, jak beztrosko państwo sprzedało wielkiemu zagranicznemu kapitałowi większość marek, które według wszelkiego prawdopodobieństwa świetnie dałyby sobie radę w nowej rzeczywistości. W efekcie ucierpiał nasz budżet, który jest lżejszy o podatki od zysków, transferowanych do zachodnich central, a także narodowy prestiż – trudno np. nie wstydzić się na myśl o tym, że słynne wędliny Krakus produkuje obecnie amerykański Smithfield, światowy symbol mięsa najniższej jakości. Jednocześnie, zwiększyliśmy wrażliwość naszego kraju na negatywne skutki globalizacji. Wielkie ponadnarodowe firmy znajdują się bowiem pod nieustającą presją swoich akcjonariuszy, by korzystały z wszelkich możliwych sposobów na maksymalizację zysków. Z tego powodu nie mają one skrupułów, by w razie potrzeby niemal z dnia na dzień zakończyć produkcję w części swoich zakładów, by koncentrować ją w pozostałych (tak zakończył swój żywot choćby niejeden polski browar), lub wręcz przenieść ją do innego kraju. Już teraz niektóre „polskie” marki nie tylko są własnością obcego kapitału, ale także powstają w zakładach zlokalizowanych poza granicami naszego kraju.
Jeszcze inna teza, w której obaleniu pomóc mogą etykiety, mówi, że na kapitalizmie wszyscy zyskują, co najwyżej za cenę zwiększających się różnic materialnych. Jak bywa z tym w rzeczywistości, niech zobrazuje nam, powiedzmy... syrop malinowy. Ten najtańszy, oferowany pod marką Tesco, składa się kolejno z: wody, syropu glukozowo-fruktozowego, kwasku cytrynowego, stabilizatora, sztucznego aromatu, rakotwórczej substancji słodzącej, barwnika oraz substancji konserwującej. Kilkakrotnie droższe „prawdziwe” syropy, choć ich skład również może budzić pewne wątpliwości, zawierają przynajmniej maliny, a dla najzamożniejszych są rzecz jasna luksusowe produkty w sklepach z żywnością ekologiczną. Ludzie nie są idiotami: większość z nich ma świadomość tego, jak bardzo produkty „z dolnej półki” różnią się od swoich droższych odpowiedników. Niestety, swobodna gra popytu i podaży we wszystkich dziedzinach życia, ta sama, która odpowiada za pojawienie się na rynku drogiej żywności produkowanej bez chemii, skazuje najmniej zamożnych na stale obniżającą się jakość tych produktów, które są dla nich osiągalne.
Na koniec wreszcie warto porównać skład bardzo różnych, wydawałoby się, produktów żywnościowych. To zadziwiające, jak wiele składników się powtarza: wygląda, jakby przetworzona, masowo produkowana żywność była z nich budowana niczym z klocków. Szczególnie często spotykane są pochodne soi i kukurydzy, które mają m.in. polepszać konsystencję. Skąd się tam wzięły, skoro jeszcze całkiem niedawno Europejczycy świetnie się bez nich obywali? Oprócz względów technologicznych, związanych ze zmianą nawyków żywieniowych, niezwykle ważne były także względy polityczne: po drugiej wojnie światowej amerykański rząd, formalnie miłośnik wolności gospodarczej, zdołał narzucić Europie znaczną część swoich nadwyżek rolnych, m.in. dzięki ogromnym subsydiom (więcej na ten temat Czytelnik może znaleźć pod linkiem: http://www.guardian.co.uk/environment/2008/jun/16/food.biofuels). Ten stan rzeczy, będący w istocie nowoczesną formą kolonializmu, trwa do dzisiaj – a przecież na globalizacji mieli zarobić wszyscy?
Prawdy wyczytane z etykiet są banalne? Być może. Tym niemniej, patologiczny system trwa w najlepsze i nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek miał zamiar choćby częściowo go zakwestionować. Lewica, która powinna bronić miejsc pracy i standardu życia najmniej zamożnych, skupia się raczej na nauce etykiety obowiązującej na liberalnych salonach. Z kolei konserwatywna prawica – chętnie przyklejająca przeciwnikom etykietkę kosmopolitów, lekceważących interes narodowy – niezbyt kwapi się do ochrony rodzimego rynku.
Michał Sobczyk
Blog pisma NOWY OBYWATEL
Piszą:
Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka