Przez agencje prasowe przemknęła niemal niezauważona informacja o rewolucyjnym pomyśle PSL-u. Zakłada on likwidację Senatu. Ale nie tylko likwidację, ponieważ wówczas pomysł nie byłby aż tak rewolucyjny. Ludowcom chodzi natomiast o zastąpienie Senatu „izbą samorządowo-gospodarczą”.
Jak to zwykle u nas bywa, im coś bardziej banalnego i nieistotnego, tym większa wrzawa, spory, zamieszanie, a przede wszystkim zainteresowanie mediów. Teletubiś-gej, dziadek z Wehrmachtu, nagi biust posłanki na wakacjach w Egipcie – o tak, to są tematy kluczowe dla kształtu i kondycji polskiej demokracji. Gdy jednak partia współrządząca krajem zgłasza pomysł znacznych przemian ustrojowych, wówczas informacja o tym mignie na chwilę w programach informacyjnych i serwisach prasowych. I znika. Bo i po co mielibyśmy dyskutować o rzeczach ważnych? Nie daj Boże, obywatele ze stada biernych i infantylnych jednostek staliby się aktywnym i świadomym podmiotem wydarzeń rozgrywających się w ich kraju.
Pomysł PSL wygląda – zacytujmy za tvp.info – tak:
„PSL chce zastąpienia Senatu nową izbą, w skład której wchodziliby członkowie wskazywani przez organizacje samorządowe i gospodarcze. Propozycję swą PSL przedstawi Platformie podczas rozmów koalicyjnych. Gdyby Platforma, zgodnie ze swoimi zapowiedziami, doprowadziła do likwidacji Senatu, powstałaby czarna dziura - uważa poseł PSL Eugeniusz Kłopotek. Należy wypełnić ją nowym organem, który roboczo można nazwać izbą samorządowo-gospodarczą - dodaje. Według propozycji PSL, członkowie izby nie byliby wybierani - jak obecnie senatorowie - w wyborach bezpośrednich. Byliby natomiast wskazywani przez organizacje samorządowe, takie jak np. Związek Miast Polskich, i korporacje gospodarcze. Nie byłoby zakazu łączenia mandatów członka nowego Senatu i samorządowca, więc w izbie zasiedliby m.in. prezydenci miast, wójtowie i burmistrzowie. Izba miałaby charakter doradczy. Dysponowałaby inicjatywą ustawodawczą, na tym kończyłby się jednak jej udział w uchwalaniu prawa. Izba jest potrzebna, by zwiększyć rolę polskich samorządów. To do nich trafiają środki finansowe, powinny mieć więc większy udział w podejmowaniu decyzji na szczeblu krajowym - argumentuje poseł Kłopotek. Dodaje, że PSL »twardo postawi« swoją propozycję podczas rozmów koalicyjnych”.
Koniec cytatu. Pomysł nie jest nowy, o czym za chwilę. Nie jestem całkowicie pewien, czy Senat jest rzeczywiście zbędny, choć nie dostrzegam też jakichś szczególnie ważnych aspektów jego istnienia. Już sam podział „woli ludu” na dwie izby parlamentarne, z których jedna może spierać się z drugą, wygląda na nieco schizofreniczne traktowanie owej woli. Od biedy można traktować Senat jako miejsce poprawiania błędów Sejmu, taki swoisty hamulec bezpieczeństwa na wypadek nie zawsze mądrych pomysłów reprezentantów ludu. Ale hamulec, jak wiedzą użytkownicy niemal każdego rodzaju pojazdów, nie musi mieć jednej i niezmiennej postaci w toku dziejów. Co więcej, w polskich realiach Senat wydaje mi się mieć jeszcze przynajmniej dwie istotne słabości. Z jednej strony, kandydaci do tej izby są w coraz większym stopniu poddani przy wyborach regułom „gwiazdorskim”, co w epoce medialno-reklamowej nie jest niczym dziwnym, ale w realiach młodej demokracji i słabo wyrobionej „czujności” wyborców owocuje nad wyraz tandetnym festynem. Z drugiej strony, staje się on miejscem swoistej zsyłki tych polityków, którzy są zbyt popularni, aby dane stronnictwo z nich nie skorzystało, a jednocześnie zbyt wyraziści i samodzielni, by poszczególni partyjni wodzowie chcieli ich widzieć w swoim bezpośrednim otoczeniu. Znam kilku senatorów i myślę, że znacznie większy pożytek z nich dla kraju i jakości polskiej polityki byłby w Sejmie.
Oczywiście w tej konkretnej sprawie, tj. pomysłu PSL należy zachować daleko posuniętą ostrożność, niezależnie od tego, jak wiele wad przypisywalibyśmy Senatowi. Może się bowiem okazać, że zastąpimy dżumę cholerą, a nawet – grypę syfilisem. Ostrożność budzi już postulat mianowania – nie zaś demokratycznego wyboru – osób zasiadających w owej izbie. Gdy w dodatku spojrzymy, kto jest autorem owego pomysłu, nietrudno sobie wyobrazić, że dzisiejszy Senat zastąpi zbieranina PSL-owskich terenowych „zawodowych działaczy” oraz przeforsowana przez PO reprezentacja wielkiego biznesu i jego lobbystów. Byłaby to zatem synteza rozmaitych lokalnych sitw oraz tego, co w Rosji trafnie nazywa się oligarchią, a co nasze ugrzecznione władze i media określają mianem „środowiska prywatnych przedsiębiorców”. Jeśli taka struktura miałaby zastąpić Senat, to należy bronić go przy użyciu wszelkich dostępnych metod.
Ale mimo tych obaw, dostrzegam pewne zalety PSL-owskiego pomysłu. Po pierwsze, jak wspomniałem, temat nie jest nowy. Wręcz przeciwnie – różne propozycje zastąpienia Senatu mają w Polsce długą tradycję. I to bynajmniej nie tylko, czy nawet nie przede wszystkim, związaną ze środowiskami endeckimi, jak kilka dni temu sugerował jeden z Salonowiczów (zobacz: http://wiercislaw.salon24.pl/81397,index.html). Dokładnie odwrotnie: takie pomysły formułowała w dziejach polskiego parlamentaryzmu przede wszystkim lewica. Z tych mniej odległych w czasie, można wspomnieć m.in. koncepcje, które powstały w łonie Polskiej Partii Socjalistycznej oraz wczesnej Unii Pracy na początku lat 90. Formułowano tam pomysły Izby Samorządowej, przy czym miała ona trzy główne warianty – tylko jeden dotyczył wyłącznie samorządu terytorialnego (reprezentanci jego różnych szczebli mieliby zasiadać w tym, co zastąpiłoby Senat), inny zaś mówił, owszem, o samorządzie, ale pracowniczym (w Izbie zasiadaliby przedstawiciele wybrani w taki czy inny sposób przez ogół pracowników najemnych), trzeci zaś zakładał syntezę obu poprzednich. Podobne postulaty pojawiały się jeszcze kilkakrotnie w łonie mniejszych środowisk tzw. radykalnej lewicy.
Jeszcze większe zainteresowanie tego typu propozycjami znajdziemy w międzywojniu. Wówczas postulaty likwidacji Senatu i zastąpienia go innym podmiotem formułowały o wiele większe i bardziej wpływowe środowiska niż te, które podjęły ów temat w III RP. Jedna z czterech głównych sił politycznych (oprócz sanacji, endecji i ludowców), czyli Polska Partia Socjalistyczna, sformułowała koncepcję likwidacji Senatu oraz wsparcia, czy raczej kontrolowania działań Sejmu przez Izbę Pracy. Czołowy ideolog PPS w sprawach ustrojowych, Mieczysław Niedziałkowski, widział IP jako „przedstawicielstwo Polski pracującej”. Miała ona, po pierwsze, kłaść nacisk na kwestie gospodarcze, które w sejmowej walce politycznej nierzadko spychane są na drugi plan. Po drugie, jej zadaniem było reprezentowanie woli pracowników najemnych – Niedziałkowski pisał: „chcemy, aby była taka dziedzina życia publicznego, która niezależnie od szacherek parlamentarnych, niezależnie od kapitałów, mogłaby zagwarantować klasie robotniczej, że bez jej wiedzy i opinii nikt rozstrzygać za nią nie będzie, że bez wysłuchania jej głosów o jej potrzebach, o jej dążeniach, o jej prawach nie będą rozstrzygali paskarze, którzy na wybory sypną miliardy”. Ideolog PPS chciał, aby ów „proletariacki parlament” miał uprawnienia kontrolne wobec Sejmu, czyli spełniał mniej więcej to samo zadanie, jakie dziś przypisują Senatowi jego obrońcy – tyle tylko, że Niedziałkowski chciał przyznać takie narzędzie obrony najsłabszym, czyli raczej odwrotnie niż to jest dzisiaj.
Z kolei w łonie ówczesnego ruchu ludowego pojawiła się koncepcja zastąpienia Senatu przez Naczelną Izbę Gospodarczą. Sformułowali ją działacze Związku Młodzieży Wiejskiej RP, organizacji zrzeszającej niemal 100 tysięcy osób. Jej liderzy wywarli znaczny wpływ na kolejną znaczącą „dorosłą” siłę polityczną II RP, czyli Stronnictwo Ludowe, które pod koniec lat 30. coraz częściej podnosiło właśnie taki postulat. Ideolodzy ZMW RP widzieli NIG jako reprezentację pracowników, działaczy związków zawodowych, liderów sektora spółdzielczego oraz przedstawicieli struktur nadzorujących – wedle ich koncepcji ustrojowych – procesy gospodarcze, czyli samorządu terytorialnego. NIG miał w sprawach gospodarczych posiadać znaczne uprawnienia decyzyjne, większe nawet niż Sejm.
Również ówczesny obóz rządzący nie był wolny od takich fascynacji. Cieszyły się one popularnością wśród przedstawicieli lewicy sanacyjnej. Jednym z nich był Jędrzej Moraczewski, pierwszy premier niepodległej Polski, później minister robót publicznych w jednym z sanacyjnych rządów, następnie lider „piłsudczykowskich” związków zawodowych. On także chciał, aby Izba Pracy zastąpiła Senat, stając się miejscem swoistego partnerstwa społecznego, gdzie reprezentanci związków zawodowych i pracowników najemnych negocjowaliby z urzędnikami państwowymi odpowiedzialnymi za politykę gospodarczą oraz z przedstawicielami państwowego sektora przemysłowego.
Jak widać, pomysł PSL ma znamienitych antenatów w dziejach polskiej demokracji i myśli politycznej. To jego pierwsza zaleta. Zamiast małpowania „standardów europejskich”, ślepego zapatrzenia w USA lub naiwnej wiary w „drugą Irlandię”, sięga on do wzorców mających co prawda nadwerężone – wskutek PRL-owskiego zerwania ciągłości historycznej – ale jednak rodzime korzenie. Ale to nie jedyna, ani nawet nie główna zaleta, gdyż polityka to nie antykwariat.
Przede wszystkim idea ta, przy wszystkich jej słabościach i niebezpieczeństwach, mogłaby ożywić debatę publiczną w Polsce. I to debatę o sprawach kluczowych. Zamiast doraźnej naparzanki partyjnych liderów, zamiast sztucznych uśmiechów i zagrywek spin-doktorów, zamiast billboardów i zmasowanych reklam telewizyjnych – mogłaby ona pomóc zwrócić uwagę ludu-wyborców na treść, nie zaś na formę demokracji. Ale obawiam się, że to byłoby dla rządzących elit – tych z lewej i z prawej, tych z wielkiego biznesu i tych z „czwartej władzy” – dużo bardziej niebezpieczne niż sama likwidacja Senatu.
Remigiusz Okraska
Blog pisma NOWY OBYWATEL
Piszą:
Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka