W skandalu publicznym oburzająca się nim społeczność powinna się przejrzeć jak w lustrze. Kogo więc się brzydzimy, oglądając „Trzech kumpli” i czytając wyciągi z książki dokumentującej, iż Lech był też Bolkiem? Kogo potępiamy? Siebie samych!
Taki efekt rozpoznania, oczywiście, nie sprawia przyjemności. Aby więc go uniknąć, używa się niewielkiego zestawu typowych wybiegów. Najprościej udawać, że skandalu nie ma. Grono autorytetów, które – broniąc Wałęsy – z góry potępiło publikację Cenckiewicza i Gontarczyka, zasłoniło sobie oczy, żeby się nią nie zgorszyć. Naśladujcie nas – wezwało – a zachowacie czystość. Skandal potrafi jednak być aż tak nachalny, że gwałci pruderyjnych Syfonów, nie pozwalając im się ignorować. Wtedy jego bohatera kreuje się na potwora. To chyba jasne, że nie mamy z nim nic wspólnego, podobnie jak żadnym rysem nie przypominamy Jasona, Freddie`go Krugera, Jacka Nicholsona po jego przemianie w wilkołaka i reszty ponurych kreatur z filmowej fabryki koszmarnych snów.
Polska zbiorowość narodowa ma kłopoty z Wałęsą i Maleszką. Pierwszemu – żeby uratować jeden ze swych nielicznych atutów personalnych, mających obieg międzynarodowy - fałszuje biografię. A drugiego, kreśląc w popłochu znak krzyża, wykreśla ze swego grona. Szkoda ich obydwu, ponieważ – każdy na swój sposób – są dla nas typowi. To krew z krwi i kość z kości naszej – jak, nie przymierzając, Maks i Albert z „Seksmisji”, których pod kluczowymi względami diabelnie przypominają.
Dlaczego robili kiedyś brzydkie rzeczy, które po wielu latach wyszły na jaw? Wałęsa został „Bolkiem”, gdyż jest i zawsze był modelowym cwaniakiem. Robotnik jego typu podlizywał się majstrowi, którego za plecami robił w konia. A swoje nieładne sprawki zwalał na kolegów, z którymi miał sztamę.
Gdy fortuna rzuciła Wałęsę do Stoczni Gdańskiej, w której przeżył Grudzień 1970, cwaniaka małego formatu zaczęła wciągać w swe obroty coraz większa polityka. Niezbyt wnikliwi są ci, którzy rolom, jakie w niej odgrywał, przypisują jednoznaczny sens. Jak w swoim czasie zachwycali się nim jako przywódcą uciśnionych robotników, czy wręcz narodu wybijającego się na niepodległość, tak dzisiaj uważają go za człowieka tajnych służb i PZPR-owskich frakcji. Cwaniak tymczasem tańczy tak, jak sytuacja mu zagra. Budząc się rano, zapomina, z kim i przeciw komu kombinował wczoraj, żeby ze świeżą głową wykonać kolejny ruch. Jedyną umiejętnością, którą Wałęsa opanował w swoim życiu, jest oszukiwanie w równej mierze formalnych przełożonych, współpracowników i podwładnych. Nie wątpię, że – jak teraz zapewnia – starał się wyprowadzić w pole interesujących się nim oficerów SB. Czy inaczej traktował PAN-owskiego uczonego Geremka, doświadczonego redaktora Mazowieckiego, weterana aparatczykowskich rozgrywek Kuronia, ministrów w swojej prezydenckiej kancelarii Kaczyńskich, eksperta prawnego Falandysza, a nawet przeszkolonego wywiadowcę Wachowskiego? Nic lepszego z jego strony nie spotkało wreszcie milionów członków związku, któremu przewodził.
Max Weber, w którego oczach Luter i Kalwin byli wirtuozami życia religijnego, określiłby pewnie Wałęsę jako wirtuoza cwaniactwa. Prawie wszystkim mnichom dokuczały od czasu do czasu hierarchia i doktryna ich zakonów. Mało komu z nich jednak, prócz właśnie twórców reformacji, udało się wybrnąć z takich problemów przez powołanie własnego kościoła. Nie ma Słowianina – idąc dalej – który by nie udawał kogoś, kim nie jest, ale rewizor z Petersburga był tylko jeden. Żyjący dziś Polacy oraz ich przodkowie bez wyjątku – tak pod Niemcem jak Moskalem, tak pod komunistą, jak pod liberałem – coś sobie niezbyt uczciwie załatwiali, żeby przetrwać bądź nawet awansować. Żeby jednak z elektryka, który (o czym wspominają jego koledzy z pracy w filmie „Plusy dodatnie, plusy ujemne”) nie znał prawa Ohma wyrosnąć na prezydenta, trzeba być Wałęsą, to jest swego rodzaju geniuszem.
Czym Wałęsa dla klanu cwaniaków, tym Maleszka – dla osobowościowego typu prymusa. Wśród licznych występków, które popełnił, nie ma na pewno pójścia na egzamin bez przygotowania. Pracę magisterską napisał przypuszczalnie na 200 stron, a nie na wymagane 60. Jak miał postąpić prymus, którego do odpowiedzi wywołał już nie belfer, tylko funkcjonariusz poważniejszej niż szkolna instytucji? Polecenia wyżej stojących od siebie się wykonuje, żeby nie popsuć sobie świadectwa.
Prymusowi, mimo iż bardzo się stara, może się nie powieść. Tak będzie, jeżeli – dajmy na to – medium, w którego redakcji bryluje, wypadnie z rynku. Kwaśniewski, prymus ekipy Jaruzelskiego i schyłkowej PRL, po ich upadku spędził kilka lat na politycznym aucie. Ubezpieczając się przed takim pechem, Maleszka – zarazem gwiazdor opozycji i najbardziej wydajny z penetrujących ją agentów – dawał popis na dwóch fortepianach. Obojętne, kto by zwyciężył w konfrontacji na wielką skalę: KOR-owska opozycja czy PZPR-owski beton, „Solidarność” czy władze PRL, Waszyngton czy Moskwa on zawsze wyszedłby na swoje. Też był, jak widać, geniuszem i wirtuozem.
Wbrew sugestii z tytułu, Wałęsa i Maleszka w dosłownym sensie nie byli kumplami. Maleszce długo było do Wałęsy za wysoko, potem zaś trafił on do obozu, który legendarnego przywódcę „Solidarności” piętnował jako polskiego Mussoliniego z gorliwością równą tej, z jaką teraz zapewnia, że pozostanie on w naszych dziejach jako drugi Piłsudski. Co zresztą mogło łączyć utalentowanego polonistę z najstarszego uniwersytetu kraju oraz absolwenta siedmiu klas szkoły podstawowej w miejscowości, gdzie diabeł mówi dobranoc? Wróćmy jednak do „Seksmisji”. Inteligent Albert znajduje tam lustrzane odbicie w plebejuszu Maksie. U nich obu jednostronny rozwój wytwarza uzupełniające się karykatury znanych nam już typów prymusa i cwaniaka.
Wykształciuch i koleś w kufajce na głębokim poziomie okazują się bliźniakami. Na równi dbają oni – czego się można dowiedzieć już nie tyle z przesadnie optymistycznej „Seksmisji”, co na przykład z „Emigrantów” Mrożka – o prywatny awans, osiągany kosztem swojej tak bliskiej, jak szerszej wspólnoty. Polska historia społeczna nie zna ani solidarności kształtującej się na dole, ani poczucia moralnego długu, wiążącego elitę z warstwami stojącymi niżej.
Jednostki kształtuje ich czas, którego nie są one w stanie przeskoczyć. W innej sytuacji historycznej, naszym antybohaterom udałoby się może obronić swe biografie. Wyobraźmy sobie, że Wałęsa swoim cwaniakowaniem – tam, gdzie państwu, którego był głową, wyszłoby to na dobre – opóźniałby gospodarczą terapię szokową. Z kolei, Maleszka mógłby się wylegitymować odważnymi, idącymi pod prąd artykułami na przyzwoitych łamach. Nie tak trudno przyszłoby wtedy osłonić ich przed kamieniami miotanymi w rewanżu za „Bolka” albo nawet „Ketmana”.
Żeby odbyli oni konstruktywną pokutę, historia Polski końca XX wieku, losy opozycji i Solidarności, wreszcie zaś bieg transformacji ustrojowej musiałyby się potoczyć zupełnie odmiennym torem. I tak, jednakże, my liczni zawdzięczamy bardzo wiele tym nielicznym. Dzięki pokazowemu sądowi nad tą parą, możemy na chwilę zajrzeć za kulisy rzeczywistości, w której żyjemy. Najkrócej mówiąc, do swego odtwarzania się wymaga ona jak największej ilości kłamstwa. Kto lepiej do niej pasował niż ci arcymistrzowie, którzy w kunszcie kłamania dorównali szachowej maestrii Karpowa i Kasparowa?
„To doskonałe pytanie” – z przebłyskiem wielkości intelektualnej zbył Maleszka moralizujące dociekania reżyserek „Trzech kumpli”. Jaki byłby w tym sens, gdyby młode kotki dopytywały się starego kocura, czemu okrutnie zagryzał myszy? On wie najlepiej: tak, jak ci, których teksty redagował, z sytuacyjnego przymusu łgali, tak ich następcy łgać będą musieli.
Blog pisma NOWY OBYWATEL
Piszą:
Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka