Polska – rzecz dziwna – niektóre spośród swych charakterystycznych obyczajów przejęła z nielubianej Rosji. Należy do nich urządzanie panichid, czyli uroczystych nabożeństw żałobnych. Im usilniej odchodzącą na zawsze postać publiczną kreowano za życia na autorytet, tym bardziej okazała musi być panichida. Tę prawidłowość kilka lat temu zilustrowały pośmiertne losy Jacka Kuronia. Obecnie potwierdziły ją reakcje na śmierć Bronisława Geremka.
W medialnych nekrologach, które w naszych obrządkach zastępują chóralne hymny i psalmy, odśpiewywane podczas całonocnego czuwania w cerkwi, do szczętu ginie refleksja. Nieoceniony Adam Michnik, zaznaczając że wobec rozpaczy bezsilne są słowa, wyprodukował ich jednak, niestety, dość dużo. Obiecał on, że będzie wypowiadał się krzykiem – co nie sprzyja myśleniu – i w tym akurat rzadkim wypadku postąpił zgodnie ze swymi deklaracjami. Geremek – dołączają się inne głosy – był „obywatelem świata”. Mało tego. Jacek Żakowski zapewnia, że Geremek należał do skrajnie doborowego grona ludzi wyjątkowych, którzy decydowali o teraźniejszości i przyszłości naszego globu. Ten koncesjonowany krytyk polskiej rzeczywistości, jak widać, w newralgicznych momentach przytakuje organizującym ją mitom.
Na przekór konwencji panichidy, zmarłym, którzy liczyli się jakoś w naszym wspólnym życiu, winni jesteśmy przede wszystkim trzeźwy obrachunek z ich dorobkiem. Gdy idzie o Geremka, taką racjonalną ocenę powinna ułatwić okoliczność, że od kilku lat nie wzbudzał on już zbyt silnych – pozytywnych bądź negatywnych – emocji. Mandat do Parlamentu Europejskiego zapewniał mu honorową emeryturę. Jego udział w krajowej polityce na wysokim szczeblu zakończyła właściwie kampania wyborcza z września 2001. Geremek, przewodzący zamierającej Unii Wolności, wołał wtedy donośnie z wideoklipu: „Silna klasa średnia jest szansą dla Polski!”. Trudno było przypatrywać się temu bez zażenowania. Niemłody już uczony i polityk słabo pasował do roli telewizyjnego agitatora. Co gorsza, klasa, którą wychwalał, zabiegając o jej względy, wolała jego rywala, Donalda Tuska. W ich przez lata wspólnej partii, wspomnianej UW, uznano za oczywiste, iż osobistość o zasługach Geremka musi zostać jej liderem, jeżeli sobie tego życzy. Z tym werdyktem, jednakże, nie chciał pogodzić się Tusk. Wspólnie ze słabo dziś pamiętanymi Andrzejem Olechowskim i Maciejem Płażyńskim, założył Platformę Obywatelską, która już niedługo włączyła się błyskotliwie do wyścigu o władzę. Za Tuskiem w przytłaczającej większości poszły kadry i zaplecze wyborcze Unii. Geremek, utrzymując przy sobie ledwie szczątki potężnego niegdyś środowiska politycznego, został niemal sam.
Odnalazł się w – nietrwałym zresztą – układzie koalicyjnym z drugą po jego własnej formacją przegranych, lewicą SLD-owską. Znamienne, że najbardziej chyba obszerny i czołobitny wywiad z Geremkiem przeprowadził w ostatnich latach nieformalny organ grupy tworzącej kiedyś kancelarię prezydencką Aleksandra Kwaśniewskiego, tygodnik „Przegląd”. Geremek był skazany na tę kompanię, ponieważ nikt już nie chciał iść razem z nim, czy też pod jego wodzą. Swoim sojusznikom z przymusu nie szczędził uszczypliwości, wypominając im chciwość małego formatu, którą się splamili, uczestnicząc w sprawowaniu rządów. Z jego punktu widzenia, porozumienie Lewicy i Demokratów było potwornym mezaliansem. Ugrupowanie Kwaśniewskiego, Cimoszewicza i Szmajdzińskiego, nie mówiąc o Millerze, nigdy – nawet w swoich najlepszych czasach - nie cieszyło się przesadnym prestiżem. Geremek, dla jaskrawej odmiany, atutów symbolicznych posiadał aż nadto.
Niewiele brakowało, żeby to z jego – a nie Tadeusza Mazowieckiego – nazwiskiem skojarzyło się szumnie brzmiące miano „pierwszego niekomunistycznego premiera w powojennej Europie Środkowej i Wschodniej”. W ostatnich latach PRL, Geremek faktycznie był premierem – a jednocześnie ministrem dyplomacji – rządu „Solidarności” na emigracji wewnętrznej. Po przełomowych i częściowo już wolnych wyborach z czerwca 1989, stanął na czele posłów stanowiących oficjalnie Obywatelski Klub Parlamentarny, który swobodniej nazywano „drużyną Wałęsy”. Nominowanie go na szefa rządu przez tzw. sejm kontraktowy byłoby więc naturalnym zwieńczeniem jego życiorysu politycznego. Geremka w ostatniej chwili zatrzymał Wałęsa, który – nie do końca słusznie – kalkulował, że nad Mazowieckim łatwiej mu będzie sprawować kontrolę. Już tutaj dla tej niezwykle ambitnej postaci zaczęła się droga w dół. Żartowano o Geremku, iż do tego stopnia umie on dyplomatycznie maskować swe zamiary, że kiedy widzi się go na półpiętrze budynku sejmowego, nie ma się pojęcia, czy on właśnie schodzi na parter, czy może wchodzi na górę. Coś istotnego w tej kwestii jednak się ujawniło. Na skali realnego znaczenia w Polsce, Geremek, i to aż od roku 1989, ewidentnie schodził. Posada ministra spraw zagranicznych pasowała do niego idealnie, pozwalając mu robić to, co uwielbiał: przemawiać, reprezentować oraz imponować. Jednakże, znalazł się na niej i dlatego, że na drodze do prymatu w polityce krajowej wyrosła przed nim bariera nie do przebycia.
Trudno uniknąć wrażenia, że swój ogromny niegdyś kapitał roztrwonił on zadziwiająco szybko i łatwo. Geremek wyrządził sobie ogromne szkody swą z pożałowania godnym uporem przyjmowaną pozą. Sądząc z opinii pośmiertnych, wśród których muszą być i szczere, w kontaktach kameralnych potrafił zdobywać sympatię i przywiązanie. Ale zarazem, jak długo występował na głównej scenie politycznego teatru, tak niezmiennie należał do jego najmniej lubianych aktorów. Przesądzała o tym kombinacja profesorskiego mentorstwa z arystokratycznym obrażeniem na świat, którą demonstrował publicznie. Jerzy Urban – dawno temu, kiedy jeszcze był jako felietonista w niezłej formie – odnotował w swoim „Alfabecie”, że Geremek z niewiadomych powodów odgrywał męża stanu, którym za „Solidarności” i przełomu ustrojowego był rzeczywiście. Na dobitkę, środki, jakich używał w tej kreacji, nie wyróżniały się subtelnością. Fatalny styl prezentacji przyczynił się do popełnienia przezeń wielu dotkliwych błędów. Od biedy daje się zrozumieć, że Geremek – gdy jego obóz został w pierwszej turze wyborów prezydenckich rozgromiony przez egzotycznego amatora, Stanisława Tymińskiego – pomyślał sobie, że „społeczeństwo polskie nie dojrzało do demokracji”. Lecz powiedzieć czegoś takiego do kamer i mikrofonów nie wolno było komuś marzącemu o laurach poważnego polityka.
Niespełnienia Geremka są jakoś symboliczne dla przemijającej razem z nim formacji pokoleniowej i towarzyskiej. Jej historia wykreśliła linię zwijającą się w koło. W swoich początkach, nie tęskniąc za epoką międzywojenną i zdając sobie sprawę, iż po cezurze lat 1939-44 nic już nie mogło być takie, jak wcześniej, opowiedziała się ona za Polską nie tyle może nawet ludową, co nową. Wybór ten osądza się dzisiaj bezlitośnie, przywołując bilans terroru stalinowskiego. Nie zaszkodziłoby jednak pomyśleć, jakich kosztów ludzkich wymagało wprowadzenie kapitalizmu – i to również w krajach anglosaskich, gdzie powstał on najwcześniej i okazał się wybitnie produktywny. W trakcie tej dawnej transformacji, mieszkańców wsi wygnano do miast, a raczej na gościńce, gdzie albo się umierało z głodu, albo też, usiłując się przed nim ratować drobnymi kradzieżami, za karę traciło się rękę, jeżeli nie głowę.
Nie w zbrodniach założycielskiego okresu PRL tkwi zatem pies pogrzebany. Ważniejsze, iż realny socjalizm – mimo swoich cząstkowych osiągnięć w zakresie uprzemysłowienia i awansu edukacyjnego, nie wspominając o zbrojeniach – na mapie ekonomicznych procesów XX wieku okazał się ślepym zaułkiem. Po defenestracji Stalina, dokonanej przez adiutantów, którzy jakimś cudem przeżyli wodza, nie dało się już ukrywać klęski, jaką nowy ustrój poniósł we współzawodnictwie ze swym kapitalistycznym otoczeniem.
W kręgu Geremka, odpowiedzią na to kluczowe wydarzenie historyczne był renesans – odwiecznej w naszej części Europy – postawy, którą Artur Sandauer określił jako „zachodniofilską”. Za Sandauerem, warto przypomnieć fantastyczno-naukową powieść Jerzego Żuławskiego o nieudanych wyprawach ludzi na Księżyc, będącą kapitalną metaforą zachodniofilskich tęsknot. Kolonie, które przybysze z Ziemi utworzyli na jej satelicie, trafiają pod władzę tamtejszych pierwotnych mieszkańców, zwanych szernami. Cierpiąc pod tyranią szernów, wygnańcy tęsknią za swą utraconą planetą ojczystą. Dokonajmy łatwego podstawienia, gdzie szernami będą Rosjanie, a na miejscu zniewolonych kolonistów księżycowych pojawią się inteligenckie elity z epoki PRL.
Co najmniej do Sierpnia roku 1980, z PRL na Zachód było równie daleko, jak z Księżyca na Ziemię. Ówcześni rewizjoniści i dysydenci mogli jedynie karmić się nadziejami na korzystne z ich punktu widzenia przesunięcia w biurze politycznym szernów bądź ich krajowych sojuszników. Sytuację dodatkowo komplikowała obecność „morców”, którzy w świecie przedstawionym Żuławskiego zewnętrznie przypominają ludzi, ale są przez nich odbierani jako istoty obce i wrogie. Tak mniej więcej elita postrzegała masy, których awansem – kiedy socrealistyczne sny o „wiośnie sześciolatki” zakończyły się niemiłym przebudzeniem – przestała się zachwycać. Tylko patrzeć – ostrzegano na jej poufnych naradach – jak morcy, pod wodzą frakcji natolińskiej w PZPR lub generała Moczara, zaatakują ludzi.
Socrealizm, jednakże, nie był w kulturze polskiej aż tak zupełnie obcym ciałem. Oprócz lęku przed motłochem, do typowych odruchów inteligencji twórczej zaliczała się przecież chłopomania. Powoli układają się współrzędne, na których tle powikłana biografia Geremka mogłaby się stać w pełni zrozumiała. Po wydarzeniach sierpniowych, ten kameralny dyskutant i negocjator pełni – na pierwszy rzut oka, nienajlepiej do niego dopasowaną – funkcję doradcy wielomilionowego ruchu. Umożliwia mu to rekomendacja Wałęsy, od którego dzieli go jednak bariera kulturowa. Mimo wszystko, Geremek woli jednoosobową władzę przewodniczącego niż anarchiczną demokrację, która – w naszej terminologii – kojarzy mu się z niekontrolowanymi wystąpieniami morców. W oczach sporej części działaczy, staje się on uosobieniem zwalczanej przez nich tendencji do sterowania ruchem z kuluarów. Nie trawi go również zachowawczy odłam kierownictwa PZPR, który go podejrzewa o - finezyjnie ukrywaną zarówno przed członkami swojego związku, jak i przed partnerami negocjacji ze strony partyjno-rządowej – rozgrywkę o władzę. „Ekspertów Solidarności”, mając głównie jego na myśli, atakuje więc tyleż redagowany w partyjnym Białym Domu „Dziennik TV”, co głos delegatów z pierwszego zjazdu związku, odbywającego się w gdańskiej Hali Oliwii.
Stan wojenny przynosi Geremkowi internowanie na blisko rok, lecz – w dłuższej perspektywie – umacnia jego pozycję. Rozprasza się robotnicza baza „Solidarności”, z którą porozumiewanie się szło mu po grudzie. Kiedy działacze „S”, należący do orientacji katolicko-narodowej, namawiają Wałęsę do pozbycia się Geremka, przewodniczący odpowiada podobno: jeśli mi załatwicie kontakty na Zachodzie, jakie on ma, wygonię go natychmiast. Ponieważ jednak na polu międzynarodowym nikt nie jest w stanie rywalizować z Geremkiem, Wałęsa musi się na nim opierać.
„Pierestrojka” spełnia stary sen rewizjonistów o władzy w rękach dobrych szernów. Nareszcie tak w Moskwie, jak w Warszawie rządzą ekipy, z którymi łatwo i przyjemnie prowadzi się rozmowy. Przy Okrągłym Stole, wychodzi na jaw, że nic już nie dzieli mózgów władzy i opozycji: Reykowskiego, Urbana i Toeplitza z jednej strony, oraz – z drugiej – Kuronia, Michnika czy wreszcie Geremka.
Cel jest jeden: powrót na Zachód, który po upadku imperium szernów przybliżył się na wyciągnięcie ręki. Geremek aż do końca swoich dni był przekonany, że wypełnił historyczną misję. W jej imię poświęcił wiele. Odwrócił się plecami do robotniczo-związkowego zaplecza swojego ruchu. Nie żałował sobie okazywania pogardy do „morców”, których w języku nowej rzeczywistości zaczęto określać jako mieszkańców „Polski B” lub egzemplarze gatunku „homo sovieticus”. Ideały państwa prawa i demokracji przykrawał tak, żeby je dostosować do kompromisów, zawieranych z hierarchią kościelną czy rojącym sobie o rządach półdyktatorskich Wałęsą, które miały zapewnić ochronę planowi Balcerowicza.
Warto było pójść na to wszystko – zapewniał swoich rozmówców w przywołanym wcześniej wywiadzie dla „Przeglądu” – przecież Polska jest w Unii Europejskiej. Szkoda tylko, że ceną za nieuniknione poświęcenia – no i jeszcze, przyznajmy, za błędy w polityce informacyjnej, które nie pozwoliły dotrzeć z naszymi argumentami do grup wykluczonych – stało się dojście do władzy „frustratów” z PiS.
Geremek nie przewidział, że gdy odejdą pogardzani przezeń frustraci, i on będzie już definitywnie niepotrzebny. Kto wie, czy ten historyk, który opisywał subkulturowe peryferie francuskiego średniowiecza pod wyraźnym wpływem Fernanda Braudela i szkoły „Annales”, nie powinien skorzystać z rad swoich naukowych mistrzów w myśleniu o Polsce. Plasując ją na tle rytmów historycznego długiego trwania, zobaczyłby może, iż po roku 1989 nasz kraj wrócił nie tyle na Zachód, co na miejsce jego przedsionka (przedpokoju? piwnicy? magazynu?), które zajmował rutynowo w ciągu niemal całej nowoczesnej historii. Geremek umarł, ale żyją elity, które na tym peryferyjnym marginesie czują się jak ryby w wodzie.
Jacek Zychowicz
Blog pisma NOWY OBYWATEL
Piszą:
Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka