NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
63
BLOG

Jacek Zychowicz: Gry wojenne

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Polityka Obserwuj notkę 6

Jacek ZychowiczNa migawce z kuluarów otwarcia olimpiady pekińskiej można było podziwiać serdeczne przywitanie – biegnących sobie naprzeciw i serdecznie się ściskających – Władimira Putina z Georgem W. Bushem.

Falami radiowymi przebiegła ciekawa wypowiedź  rosyjskiego premiera, że wobec zaostrzenia się sytuacji w Osetii Południowej jego kraj nie będzie w stanie zapobiec wyjazdowi dużej liczby ochotników do tego regionu. Amatorom historii zimnej wojny mogłaby w tym momencie zakręcić się łza w oku. Wojnę koreańską, gdzie US Army kamuflowała się pod flagą ONZ, po stronie komunistycznej prowadzili przecież ochotnicy chińscy. Kiedy jesienią roku 1956 ostatnia ekspedycja historycznych mocarstw kolonialnych, Anglii i Francji, miała spotkać się nad Kanałem Sueskim - dopiero co znacjonalizowanym przez egipskiego przywódcę Nasera - z wojskami izraelskimi, Związek Radziecki dał sygnał, że pojadą tam jego żołnierze, którzy też potrafią występować pod ochotniczym szyldem. Zdobywcy Suezu natychmiast się wycofali.

Później media nie wracały już do wzmianki Putina na temat ochotników, mającej za sobą tak bogate tradycje. Nie było takiej potrzeby: operacje w Osetii i Gruzji przeprowadziły w końcu regularne jednostki armii rosyjskiej. Z drobnego, ale ciekawego incydentu, do którego tu nawiązuję, daje się wywnioskować, że Moskwa, planując kaukaską interwencję, liczyła się z ostrą reakcją Stanów Zjednoczonych. Putin, który jako doświadczony wywiadowca potrafi wnikliwie analizować rozmowy, musiał jednak wyczuć podczas spotkania z Bushem, że Amerykanie się oburzą i potępią, ale bez przesady. Zrezygnował więc z chowania się za plecami ochotników.

I rzeczywiście, kampania w obronie Gruzji, do której pod przewodem USA przystąpiła społeczność międzynarodowa, znacznie ustępowała wzorom z wojny irackiej, afgańskiej czy bałkańskiej. Niemcy, skłaniając swego czeskiego satelitę do tego samego, w ogóle nie wzięły w niej udziału. Nawet Nicolas Sarkozy, który nie ma nic przeciwko neokonserwatywnym krucjatom na rzecz demokracji, zaznaczył, że Rosji trudno odmówić prawa do obrony swoich obywateli w Osetii Południowej. A media w swoje standardowo antyrosyjskie pasma odpowiednio spreparowanych i skomentowanych informacji wplatały ujęcia bardziej wyważone.

Na co więc liczył Saakaszwili? Sądząc z jego obecnych, średnio skoordynowanych deklaracji, czuje on żal do potężnego sojusznika, iż ten najpierw zachęcił go do ostrej gry, a następnie porzucił. Nie wiadomo, co słyszał prezydent Gruzji od dyplomatów amerykańskich, zanim zdecydował się zbrojnie „przywrócić suwerenność” swojego kraju nad zbuntowaną prowincją osetyjską. Stany Zjednoczone, gdy im to wygodne, wypowiadają się równie zagadkowo, jak Pytia delficka. Saddam Husajn – warto przypomnieć – sądził w swoim czasie, że ambasada amerykańska upoważniła go do zajęcia Kuwejtu. Pomyłka w odczytywaniu znaków supermocarstwowej wyroczni, jak wiadomo, niemało go kosztowała.

Stanowisko Białego Domu wobec Gruzji i Osetii musi być równie dwuznaczne, jak jego polityka wobec Rosji. Ciekawy to przypadek, że supermocarstwo zarazem eksploatuje i osacza swojego sojusznika. Gdy tylko rozpoczęła się wojna z terroryzmem, Putin zgłosił się do Busha z ofertą pomocy. Na słowach się nie skończyło. Siły USA i NATO, interweniujące w Afganistanie, sporo zawdzięczały rosyjskiemu wywiadowi.

Wdzięczność administracji George`a W. Busha nie była przesadnie szczera. Rosja otrzymała od Amerykanów bolesne uderzenie na Ukrainie, gdzie światowe media, zorganizowane siły obrońców praw człowieka i społeczność międzynarodowa – oczywiście, nie bez zachęty Waszyngtonu – poparła rewolucję pomarańczową. Przy okazji, wymierzono karę ekipie tamtejszego eksprezydenta, Leonida Kuczmy, który w ocenie strategów Busha za bardzo zbliżył się do Moskwy, a w dodatku, nie licząc się z amerykańskimi planami wojennymi, dostarczał podobno do Iraku, którym rządził jeszcze Saddam, broń przeciwlotniczą typu „Kolczuga”. Nie zapominajmy jednak o Gruzji. Zanim dojrzały pomarańcze, rozkwitły róże. Saakaszwilemu - obywatelowi Stanów Zjednoczonych i wychowankowi tamtejszych instytucji do kształcenia, powiedzmy, namiestników – pozwolono, jeśli nie polecono obalić prezydenta Szewardnadze. Ten ostatni zbyt długo był ministrem spraw zagranicznych całkiem liczącego się państwa o nazwie ZSRR, żeby - pełniąc tę samą funkcję w swej geopolitycznie znacznie skromniejszej ojczyźnie - mógł zrezygnować z gry na kilku fortepianach: nie tylko więc amerykańskim, ale także europejskim i w pewnym stopniu nawet rosyjskim. Jego elastyczność przestała Amerykanom odpowiadać.

Wkrótce po – nazwanych rewolucyjnymi – przewrotach w Gruzji i na Ukrainie, coś podobnego (w skojarzeniu, tym razem, z kasztanami) zaczęło się dziać w Kirgistanie. W tym momencie, sztabowcom odpowiedzialnym za bezpieczeństwo Rosji musiał przebiec mróz po kościach. Wyglądało na to, że realizują się plany Zbigniewa Brzezińskiego, który zaraz po rozpadzie Związku Radzieckiego zalecał trwałe zredukowanie rosyjskiej państwowości do obszaru zajmowanego w XVII wieku przez Wielkie Księstwo Moskiewskie. W roku 1991, Kreml utracił władzę nad Kijowem, którą oddał mu jeszcze niefortunny dyplomata Polski szlacheckiej, Grzymułtowski. Piętnaście lat później, pojawiła się możliwość, że bazy NATO znajdą się za Charkowem – a więc tam, gdzie nigdy dotąd nie znalazły się wojska żadnego przeciwnika Rosjan.

Dziś okazuje się, iż Putin, zachowując pomimo wszystko zimną krew, kalkulował trafniej niż ludzie Busha, Brzeziński oraz George Soros, który zapewnił wsparcie kadrowe dla rewolucji sadowniczo-ogrodniczych na terytorium proradzieckim. – Uwierzcie mi, że tak trzeba – miał powiedzieć przywódca Rosji do swoich generałów, zaniepokojonych, że ich kraj, który niegdyś stanowił globalną przeciwwagę dla USA, będzie służył im za pomocnika w operacjach usprawiedliwianych wojną z terrorem. Unikając konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi i podejmując ustępstwa taktyczne, Putin zapewnił swemu krajowi bezcenny czas na rekonstrukcję wewnętrzną. Dzięki niej, zahamowano najpierw procesy dezintegracyjne w samej Rosji. A w dalszym ciągu, częściowo odbudowane mocarstwo postanowiło zademonstrować na zewnątrz, iż należy znowu z nim się liczyć.

Przy całej odmienności sytuacji, w jakiej działali, Putin przypomina trochę Reagana, który ograniczonymi zakresowo operacjami militarnymi umacniał zbiorowe samopoczucie Amerykanów, jakie zostało nadwyrężone przez klęskę wietnamską. Ówczesne akcje amerykańskie przeciw Grenadzie i Libii usprawiedliwiano – znamienna analogia z Osetią Południową – obroną mniej lub bardziej bezpośrednio zagrożonego bezpieczeństwa własnych obywateli. Nie ulega chyba wątpliwości, że wojska gruzińskie planowo wyniszczały osetyńską stolicę oraz jej cywilnych mieszkańców. Tym sposobem, paradoksalnie, Saakaszwili przyczynił się do umocnienia Rosji, którą chciał skompromitować.

Ostatnie wydarzenia na Kaukazie obaliły utrwalony u nas od dawna stereotyp Rosji. Zgodnie z nim, miał to być kraj zarazem na tyle słaby, iż nie potrafił chronić swoich obywateli, i na tyle perfidny, że ich życiem szafował albo nawet z premedytacją je skracał. Relacjonując w naszych stacjach telewizyjnych szturmy rosyjskich służb specjalnych na Teatr na Dubrowce czy szkołę w Biesłanie, wyśmiewano domniemaną indolencję atakujących i zamartwiono się liczbą ofiar. Ta – dopowiadano – wynikała z nieodłącznej jakoby od mentalności rosyjskiej pogardy dla jednostki ludzkiej i jej losu. Z przyzwyczajenia, niejeden dyskutant internetowy, a nawet profesjonalny dziennikarz, pękał ze śmiechu nad rosyjskimi czołgami „wyciągniętymi z muzeum”, widział oczami wyobraźni 58 Armię w gruzińskim kotle i nie mógł się doliczyć strąconych samolotów rosyjskich. Oczywiście, jednym tchem potępiano brutalną agresję Rosji na Gruzję. Na przekór tym głosom, które przedwcześnie skazywały go na śmierć bądź niedołężność, rosyjski niedźwiedź znowu rusza się żwawo i ma ciężką łapę.

Bilans wojenny skłania do jednoznacznych wniosków. Pod rządami Saakaszwilego, budżet wojskowy sięgał miliarda dolarów. Mówi się również o zagranicznych instruktorach, którzy podobno szkolili jednostki gruzińskie. Mimo tych wysiłków, siły zbrojne Gruzji właściwie ani przez jeden dzień nie wykazały się zdolnością oporu wobec rosyjskich sił interwencyjnych. Prawdopodobnie, Rosjanie pozostają aż tak długo w odpowiednio dobranych punktach i regionach Gruzji, żeby na dłuższą metę unieszkodliwić jej potencjał bojowy.

Czy wzmocniona Rosja nie stała się niebezpieczna dla swych najbliższych – a w jakiejś perspektywie, może i dalszych - sąsiadów? Aby odzyskać spokój, zwróćmy uwagę, że kraj ten już dawno mógłby się istotnie rozszerzyć pod względem terytorialnym – mianowicie, wchłaniając Białoruś – gdyby tylko rządzące nią elity sobie tego życzyły. Związek Białorusi i Rosji, o którym umowę z wielkim biciem w dzwony podpisali kilka lat temu Putin i Łukaszenka, pozostaje tymczasem na papierze. Przyczyny rosyjskiej wstrzemięźliwości wydają się oczywiste. Oligarchia finansowa Moskwy, Petersburga i kilku innych metropolii nie ma najmniejszej ochoty dopłacać do zjednoczenia ani tym bardziej do konserwacji – odziedziczonych z epoki realnego socjalizmu – elementów państwa opiekuńczego na Białorusi. A jednocześnie, wywiad rosyjski trafnie – to znaczy, skromnie – ocenia możliwości białoruskiej opozycji prozachodniej. Skoro więc Białoruś, znajdująca się formalnie poza granicami Rosji, w niczym tej ostatniej nie zagraża, nie musi obawiać się aneksji.

Wiele wskazuje, że Rosja zamierza wobec państw proradzieckich stosować kopię doktryny Monroego, którą prezydent USA z początków wieku XIX ogłosił w stosunku do obydwu Ameryk. Ograniczając albo – w najśmielszych marzeniach – usuwając stamtąd wpływy obce, będzie zatem, kierując się swym w części finansowym, a w części mocarstwowym interesem, rozszerzać i pogłębiać własną dominację. Stany Zjednoczone nie mogą krzyżować tych planów bezpośrednim zaangażowaniem militarnym. Ich jednostki operacyjne są na długo uwikłane nad Zatoką Perską i w Afganistanie. Po niepowodzeniach prowadzonych tam operacji chirurgicznych, amerykański establishment, nie wspominając opinii publicznej, zdradza słabą gotowość do poważniejszego konfliktu. Jeśli Saakaszwili faktycznie liczył, że Amerykanie w razie czego go uratują, to całkowicie utracił kontakt z realiami. Do dyspozycji nowego lokatora Białego Domu staną jednak nienaruszone aparaty nacisku propagandowego i ekonomicznego, którymi jego poprzednicy osiągnęli tak wiele. W dodatku, okno wystawowe północnoamerykańskiego dobrobytu nadal posiada magiczną siłę przyciągania.

Świat przechodzi powoli z fazy jednobiegunowej dominacji do – znanego z wielu etapów przeszłości – koncertu mocarstw. Oczywiście, przewaga Stanów Zjednoczonych – na tle dawnych mocarstw hegemonicznych, Anglii królowej Wiktorii, Francji Ludwika XIV, a nawet Hiszpanii i Niemiec Karola V – wciąż jest przytłaczająca. Ale, przynajmniej lokalnie i przejściowo, może ona spotykać się z kontrą.

W trakcie konfliktu kaukaskiego, Unia Europejska zdemaskowała się jako ekonomiczny gigant i polityczny karzeł. Zaostrzyła się jedna z kluczowych sprzeczności globalnych: gdy na kontynentach cieszących się „prosperity” forsowane są procesy integracyjne, sporą część postkomunistycznego „Drugiego Świata”, Bałkany czy dawny ZSRR, prowokuje się do postępującego rozczłonkowania. Produktom tych procesów, państwom etnicznym, brakuje czasu na radowanie się swoją suwerennością. Natychmiast trafiają bowiem na szachownicę mocarstwowej rozgrywki. Tymczasem patriotyczny – czy, jak kto woli, nacjonalistyczny – odłam polskich elit żyje mentalnie w XIX wieku, w którym procesy narodotwórcze inicjowali poeci i podchorążowie. Nie od rzeczy byłoby również jego zestawienie z Konfederacją Barską. Na skrzydle konkurencyjnym, pragmatyzm przeobraża się w coś podejrzanie przypominającego serwilizm wobec mocarstwowego hegemona. Ale to już temat na inną historię.

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Polityka