NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
198
BLOG

Jacek Zychowicz: Nowolewicowa martyrologia

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Polityka Obserwuj notkę 39

Jacek ZychowiczStraż przednia współczesnej lewicy upodobała sobie męczeństwo, które widocznie nie odstrasza jej swoim chrześcijańskim rodowodem. Do najczęściej używanych pojęć z jej żargonu należą „ofiara”, „cierpienie” i „represja”.

Demaskując zło prześladowań, spadkobiercy – narodzonej na rewolucyjnych barykadach roku 1968 – Nowej Lewicy podkreślają, że to ich samych dotyka ono przede wszystkim. Ściślej biorąc, stosowany przez nich mechanizm kreowania się na męczenników jest nieco bardziej skomplikowany. Konsekwentnie stając po stronie grup zagrożonych prześladowaniem, ludzie New Left – jeśli im wierzyć – sami stają się jego obiektem. A zatem ich los niemal dosłownie przypomina pasję.

Gdy za stawanie po lewej stronie politycznej barykady rzeczywiście groziły dotkliwe konsekwencje, bynajmniej nie uprawiano tam jakiejś przesadnej martyrologii. Na odwrót: gestami i pozami typu męczeńskiego otwarcie gardzono. Za przykład tej postawy mógłby posłużyć Jacek Kuroń. Jeżeli nawet nie należy się do jego bezkrytycznych fanów, wypada i tak z uznaniem odnotować męskie i trzeźwe sądy, które zdarzyło mu się wypowiadać o bolesnych stronach swej biografii. Wywołując niemiłe zdziwienie rzeczników surowych rozrachunków z przestępstwami władców PRL, Kuroń stwierdzał mniej więcej tyle: chciałem obalić tamten system, więc nie mam za złe jego funkcjonariuszom, że usiłowali temu zapobiec, wsadzając mnie do więzienia.

Polski epigon zachodniej Nowej Lewicy oglądał wnętrze więziennych murów co najwyżej na filmie o tym czy innym złowieszczym wydarzeniu ze swojej historii świętej, czyli o – dajmy na to – przewrocie w Chile. Naturalnie, o sam ten fakt niepodobna byłoby zgłaszać do niego sensownych pretensji. Tylko że… Skoro z łaski Boga czy historii nie ryzykuje się męczeństwa, po co gołosłownie zapewniać, iż się je permanentnie znosi?

I tu właśnie jest pies pogrzebany. Figura pseudomęczeństwa jest kluczem otwierającym sezam z tajemnicami środowiska nowolewicowego w Polsce. Występuje on w dwóch wersjach: „sofciarskiej” (bliska establishmentowym strukturom akademickim i politycznym „Krytyka polityczna”) i „hardcore`owej” (krzykliwie, monotonnie i prymitywnie „antyimperialistyczne” oraz „antyfaszystowskie” wydawnictwo „Książka i Prasa”). Ten powierzchowny podział ideologiczny odzwierciedla się na płaszczyźnie organizacyjnym. Przedstawiciele nowolewicowej wersji „soft” lgną do SLD, SdPl i demokratów, a więc do parlamentarnych spadkobierców LiD-u, którego ideologię współtworzyli. Działacze wersji „hardcore” pikietują na mało znanym marginesie, współpracując ostatnio z tajemniczymi ugrupowaniami ze Śląska: Polską Partią Pracy związkiem zawodowym Sierpniem 80. Mimo swego deklarowanego radykalizmu, nie gardzą też dotacjami z SLD.

Jedni i drudzy serwują nam – zamiast Golgoty - teatrzyk pasyjny na wzór bawarskiej miejscowości Oberammergau. Spróbujmy przyjrzeć się kilku jego typowym scenkom.

Stacja pierwsza: parady równości

Iloma barierami próbowano powstrzymać marsze na rzecz praw i postulatów mniejszości obyczajowych? Jedną (słownie: jedną). Mianowicie, jesienią roku 2005 w Poznaniu zakazano marszu równości, który – mimo oporu tamtejszych władz miejskich – i tak się w końcu odbył.

Nowoczesny lewicowiec odznacza się niebywałą umiejętnością przerabiania igły na widły. O tępieniu rodzimych marszów równości zrobiło się na świecie tak głośno, że lokalne sekcje nowolewicowe z krajów Unii Europejskiej demonstrowały, aby przeciw niemu zaprotestować, pod gmachami ambasad RP. Co sprawniejsi fizycznie weterani bojów o emancypację, toczących się w zachodniej części Starego Kontynentu, skrzykiwali się pospiesznie na przyjazd do Warszawy. Z mediów, którym ufają – np. brytyjskiego Guardiana, którego informatorami o sytuacji w Polsce są liderzy stowarzyszeń gejowskich, Robert Biedroń i Szymon Niemiec – dowiedzieli się bowiem, iż demonstracje feministek, homoseksualistów i lesbijek rozpędza u nas żądny przemocy i krwi uliczny motłoch.

Tymczasem, wojenki wokół parad równości sprzyjały w pierwszym rzędzie ich rzekomym ofiarom. Wystarczyło bowiem, że o zakazach słuch zaginął, a wspomniane parady czy też marsze zredukowały się do właściwego dla nich wymiaru burzy w szklance wody. Uczestniczy w nich od 300 do – najwyżej – 500 osób. Zakłócać je natomiast stara się często nie więcej niż kilkunastu ideologicznie zacietrzewionych przeciwników, którym widocznie brakuje pomysłu na konstruktywną manifestację swoich przekonań. Góry, zwłaszcza medialne, całej Europy stękały – mógłby to skomentować Horacy – żeby z tych mąk i grzmotów narodziła się mysz.

Stacja druga: Klub Le Madame

Za Mekkę obyczajowej kontrkultury uchodził niedawnymi czasy klub z okolic warszawskiego Nowego Miasta, któremu – żeby uwydatnić jego przyjazne wobec gejów nastawienie – patronowała francuska dama z męskim rodzajnikiem. Na co dzień, trudno tam było spotkać cokolwiek poza standardową ofertą rozrywkową i konsumpcyjną dla jako tako zamożnych bywalców lokali tego typu. Wtajemniczeni orientowali się jednak, że w dni specjalne „Le Madame” proponuje próbki sztuki wyemancypowanej, subwersywne wykłady Kazimiery Szczuki albo chociaż promocje numerów „Krytyki politycznej”. A zespół Duldung, reprezentujący lewe skrzydło polskiego hip-hopu, podniecająco śpiewał – a raczej rapował – o gwałconych przez patriarchat kobiecych ciałach.

Wszystko, co piękne, zmierza jednak do kresu. Do Le Madame zawitał dżentelmen, który nie był fanem rewolucyjnej subwersji, dekonstrukcji czy transgresji, lecz zwykłym komornikiem. Urząd miasta, który go nasłał, rzecznicy grup nowolewicowych, zgłaszających się do obrony swego ulubionego klubu, oskarżyli bezzwłocznie o stosowanie szykan politycznych pod maską rozliczeń finansowych. Szkopuł w tym, że szef Le Madame, Krystian Legierski, naprawdę nie zapłacił kasie miejskiej należności za wynajęcie lokalu.

Nie zrażając się argumentami finansowymi i prawnymi, których wymowa była niekorzystna dla ich gospodarza, sympatycy stołecznej New Left zapowiedzieli twardą obronę swojej twierdzy. Ich oddziały szturmowe miały zablokować dostęp do Le Madame z pobliskich ulic. A najbardziej zdeterminowani partyzanci miejscy przykuli się do ścian i stolików klubowych, obwieszczając iż nie wyjdą stamtąd żywi. Grożącą wojnę secesyjną o Le Madame poważnie i z pełną sympatią potraktowali przywódcy establishmentowej centrolewicy. Strażników klubu nawiedził, między innymi, eksmarszałek Sejmu i twórca Socjaldemokracji Polskiej, Marek Borowski.

Nie ideowym bojownikom mierzyć się jednak z wytrawnym urzędowym egzekutorem długów. Komornik, zaskoczony oporem, z początku zmilczał i wyniósł się chyłkiem, lecz – ochłonąwszy – postanowił wziąć na przeczekanie. Miał słuszność. Para w gwizdkach na barykadach pod Le Madame wyczerpała się po kilku godzinach. Gdy demonstranci zabrali się do domów razem z życzliwie ich pilotującymi dziennikarzami, komornik powrócił. Za niespłacone długi, Le Madame zamknięto.

Nie lekceważmy incydentów wokół powoli zapominanego klubu z ulicy Koziej. Odzwierciedliły się tam, niczym w soczewce, piętrowe wręcz mechanizmy ideologicznego zafałszowania, które demoralizują sympatyków światopoglądu nowolewicowego. Po pierwsze, klub Krystiana Legierskiego był rzekomo antysystemowy? Jeśli tak, to czemu korzystał z udogodnień finansowych, jakie stworzyły mu władze stolicy? Idźmy dalej: dopiero w momencie, kiedy jego zawiedziony kontrahent finansowy stracił cierpliwość, Legierski przypomniał sobie, że ma sojuszników, którzy określoną przez nich samych wolę ludu stawiają, kiedy im to wygodne, ponad regułkami prawnymi.

Są wątpliwości, czy jego porozumienie z nimi opierało się na solidnym fundamencie. Lewicowców w starym stylu dziwiło, że pod czerwonym sztandarem broni się lokalu, gdzie za piwo płaci się sumę, która niejednej rodzinie pracowniczej musi wystarczyć na całodzienne wyżywienie. Kłopoty z umiejscowieniem Le Madame na mapie podziałów społecznych nie dolegały za to – zdecydowanie neoliberalnemu w swoich sympatiach i ocenach – tygodnikowi „Przekrój”. Na jego łamach doradzano, że u Legierskiego warto wydać pewną sumę, bo środowisko gejowskie cieszy się sezonowym wzięciem. Gdzie? Naturalnie, wśród solidnie wynagradzanych profesjonalistów, którzy z magazynów w typie „Przekroju” dowiadują się, jak w tutejszym zaścianku można się stosować do europejskich standardów.

„Przekrój” mimowolnie spłatał psikusa nowolewicowym krytykom politycznym i rewolucjonistom. Ich placówka postępu została zdemaskowana jako przybytek snobistycznego wielkiego światka. W żadnym razie nie zaszedł tu wypadek przy pracy. W rzeczonym światku nowocześni lewicowcy odnajdują swoją prawdziwą ojczyznę, której są już pełnoprawnymi obywatelami lub dopiero do niej aspirują. Są w niej zakochani tak bardzo, że gotowi są jej bronić przed złowrogimi potworami ekstremizmu.

Stacja trzecia: faszyzm wirtualny

Nie ma dziś chyba środowisk równie marginalnych, jak – antypatyczni skądinąd - zwolennicy ideologii skrajnie nacjonalistycznej, rasistowskiej czy faszyzującej. A równocześnie, to właśnie nimi pisma i ugrupowania nowolewicowe zajmują się z pasją, której im braknie wobec innych, społecznie o wiele bardziej nośnych problemów.

Od chwili pojawienia się u nas jej pierwszych zalążków, miejscowa odmiana New Left bije na alarm, że młodej demokracji liberalnej i równie świeżemu państwu prawa w Polsce zagraża faszyzm. Gdyby tak było w istocie – powie niedowiarek – już byśmy się o tym przekonali na własnej skórze. Tymczasem, polskich faszystów zbierze się u nas do 40 sztuk – i to zaledwie raz do roku, kiedy gromadzą się oni w Myślenicach, celebrując rocznicę nieszczęsnej pamięci najazdu przedwojennego Obozu Narodowo-Radykalnego na to miasteczko. W telewizyjnych migawkach, wyglądają przeważnie na kompletnie zagubionych. Może dlatego, iż jakiś politykierski „menago” doraźnie ich wynajął, nie tłumacząc, o co chodzi?

Czemu nowolewicowi bombardierzy upierają się strzelać pełnymi salwami artyleryjskimi do mrówki? Dziwi to tym bardziej, że od faszystowskiego moru bronią oni ustroju liberalnego kapitalizmu, na którym ich duchowi patroni – Louis Althusser, Michel Foucault czy Jean-Paul Sartre – niestrudzenie wieszali psy. Ba! Slavoj Zizek sugeruje ostatnio, że również za nim nie przepada. Wytłumaczenie tej pozornej osobliwości jest proste. Istnieje otóż pewna niespisana, ale ze stalową mocą obowiązująca konwencja, bez której znajomości nie da się pojąć polskiej lewicy z nazwy radykalnej. Według niej, z „Gazetą Wyborczą” wolno od biedy nie zgadzać się w sprawach odległych lub drugorzędnych. W kołach nowolewicowych, lubi się zatem pułkownika Hugo Chaveza, mimo iż „GW” wypowiada się o rewolucji boliwariańskiej i jej charyzmatycznym przywódcy prawie zawsze niechętnie. Kiedy jednak „GW” ogłosi alarm, że „ludzie chorzy z nienawiści” szturmują mury polskiej demokracji, szeregi nowolewicowe stają na baczność.

Żeby całkowicie nie zniknąć w chórze liberałów, lamentującym nad niebezpiecznymi skrajnościami, rzekomi radykałowie z lewa doprowadzają jego orzeczenia do – nomen omen – skrajności. Przydaje się im do tego antyrasistowskie (z własnej nominacji) stowarzyszenie Nigdy Więcej, z którym łączą ich ścisłe więzy koteryjne. Jeżeli wierzyć biuletynowi NW, w Polsce systematycznie popełniane są morderstwa polityczne. Ich liczba – według stale aktualizowanej rubryki biuletynu tego stowarzyszenia, noszącej tytuł „Kronika wypadków” – sięgnęła już pięćdziesiątki, a może nawet setki. Kto zabija? Jasne, że rasiści, a już zwłaszcza faszyści.

Uprasza się o spokój. Nigdy Więcej notorycznie myli – u nas, szczęśliwie, od dawna nieobecne – zbrodnie w imię ideologii ze smutnym zresztą bilansem porachunków między subkulturami młodzieżowymi. Skin wojujący z pankami w tej samej mierze jest faszystą, w jakiej jego wrogów można uważać za rewolucyjnych anarchistów. Przyklejanie skinom – czy też „kibolom” – etykietki świadomych i na wszystko zdecydowanych faszystów jest demagogicznym nadużyciem.

Gdy spróbuje się zweryfikować rewelacje Nigdy Więcej na konkretnym przykładzie, rozsypują się one w drobny mak. Latem roku 2006, na imprezie koncertowej został zraniony nożem niejaki Maciej D. Zanim okazał się on weteranem subkulturowych starć zbrojnych (noszącym wymowne przezwisko „Chirurg”), w loży nowolewicowych komentatorów mianowano go antyrasistą, a nawet anarchistą. Akt terroryzmu wobec niego – sugerowano stamtąd – był możliwy jedynie w atmosferze przyzwolenia na rasistowskie i faszystowskie ekscesy, którą stworzyły rządy PiS-u. Na szczęście, wzbierającą falę histerii powstrzymała sama ofiara zamachu. Maciej D., podkreślając że z radykalną lewicą, jako żywo, nie miał nigdy nic wspólnego, wyznał, że napadł go Paweł B., z którym już dawno poróżniła go nienawiść na śmierć i życie. Kiedyś Maciej pobił Pawła, który za tę zniewagę zapragnął krwawego odwetu. Ten pierwszy wyzywał swego starego przeciwnika od „rasistowskich szmat”, zyskując w zamian epitet „lewackiej k…”. Ale czy ta wymiana komplementów rzeczywiście świadczy o zakorzenieniu któregokolwiek z nich w tradycji ideologicznych ekstremizmów?

Potępianiu przemocy wyimaginowanej zaczyna w publicystyce profesjonalnych antyfaszystów towarzyszyć przyzwolenie na przemoc realną. Jesienią roku 2007, ciemnoskóry didżej rodem z Holandii zaatakował we Wrocławiu dwóch miejscowych fanów ostrej muzyki, zadając im szereg niebezpiecznych ran kłutych (m.in. twarzy i klatki piersiowej). Swój czyn usprawiedliwiał wcześniejszym słownym obrażeniem go przez napadniętych. Status ofiary – widzimy – daje wiele uprawnień.

Demaskacje faszyzmu – odważne, wnikliwe i głębokie w pierwszej połowie XX wieku, podczas której szalał on w Europie – teraz, gdy faszyzm skarlał, proporcjonalnie kurczą się do wąskiego zbioru etykietek. Towarzyszy temu wstrząsająca degradacja wymiaru i poziomu ofiar: ze szczytów, jakie wyznacza, dla przykładu, lewicowy przeciwnik nazizmu, Carl von Ossietzky – na dno zamieszkiwane przez Macieja D.-„Chirurga”.

Antyfaszyści najwięcej jednak stracili na odwadze. Nie wybierają już sobie obiektów do krytyki, tylko czekają, aż zostaną im one wskazane palcem. Płynąc z prądem, starają się wyróżnić karykaturalnym pokrzykiwaniem.

Współczesny lewicowiec, niosąc teczkę za ważniejszym od siebie redaktorem lub pracownikiem naukowym, żeby przypomnieć sobie dawno minione czasy burzy i naporu swej formacji, pomrukuje pod nosem: „No pasaran”. Zaraz, zaraz… - przemyką mu przez głowę. Czy rzeczywiście faszyści lub choćby prawicowi populiści mogliby odebrać mi miejsce, na które już się wdrapałem. Do tego nie wolno dopuścić. Nigdy więcej!

Stacja czwarta: tak zwana hegemonia prawicy

Czytelnik pism z półki dla New Left znajdzie w nich – występujące przeciętnie ze sto razy w numerze – ubolewania nad hegemonią prawicy. Nieobeznanym z twórczością Antonia Gramsciego – a z nowszych autorów, Ernesto Laclau i Chantal Mouffe – termin ów przypuszczalnie sprawi trudności. Bez obaw: jego rozumienie według schematów nowolewicowych jest całkiem proste. Hegemonii prawicy ulegają wszystkie środowiska opiniotwórcze, gdzie nie zabiera głosu rzecznik nowolewicowego towarzystwa.

Prezes Andrzej Urbański obiecał „Krytyce Politycznej”, że otrzyma ona autorski program w jego TVP.SA. Wkrótce w zarządzie telewizji publicznej i jego partyjnych okolicach wystąpiły głosy sprzeciwu wobec tej inicjatywy. Sugerowano w nich, że – jak na oczekiwania widowni najszerzej odbieranego medium kraju – „KP” jest za daleko wysunięta na lewo. Tej presji wystarczyło, żeby niedoszli męczennicy wyparli się radykalizmu. Nasze pismo – zapewniał S. Sierakowski – mimo przewijających się w nim tu i ówdzie wątków neoleninowskich, odznacza się umiarkowaniem, nastawieniem centrowym i przede wszystkim otwartością. Najlepszy dowód: w organizowanych przez nie dyskusjach uczestniczy Bronisław Wildstein. Jakże to? Żywy symbol lustracji, sympatyk neokonserwatystów amerykańskich, a nawet europejskiego konserwatyzmu – partnerem dla ludzi New Left? A jednak… Co znaczy drobna różnica poglądów w stosunku do szans telewizyjnej autopromocji? Dobrze jest tam, gdzie my jesteśmy.

Gdzieś w stolicy – może w okolicach świętej pamięci klubu Le Madame – znaleziono osobnika, który umarł z rozpaczy. W zaciśniętej pięści trzymał liścik pożegnalny: „Janek Pospieszalski znowu mnie nie zaprosił”. W tym samym mniej więcej czasie, z redakcji „Krytyki Politycznej” na ulicy Chmielnej rozległa się pieśń przypominająca anielskie pienia: „Już prawie jesteśmy w TVP.SA”. Ale… Na razie, zamiast Sierakowskiemu, program telewizyjny zaproponowano dziennikarzowi „Trybuny”, Przemysławowi Szubartowiczowi. Można więc oczekiwać nowej eksplozji martyrologicznego wycia nowoczesnych postępowców.

Dzisiejsza kultura polska na pewno potrzebuje krytyki politycznej i wszelkiej innej, oporu, kontestacji i buntu. Żeby jednak otworzyć dla nich wolne pole, należałoby z błaznów, imitujących te postawy, zerwać wreszcie kostiumy upstrzone ranami i stygmatami, którymi ich trupa oszukuje naiwną publikę.

Jacek Zychowicz

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (39)

Inne tematy w dziale Polityka