NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
69
BLOG

Jacek Zychowicz: In Obama We Trust...

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Polityka Obserwuj notkę 4

Jacek ZychowiczKto jeszcze pamięta stosunkowo niedawny moment, w którym (po zdobyciu Bagdadu przez amerykańskie siły interwencyjne w kwietniu roku 2003) Stany Zjednoczone określano jako „hipermocarstwo”?

Według swoich ówczesnych chwalców, kraj George’a W. Busha miał być bez mała wszechmocny. Natomiast teraz, kiedy Bush odchodzi w atmosferze – łagodnie mówiąc – dalekiej od wdzięczności za jego prezydenckie dokonania, mówi się powszechnie o „implozji”, cofaniu się czy wręcz stopniowym schyłku imperium amerykańskiego. Podobne prognozy – warto przypomnieć z odpowiednią dozą sceptycyzmu – formułowano w przeszłości już wielokrotnie. Ameryka miała utracić wpływy w świecie i rozłożyć się wewnętrznie po skompromitowaniu tamtejszej demokracji przez McCarthy’ego, po klęsce wietnamskiej, kryzysie naftowym, aferze Watergate i niepowodzeniach administracji prezydenta Cartera w polityce zagranicznej. Nieodmiennie jednak wiadomości o jej ciężkiej chorobie okazywały się przedwczesne.

Bardzo prawdopodobne, że i obecnie tak będzie. Amerykański system polityczny udowodnił bowiem wyborem Baracka Obamy na prezydenta, że jego mechanizmy stabilizacyjne nadal działają sprawnie. W trakcie dwu prezydenckich kadencji Busha poważne zagrożenia dla jego równowagi gromadziły się systematycznie i aż na kilku obszarach. Bush wprawdzie wygrywał wybory, lecz swoimi sukcesami niebezpiecznie polaryzował społeczeństwo. Po 4 listopada roku 2000, powołując się na wątpliwe obliczenia głosów z Florydy i podejrzewaną o stronniczość decyzję Sądu Najwyższego, który nakazał je uznać bez dalszej weryfikacji, kwestionowano przecież – co w USA dotychczas się nie zdarzało – legalność jego prezydentury. Przeciw administracji Busha, w zdecydowanej większości, zwróciły się kręgi opiniotwórcze ze świata mediów i przemysłu rozrywkowego. Rysowała się możliwość, że do ataków na Biały Dom przyłączą się grupy, które ze względów socjalnych, etnicznych czy kulturowych uważają się za pokrzywdzone.

Wojny w odległych częściach świata tylko na krótko umocniły zbiorowe samopoczucie Amerykanów. W dalszej perspektywie, apele o mobilizację do wojny z terrorem nie wytrzymały zderzenia z kalkulacjami strat w ludziach, a tym bardziej kosztów przedłużającej się okupacji Iraku i Afganistanu. Do zbiorowości amerykańskiej, którą zazwyczaj w nikłej mierze obchodzi, jak reaguje na nią reszta świata, mimo wszystko docierały sygnały, że jej kraj – na przekór obietnicom prezydenta – nie wzbudza powszechnego respektu. Postrzega się go raczej jako – znanego z licznych westernów – oszalałego szeryfa, który z gwaranta bezpieczeństwa zamienił się w postrach mieszkańców marzących o spokoju. Po drugiej stronie zarówno Atlantyku, jak rzeki Rio Grande, stał się on obiektem wrogości, jak również – prestiżowo – może nawet bardziej dotkliwych szyderstw.

Busha do czasu ratowała koniunktura gospodarcza. Jej kruche fundamenty, które postawiono, obniżając dosyć beztrosko kurs dolara i zachęcając banki do szafowania tanimi kredytami, kiedyś jednak musiały się zatrząść. Sławetny kryzys przeraził zarówno właścicieli i menedżerów wielkich korporacji, jak drobnych kredytobiorców. Ameryka znalazła się w obliczu równoczesnych protestów przeciw establishmentowi politycznemu, wojnie oraz gospodarczej nierówności. Taka niebezpieczna konstelacja po raz ostatni w jej historii ukształtowała się pod koniec lat sześćdziesiątych zeszłego stulecia. System – żeby przypomnieć tylko najbardziej jaskrawe objawy, takie jak śmierć braci Kennedych i pastora Kinga, czy też krwawo stłumione rozruchy podczas konwencji demokratów w Chicago – wybrnął z niej za niemałą cenę.

W tym miejscu przeprowadźmy eksperyment myślowy: jak wyglądałaby sytuacja, gdyby Baracka Obamy zabrakło. W rywalizacji o prezydenturę zwyciężyłaby zapewne Hillary Clinton. Tym samym jednak narastająca niechęć społecznych dołów do wierzchołków odnalazłaby wymarzony układ odniesienia. Tak zwani zwykli Amerykanie zaczęliby oceniać, że u władzy nic się nie dzieje poza tym, że wymieniają się tam dynastie Bushów i Clintonów. Ich wyborcy, czy może raczej poddani, mają z tego jedno: banki odmawiają im pieniędzy, a względnie bezpieczne i jako tako płatne zatrudnienie oferuje armia zawodowa, z której ekspedycji można nie wrócić.

Gdyby natomiast wyborczy wtorek jakimś cudem zakończył się zwycięstwem senatora McCaina, wówczas amerykańską opinię publiczną zaniepokoiłaby kontynuacja od dawna przez nią zdyskwalifikowanego Busha. Nowego prezydenta odbierano by jako kalkę poprzedniego. Unikając zadręczania swoich słuchaczy groteskowymi przejęzyczeniami i błędami rzeczowymi, McCain zmierzałby w tym samym kierunku, co Bush, tylko że jeszcze bardziej zdecydowanie. Zaletą jego kampanii była szczerość. Nie ukrywał on, że planuje zwiększyć ilościowo i jakościowo – a więc zarówno pod względem wydatków, jak liczby żołnierzy – militarne zaangażowanie USA na jego dotychczasowych obszarach. Mało tego. Pod tym zwierzchnikiem, armia amerykańska, pozostając na Bliskim Wschodzie i w Azji Środkowej, wylądowałaby prawdopodobnie w okolicach Kaukazu. Z McCainem w Białym Domu, wydobywaniu się z trudności gospodarczych służyłaby obniżka podatków dla zamożnych przedsiębiorców. Aż tak drastyczna dawka kontynuacji podnosiłaby temperaturę w politycznym kotle. W obu wariantach zatem, przy obsadzeniu w roli prezydenta tak Clinton, jak McCaina, społeczny wybuch prędzej czy później by prawie na pewno nastąpił.

Wyjaśnia się stopniowo, dlaczego kandydat Obama zebrał rekordową sumę na swoją kampanię prezydencką. Główne ośrodki władzy i bogactwa postawiły na Obamę, licząc że dzięki niemu uwolnią się z kłopotów. Drogę do prezydentury, jednakże, próbowały mu torować również tłumy wolontariuszy. W decydującym dniu, pod komisjami wyborczymi ustawiały się kolejki chętnych do przechylenia szali na jego korzyść. Barack Obama stoi więc w swego rodzaju szpagacie. Wywiązując się z bardzo konkretnych – bo dających się wymierzyć setkami milionów dolarów – zobowiązań wobec swych sponsorów, powinien on zarazem zaspokoić masy swych szeregowych wyborców. Jak to osiągnąć, wskazuje retoryka, której dotychczas używał.

Obama powołuje się na „dobrą Amerykę”, która w ostatnich latach została – ku ogólnemu nieszczęściu – zepchnięta na dalszy plan. Jej uosobienia nie musi szukać daleko. „Jestem” – podkreśla w przemówieniu z 18 marca roku 2008 w Filadelfii1 – „synem czarnego mężczyzny z Kenii i białej kobiety z Kansas”. Opisując w dalszym ciągu swoją drogę życiową, zaznacza, że chodził wprawdzie do najlepszych szkół, ale trochę czasu spędził również Kenii, a więc na ziemi jednego z najuboższych narodów świata. Jego dziadek służył w armii generała Pattona, która po słynnym lądowaniu w Normandii wyzwalała Europę Zachodnią spod władzy Trzeciej Rzeszy. W tym samym czasie wojennej konfrontacji, podczas której ważyły się losy Ameryki i świata, jego babka pracowała przy taśmie w fabryce broni. Z drugiej strony, czarna małżonka Obamy ma w sobie krew pokoleń niewolników ze stanów południowych. „Jestem” – podsumowuje Obama – „niekonwencjonalnym kandydatem”.

Lecz Stany Zjednoczone w obecnej dobie potrzebują właśnie takiego przywódcy, którego „kod genetyczny” tworzy opisana jedność przeciwieństw. One same są niejako powiększonym Obamą, tak jak on jest ich historią w miniaturze. Unia północnoamerykańskich stanów opiera się na założeniu, że „naród jest czymś więcej niż sumą swoich części”. I rzeczywiście, „my, których jest tak wiele, naprawdę stanowimy jedność”. Ona zaś odnajduje swój obraz w Baracku Obamie. Jego mistrzowie, wśród których wymienia zwłaszcza pastora Wrighta, nauczyli go szacunku do służby wojskowej. Ale zarazem wskazali mu nędzarzy, żebraków i chorych na AIDS, dla których praca społeczna jest najwyższym powołaniem. Poglądy deklarowane przez Obamę, jak na warunki amerykańskie, mają dość mocno zaznaczony lewicowy koloryt również pod względem kulturowym i obyczajowym. W cytowanej mowie o rasie, poświęca on jednak długi akapit chrześcijańskiej inspiracji religijnej, którą dały mu msze w Trinity United Church of Christ. Wspólnie z czarnymi głównie parafianami, miał tam odnajdywać w Biblii wielką opowieść o wyzwoleniu, równości i sprawiedliwości.

Z podobnych odkryć – tyle, iż dokonujących się w poważniejszej skali dziejowej – składa się przeszłość Stanów Zjednoczonych. Obama uwielbia powoływać się na amerykańską Deklarację Niepodległości, wojnę z Koroną Brytyjską, uchwalenie Konstytucji, II wojnę światową czy ruchy praw obywatelskich, których osobowym symbolem stał się pastor Martin Luther King. Ich połączony dorobek stworzył fundament kraju, w którym, oczywiście, nie brakuje ran zadanych przez minioną czy aktualną dyskryminację, gdzie jednak działanie grup i jednostek na rzecz ich wyleczenia należy do głęboko wpojonych nawyków.

Nie ulegając patosowi Obamy, spróbujmy zapytać kolokwialnie, dlaczego – szczególnie teraz – jest tak źle, skoro powinno być tak dobrze. I tutaj Obama, na pierwszy rzut oka, zaskakuje swoim radykalizmem. Jego kandydatury – zaznacza – wbrew etykietce, którą próbują mu przykleić polityczni wrogowie, nie powinno się uważać za „ćwiczenie z akcji afirmatywnej”. Naturalnie, ślady rasizmu pozostają problemem – choć może nie aż takim, jak twierdził nauczyciel Obamy, pastor Wright, słynący z radykalizmu w tych kwestiach. Dziś jednak – demaskuje Obama – rzadko kiedy traci się pracę przez swój kolor skóry, który miał nieszczęście nie spodobać się pracodawcy. Winna tej katastrofie życiowej okazuje się zwykle korporacja, która dla zysku przeniosła jedno ze swoich przedsiębiorstw za ocean.

Ze swoim częściowo wojskowym backgroundem rodzinnym, Obama nie ma danych na ortodoksyjnego pacyfistę. W mowie z roku 20022, gdzie już wtedy potępił (dopiero planowaną) wojnę iracką, zaznaczył więc, że nie sprzeciwia się dla zasady „wszystkim wojnom”. Oburza go jedynie „głupia wojna”, która nie wynika ani z porywu uzasadnionego oburzenia, ani z racji stanu. Jej przesłankę stanowi zaledwie krótkowzroczna kalkulacja polityczna. Obama nie szczędził gromów „niedzielnym wojownikom kanapowym” z administracji Busha. Atakowani przez niego Paul Wolfowitz i Richard Perle niemal od początku swych karier w ekipie Busha cieszyli się dosyć dwuznaczną reputacją. Jesienią 2002, mało kto wszakże zarzucał im równie stanowczo, jak Obama, że – usiłując „wepchnąć nam wszystkim w gardło swoją doktrynę ideologiczną” – wywołają konflikt, który w trwałym efekcie przyniesie tylko „masowe nieszczęścia”. Dla porządku, warto zaznaczyć, że Obama nie krytykował wojny z terroryzmem, ani nawet drastycznej przebudowy irackiej państwowości, która miała rozpocząć się od głowy tj. od usunięcia Saddama Husajna. Jego zastrzeżenia wzbudzały tylko – w ówczesnym kontekście pewnie i aż – metody podpowiadane przez Perle’a i Wolfowitza.

Radykalne tony brzmiały natomiast w jego polemice z Karlem Rovem, który wsławił się głównie jako specjalista Białego Domu od public relations. Jego pomysły na dyskredytowanie kandydata demokratów, Johna Kerry’ego, i równoległą promocję swojego szefa zapewniły podobno Bushowi drugą kadencję. Ludzie – grzmiał Obama – masowo tracą ubezpieczenia zdrowotne, średnia płaca drastycznie spada, zubożenie się pogłębia, na giełdzie wybuchają skandale… Jaką receptę na to wszystko wymyślił Rove? Widowisko pod nazwą „druga wojna w Zatoce”.

Wielkim korporacjom oraz ich ekspertom, Obama zarzucał nie tylko rozpętywanie tyleż niepotrzebnych, co szkodliwych wojen. Jego przemówienie berlińskie z lipca 20083, którym zwieńczył swoją wyprawę do Europy, zdecydowanie ponuro odmalowało codzienną rzeczywistość przeciętnych Amerykanów. Nie są oni w stanie spłacić samochodów i domów, które z konieczności kupili na kredyt. Centra zamieszkiwanych przez nich miast się rozsypują. Ścieżki awansu i bogacenia się – wbrew obietnicom, na których zostali wychowani – zostały przed nimi zablokowane. Tymczasem korporacje, które swoje inwestycje lokują za granicą, wobec czego Amerykanin nic z nich nie ma, korzystają z wakacji podatkowych.

To chyba najbardziej radykalne z przemówień Obamy obrysowało zarazem granice, których on nie przekroczy. Jako receptę na aktualnie doświadczane zło proponuje on powrót do idealnej Ameryki, z której wyprowadza swój rodowód. Stosownie do tego, wśród rekomendowanych przez niego wartości na pierwszy plan wysuwają się pracowitość, oszczędność i – nade wszystko – indywidualna i zbiorowa odpowiedzialność. Aby jego słuchaczom w tym punkcie nie zabrakło konkretów, Obama zapowiedział, że olbrzymia, bo 95%-owa większość Amerykanów, którzy zarabiają mało lub średnio, otrzyma od niego dar w postaci obniżenia podatków. W zamian 5% najbogatszych będzie musiało płacić więcej. Nie zaszkodzi sprawdzić, czy faktycznie tak się stanie.

Mimo tych deklaracji, które u nas wywołały ryk oburzenia ekspertów Business Centre Club i Lewiatana, Obamy nie powinno się mylić z lewicowym radykałem. Amerykańscy neokonserwatyści, których złote dni u władzy się kończą, mają prawo mieć do niego pretensje o klęską zadaną ich koterii. Na głębiej pojmowanym planie politycznym, a tym bardziej gospodarczym, nie muszą się go obawiać. Obamie – szczególnie w gorącym etapie kampanii wyborczej – zdarzało się atakować „rekiny z Wall Street”. Pamiętajmy jednak, że amerykański sen nigdy nie obywał się bez czarnych charakterów, nad którymi zwyciężał w końcu zdrowy instynkt zbiorowości. Szary John Doe demaskował w nim złego magnata finansowego. Później jednak (czego fabuła już nie ukazywała) pozostawał sobą, to jest cyferką w statystyce, a na miejsce pokonanego przezeń prominenta przychodził inny. Czy hasła Obamy o „wielkiej zmianie” i „potędze nadziei”, ukoronowane apelem „Yes, we can”, nie są najnowszą wersją zapraszającej do tego kołysanki? Maszyneria demokracji w Ameryce się zrestartowała, usuwając przejściowe zakłócenie.

Jacek Zychowicz

Przypisy:
1. Nosiło ono tytuł „More Perfect Union”. Jednakże, znane jest powszechnie jako „Race Speech”.
2. „Speech against the Iraq War”, październik 2002
3. „A World that Stans as One”, Berlin, lipiec 2008

Tekst ukazał się w „Forum Klubowym”, zima 2009 r. (nr 1-2).

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Polityka