Zadzwonił, że jest niedobrze. Ordynator daje trzy miesiące. Gdy pytałam, jak sobie radzą, rozłączył się. Facet. Mój czterdziestoczteroletni, samotny kuzyn.
A Ona? Leży świeżo po operacji, daleko od domu, obolała. Matka sześciorga dzieci, wdowa, rolniczka, drobna, zawsze uśmiechnięta kobieta. Prosta, szczera i konkretna. Nie dla niej bawełna do owijania, nie dla niej budziki - rytm dnia to pora dojenia, pora wyganiania, pora przyganiania. Trzynastego prosiaka dokarmi butelką, choć wie, że i tak zdechnie - ale póki życia, póty nadziei. Czterdziestoletniej synowej nic nie powie, gdy obraźliwie się zachowa, przyjazdem córek z córkami tak się cieszyć będzie! Wnuczką urodzoną tydzień temu się raduje. Oby doczekała narodzin następnej/ następnego... Ile jeszcze? Pięć długich miesięcy...
Kilka godzin wcześniej byłam z moimi uczniami na cmentarzu. Ciepły wiatr popędzał liście, słońce oślepiało, zapałki gasły. Jak mówić tak młodym o odchodzeniu, o śmierci? Tego nie wiem. Wiem jednak, że trzeba pokazywać te utrącone kolumny, mogiły żołnierskie (przecież tamci chłopcy też kiedyś zajmowali szkolne ławki!), żądać ciszy, pomóc w zapaleniu zniczy.
Woda płynie.
Dziś modlę się, by nie był to górski potok.
18.02.2010 r.
Wczoraj przed północą dopłynęła. Popielec rozpoczął się inaczej niż wszystkie poprzednie.
Inne tematy w dziale Kultura