Marcin Tomala Marcin Tomala
469
BLOG

Gwiazdka każdego kibica - mundialowy czar wspomnień

Marcin Tomala Marcin Tomala Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Raz na cztery lata nadchodzi czas, który dla każdego kibica jest świętem najprawdziwszym, piłkarską gwiazdką. Niczym dzieci tupiące niecierpliwie nóżką na myśl o bożonarodzeniowej gwiazdce, prezentach, choince - fani mundialu o rozpoczynającej się już jutro brazylijskiej imprezie mogą rozprawiać godzinami. Przewidywania, prognozy, typy, wielcy nieobecni, faworyci, czarny koń mistrzostw, gwiazdy. Oglądanie spotkań, które w normalnych okolicznościach dałyby tylko pretekst do porządnej drzemki wymieszane ze sportowymi thrillerami, poruszającymi serca, wywołującymi skrajne emocje, gniew i łzy! 

Miałem oryginalnie w tytule dać mężczyznę zamiast kibica, ale po pierwsze w czasach gender to trzeba uważać, a po drugie, ważniejsze - kibicowanie dziś faktycznie nie zna płci. Wśród tej piękniejszej strony często łatwiej znaleźć eksperta i entuzjastę, niż wśród wiecznych, męskich malkontentów - "a wiesz, ja to się nie znam i mnie interesuję tym teraz, za dużo w tym pieniędzy a i futbol gorszy, ja to oglądałem jak Polacy grali w 74, teraz to nie to samo". Numery takowych z komórki na najbliższe tygodnie usuwam i mogą się ze mną kontaktować wyłącznie zawodowo i mailowo - może po finale odpowiem.

Brakuję mi troszkę tej atmosfery podniecenia, w mediach, wśród zwykłych ludzi. Zdaję sobie kapitalnie sprawę, że problem jest złożony, a i uzasadnianie tego brakiem naszej (łatwej do przewidzenia) nieobecności wśród najlepszych nie jest do końca prawdziwe. Z drugiej strony jak widzę królujące tematy, spory, aborcje, immunitety, żałosne kłótnie ludzi, których arogancja połączona z hipokryzją i agresją w sprawach, o których nie maja zielonego pojęcia... No cóż, to aż serce się kroi, że nie dyskutuje nikt, kto zostanie sensacją mistrzostw świata (i dlaczego będzie to Belgia).

Każdy mundial to dla mnie osobiście inne wspomnienie, czar, pamięć. Pierwsze, które naprawdę mogłem z pasją i zrozumieniem (o ile rozumie to niewiele ponad 10-letni dzieciak, syn byłego piłkarza, trenera, fana) to rok 1994, amerykański sen Brazylijczyków (z królującym, genialnym Romario), dramat i rozpacz włoskich gwiazd (ten Baggio), kameruński staruszek Milla, dyskwalifikacja Maradony. Ja z ojczulem w pociągu do Łeby, wczasowym, wakacyjnym wypadzie. Przerwa na jakiejś wyjątkowo odludnej stacji, kawiarenka, mecz. Oczywiście trzeba 15 minut wykorzystać na sprawdzenie, co się właśnie na mundialu dzieje - po dość sporej chwili: "tata, a dlaczego ten zegar na ścianie ciągle tą samą godzinę wskazuje?" Zdążyliśmy, całe szczęście - sam już nie wiem czego byłoby bardziej szkoda, bagaży czy tego, że spotkania z następnego dnia przegapimy. Co samo w sobie też łatwe nie było, ponieważ na wczasowej świetlicy królowała telewizyjna demokracja i jakiś wyjątkowo nieokreślonej orientacji pan głosował z paniami, że on to chce argentyńską telenowelę oglądać. Całe szczęście zwyciężyła zdroworozsądkowo dyktatura mniejszości.

Prawdziwie francuski był rok 1998, Zidane i ich kapitalne, finałowe zwycięstwo nad Brazylią. Gwiazda Ronaldo, kogucia maskotka. Oj, szkoda było Chorwacji, ale chociaż brązik wpadł. Dla mnie to czas niezwykle ważnych podobno (powiedzcie to moim kolegom wtedy) egzaminów do szkół średnich, ogłaszanie wyników, stres i radość. W sumie matematyka mogła pójść lepiej, racja, a, to dostałem się, tak? Ok, ale przecież zobacz kto dzisiaj gra! Na kogo stawiamy?! Jakieś tam liceum, phi - gdy w tle króluje mundial.

Rok 2002 - pierwsze mistrzostwa zorganizowane przez dwa kraje - Japonię i Koreę Płd. - także pierwszy raz poza Europą i Ameryką. W finale Niemców zwyciężyła Brazylia (uwierzycie, że był to ich pierwszy mecz w historii tego turnieju?), dla wszystkich Polaków był to oczywiście narodowy standard - mimo świetnych eliminacji drużyna Engela zagrała w trzech spotkaniach - otwarcia, o życie, o honor. Ja nie mogłem się nadziwić jakim cudem ci niscy Koreańczycy skaczą wyżej od takiego chłopa jak Kałużny, a gorycz porażki rozchmurzył taniec mojego taty, po którego nodze w połowie meczu zaczęła wchodzić niepozorna myszka - widocznie przestraszona poziomem gry naszych. Cóż, bywa i tak.

Historia powtórzyła się cztery lata później w Niemczech. Mimo niesamowitego wsparcia polskich kibiców (ten mazurek odśpiewany pod koniec przegranego meczu z Ekwadorem, okrzyk rozpaczy tysiąca serc w końcówce heroicznych starań z Niemcami, pyrrusowe zwycięstwo z Kostaryką) nie udało się osiągnąć niczego ponad fazę grupową. Zwyciężyli Włosi, na czele z genialnym bramkarzem Buffonem, który w całym turnieju wpuścił tylko dwa gole! Z czego jeden z karnego, jeden samobójczy, dodam po sprawdzeniu.

Rok 2010 to dla mnie pierwsze mistrzostwa świata na emigracyjnej doli. Skandal i oburzenie Anglików na nieuznanego gola zdobytego przez Lamparda w meczu z Niemcami przeżywałem mocno razem z nimi. Bawiły mnie zgolone wąsy del Bosque (Hiszpania zwycięzcą!), smuciła wyjątkowo bolesna przegrana gospodarzy, RPA. 

Jakie będą mistrzostwa roku 2014? Triumf teoretycznie najlepszych czy mistrzostwa niespodzianek? Brazylia, która chyba pierwszy raz w historii ma silniejszych obrońców, niż napastnika, wieczni faworyci Niemcy, obrońcy tytuły Hiszpanie, Włosi, Holendrzy, Urugwajczycy? Belgowie, oczywisty czarny koń, sprostają pokładanym w nich oczekiwaniom? Wątpliwe decyzje sędziów, samba na trybunach, emocje, nadzieje, analizy.

A dla mnie? Czy upływający czas sprawił, że ekscytuję się mniej? Na pewno nie. Inaczej, to oczywiste. Ale kto wie, może mundial 2014 zapamiętam jako ten, podczas finału którego na świat przyszła kolejna wielka fanka sportu, chłopczyca w każdym calu - moja córeczka?

 

 

 
 

Chłodnym, tęskniącym i marzycielskim okiem oceniający szarą, polską rzeczywistość... Czy może to tylko kwestia odległości i perspektywy? Może z bliska jest kolorowo, tylko ja, sceptycznie (cynicznie) tych barw nie dostrzegam...?

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Rozmaitości