UEFA zdecydowała - mimo wyraźnej boiskowej dominacji nad rywalami ze Szkocji, mistrz Polski w piłce nożnej nie zagra w finałowej rundzie eliminacji do prestiżowych oraz niezwykle lukratywnych rozgrywek Ligi Mistrzów. Szansa na przełamanie wieloletniej niemocy była spora, piłkarze Legii Warszawa w dwumeczu z Celtikiem Glasgow zaprezentowali się naprawdę nieźle. Cios przyszedł z najmniej spodziewanej strony - nieudolność i brak kompetencji działaczy.
Walkower przyznany rywalom jest bezsporny - udział w spotkaniu Bartosza Bereszyńskiego był niezgodny z przepisami, a ten konkretny określający udział zawieszonych za kartki zawodników jest niestety jednoznaczny - piłkarska centrala niezależnie od boiskowej sprawiedliwości wyjścia nie miała. Przypominanie przypadku Węgrów z 2010 roku jest bezcelowe, tam akurat obowiązywał inny przepis, który pozwalał na karę finansową.
Próba zrzucenia winy na niesprawiedliwą i bezduszną mafię z Platinim na czele jest groteskowa. Sytuacja jest niesprawiedliwa, niezgodna z duchem gry, nie fair - zgoda. Ale winnymi tej sytuacji są działacze Legii, sztab kierowniczy, szkoleniowy. Swą nieudolnością i indolencją ograbili zawodników ze sportowego sukcesu, kibiców z nadziei na upragnione mecze z tuzami klubowej piłki. Wykluczam w swej naiwności, że w świetle ewentualnych przychodów z udziału w LM nikt nie ośmieliłby się na wywinięcie takiego numeru celowo, choć z drugiej strony... to Polska przecież. Tu wszystko jest możliwe.
Niektórzy wypominają, że ekscytacja porażką prywatnej wszak działalności sportowego klubu jest, w świetle targających naszym państwem problemów, przesadzona. Nie mogę się z tym stwierdzeniem do końca zgodzić - ta sytuacja jest swoistego rodzaju symbolem, kwintesencją polskości - promowania nieudaczników zgodnych z określoną strategią personalnej polityki, wywyższanie się, zganianie winy na innych, krzyk o niesprawiedliwości i nawoływanie do bojkotu... na pewno nie nas samych.
Polska piłka z założenia i finansów w niej funkcjonujących jest zawodowa. Do tego mamy stowarzyszenie wiecznej i wzajemnej adoracji, PZPN na czele ze świetnym piłkarzem, ale tragicznym działaczem, Zbigniewem Bońkiem. Reprezentacja to prywatny folwark, kibice są robieni w konia na każdym kroku, a ich wieczna wiara i naiwność w końcu zostały nagrodzony pięknym, spektakularnym finałem.
Nawałka i drużyna narodowa na poziomie żenującym, organizacja i szkolenie młodzieży praktycznie nie istnieje. Zawodowcy z Poznania przegrywają dwumecz z amatorami z Islandii, a na deser swoje robią profesjonaliści z Warszawy. Ile jeszcze trzeba, by to bagno z hukiem dostało to, na co zasługuje? Bojkot kibiców, przekształcenie i zmianę sposobu finansowania graczy, szkoleniowców, działaczy? Rozwiązanie albo totalną reorganizację ligi i PZPN-u?
To jest sitwa kochani, obraz politycznego piekła. Liczba dyrektorów i kierowników (oraz ich zarobki) przyprawiają w świetle realnych osiągnięć o zawrót głowy, dyrektor sportowy klubu ze stolicy Jacek Mazurek, koordynator działu sportu Dominik Ebebenge. Wisienką na tym wyjątkowo niesmacznym torcie jest kierownik drużyny Marta Ostrowska, wcześniej asystentka prezesa w grupie byłego sponsora Legii, ITI, która z lubością przyznaje, jak to o futbolu zielonego pojęcia nie ma. Swą obecną pracę ocenia jako wybitnie mało ambitną, na której świetnie się zna, ale wyzwanie to żadne. Tu wpisać zawodnika, listę zgłosić, sparing zorganizować. Ot, banał.
Podobno warszawski klub ryzykował mocno, zatrudniając panią Martę, że może stać się pośmiewiskiem. Cóż, misja wypełniona wzorcowo. Choć jak wspomniałem wcześniej, zbyt łatwe wskazanie kozła ofiarnego jest bezcelowe. Trzeba przyznać jednak uczciwie, że kierownik drużyny jest do tej roli kandydatem wymarzonym.
W marzeniach kompromitację Legii widzę jako zalążek niezbędnej rewolucji w polskim futbolu, społecznie - jako katalizator zmian i uświadomienia, jak ten polski sukces i profesjonalizm wygląda w zderzeniu z rzeczywistością. Skończy się jednak zapewne psioczeniem na europejską niesprawiedliwość, niedobrych Szkotów i żartach o kobiecie kierowniku. A kibice na mecz i tak przyjdą... To dopiero fenomen na skalę światową.
Chłodnym, tęskniącym i marzycielskim okiem oceniający szarą, polską rzeczywistość... Czy może to tylko kwestia odległości i perspektywy? Może z bliska jest kolorowo, tylko ja, sceptycznie (cynicznie) tych barw nie dostrzegam...?
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości