Miejsce, w którym przed wylotem z Polski mieszkałem, było arcypoznańskie. Widok z czterech (na dziewięć) okien dachowych przedstawiał się jasno: wieża poznańskiego Ratusza. Dlaczego „arcypoznańskie” miejsce? Ano, oszczędzałem na zegarku patrząc w okno, na zegary ratuszowe!
Patrzę sobie wtedyś-kiedyś, niewykluczone że wczesnym rankiem, patrzę na ten niebywały nasz Ratusz, spozieram i wydało się przez moment, że… on jest krzywy! Poddałem w wątpliwość świadectwo zmysłów, jako, że w nocy wdrapałem się na komin kamienicy po Toulcię, bo się zakleszczyła i wrzeszczała, a potem już tam zostałem na kominie pięć pięter nad ziemią. Toulaa pocwałowała dalej niknąc w ciemnościach. Widok z jednej strony miałem na wspomniany Ratusz, a z drugiej – na ASP.
Na komin wdrapała się po chwili z butelką bayarda i kielichami tulipanowemi stosownemi neofitka wspomnianej uczelni i machając nogami i przywołując Toulcię – siedzieliśmy na kominie nocne życie miasta obserwując. Jak zawierucha nie zwiała, to pewnie kielichy te do dziś tam stoją. Do rzeczy.

No i wydało mi się o poranku, że Ratusz jest krzywy. Że się przechyla w jedną stronę. Lekko, ale – zauważalnie. W związku z tym, że podówczas zawodowo zajmowałem się takimi właśnie pierdołami uznałem, że warto rzecz wyjaśnić. Zatelefonowałem do znajomka-inżyniera, a on do tego stopnia ucieszył się z mojej obserwacji (nie szczędząc oczywiście przy tym stosownych, ale i uprawnionych poniekąd szyderstw), że następnego dnia na płytę Rynku wysłał ekipę „swoich ludzi”, którzy przy pomocy takiego trójnoga z jakimś laserkiem umocowanym na czubku - przeprowadzili pomiary Wieży Ratuszowej.
Wyniki miałem czarno na białym: okazało się, że Ratusz rzeczywiście ma odchył o cztery albo pięć stopni, choć przy tej okazji wydało się, że nie w stronę, którą diagnozowałem. Nie obeszło nie to zbytnio, bo czasem ważniejszy jest kierunek, a nie wektory; miałem rację, że się chyli!
Traf chciał, że kolejnego następnego dnia pomaszerowałem do „Dramatu” na żurek i pierogi. Kto wie, ten wie. Kto zasuwa z naprzeciwka? Ano – zasuwa sobie wiceprezydent Poznania. Dziś już niestety - świętej pamięci. Życiowy przypadek sprawił, że akurat poznaliśmy się nieco wcześniej, więc operowaliśmy sobie po imieniu.
- Wiesz Maciej…, zabawna rzecz… - powiedziałem po przywitaniu. – Ratusz się chyli i może nawet upadnie, jak tak się przechyli już za bardzo… - zarzuciłem przynętę. I wskazałem na renesansową budowlę. Spojrzał na Ratusz, na mnie, na Ratusz znowu. – No i co ja mam niby z tym wspólnego?! – zapytał. – No jak to – mówię ja. – Wiceprezydent jesteś w końcu, a tu symbol się chyli. – Jak dla mnie – rzekł – może się przewrócić, żeby tylko ludziom nic się nie stało – rzekł.
Zbaraniałem na takie dictum. On widząc mój stupor dodał: - Poznański Ratusz nie jest poznański! Jest zarządzany dokładnie tak samo jak nasze Muzeum Narodowe. Podpada pod Warszawę! Pod Ministerstwo. My, jako Miasto, nie mamy z nim wiele wspólnego. Jest wciąż wyjęty przez Warszawę spod naszej pieczy i odpowiedzialności – tak rzekł i poszedł na sesję, a ja ruszyłem na żurek i pierogi. – Że kasa na Ratusz idzie z Warszawy…???!!!
Zdarzyło się jednak jakoś niebawem, że pijak po rusztowaniu się wdrapał na Ratusz i chciał Koziołki ukraść, a przynajmniej naruszyć. Lament się podniósł ogólnopolski, że Poznaniacy nawet swoich Koziołków nie mogą dopilnować.
Kiedy z mieszczącego się w Poznaniu wspomnianego Muzeum Narodowego na pl. Wolności (w gestii warszawskiej wciąż?) zajumali obraz Moneta „Plaża w Pourville” w enter poszło: „Poznaniacy nie upilnowali”…
Odium kradzieży napisu w Auschwitz spada dziś na Polskę. Ale - czy ja - jako Polak muszę się za nią czuć odpowiedzialny?!
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka