Emocje związane z wizytą w Polsce są w moim przypadku zawsze silniejsze niż te, które towarzyszą mi podczas pobytu w Lubece, Lizbonie czy Londynie. W Lizbonie, Londynie czy Lubece jestem tak czy siak obcy, a w Polsce teoretycznie jestem „swój”. Tyle, że ja zażywam Polski raz na jakiś czas – zupełnie tak samo, jak jedynie raz na jakiś czas mieszkający w Polsce zażywają Lizbony, Lubeki czy Londynu. Skutki takiej perspektywy są wielorakie.
Wy do Lubeki, Lizbony czy Londynu jedziecie po Europę. Ja z Lizbony, Lubeki, Londynu do Polski jadę po Polskę. A tymczasem Polska mi się wściekła od jakiegoś czasu i chce mi w Polsce pokazywać Europę. A jednocześnie Rodacy w Londynie, Lizbonie i tak dalej każdego dnia pokazują mi Polskę chodząc na przykład po ulicach z otwartymi puszkami piwa i wykrzykując „kurwa, kurwa”. To jakiś absurd! Europę w stanie czystym, krystalicznym, bez codziennego doskakiwania do poprzeczki to ja mam codziennie, niekiedy bokiem to wychodzi.

Jadę do Polski po to, co Polska ma najlepszego. I uwierzcie mi – silenie się na europejskość nie jest Polski ani silną, ani najlepszą stroną. Wcale nie jest jej stroną, szczerze mówiąc. Europa w Polsce to chińska podróbka: ani zachowania na ulicach i obyczaje w urzędach, ani pomysły lęgnące się przy Wiejskiej, ani nawet knajpy francuskie, puby irlandzkie czy pralinki belgijskie nie mają tu z Europą wiele wspólnego.
Niczego wspólnego nie mają rozgrywki piłkarskie, publicystyka prasowa, relacja telewizyjna. Ani film polski, ani piosenkarze i piosenkarki, ani zwykła coca-cola czy marlboro produkowane na rynek polski. To doskakiwanie do „polskiej wizji Europy” jest widoczne na każdym kroku, żenujące, wzmagające we mnie niski protekcjonalizm i w sumie – jest żałosne dla obu stron. Uwierzcie mi. Nie warto.
Ileż to razy spotkałem w Polsce kumpli, z którymi znam się od zyliona lat, którzy na mój widok zaczynają rozmowę... w języku angielskim. Tak dla jaj, tak żartem, tak „what's up?”. I nie jest to sympatyczny sobie geścik wobec tego, że wiedzą skąd przybyłem. Z uporem maniaków brną często w te szuwary obcego sobie (i przecież obcego też dla mnie) języka nie widząc przecież, że w żaden sposób tego trybu nie podkręcam. Ale po co?
No i dochodzimy do sedna: natychmiast też jestem informowany, jakbym z Marsa przyleciał, o kolejnych wyczynach Kaczora, o talibach, moherach, Rydzyku i jego „radyjku” - słowem – zasiadać mam przed wyczarowanym stole szwedzkim tych facecji i wybierać w serwowanych europejskich przysmakach. (Inna rzecz, że to już się trochę wyprofilowało, że po kilku wywróceniach stołu do góry nogami już wiedzą, że ja nie jestem dość – na modłę polską – europejski).
Zmierzam do tego, że za dwa tygodnie będę w Polsce i będę się starał dotrzeć na Krakowskie Przedmieście. Może się tam przydam, ja – zacofany moherowy Europejczyk. Bo jeśli dzisiaj gdzieś jest ta Polska, to jest właśnie tam. I w rodzinie, jeśli ktoś w ogóle taką posiada. I w języku. I poczuciu plemiennego udziału. I w tradycji.
Polska zresztą ma tylko jedną drogę: Polskę. Reszta to bezdroża.
Tak to widzę.
PS. Porządnie Europy w Polsce (ani w żadnym zresztą państwie) zrobić sie nie da. Może więc warto zacząć - jak już - porządnie robić Polskę?!
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka