Za parę dni w dublińskim Liberty Hall (siedziba związków zawodowych SIPTU) pojawić się na Donald Tusk w ramach Wyborczego Treku. Lepiej dla niego, żeby nie przyjeżdżał. Że wygwiżdżą i takie tam inne?! Nic podobnego. Może być znacznie gorzej. Nie przyjdą!
Z moich obserwacji wynika, że dublińska ulica – jeśli można tak rzec – olewkę ma znaczną na politykę w ogóle, a na nadchodzące wybory w szczególności. Do dobrego tonu należy wprawdzie przyznawanie się do PO, ale jeśli poprosić o uzasadnienie, to padają głównie argumenty anty-PiS-owskie, bo pozytywnych elementów programu nie widać. Przynajmniej stąd.
Po drugie – wizyta zaplanowana jest na najbliższą sobotę (godz. 20). O tej porze w Dublinie idzie się „w miasto” odreagować ciężki tydzień, bo weekend – rzecz święta. Względnie robi się flaszkę w domu.
Na spotkanie z jakimś swoim liderem wybrałyby się zapewne zdyscyplinowane mohery, ale – patrz wyżej – moherów tu podobno nie ma, bo są światowcy. Albo-albo. Światowiec ma wszakże to do siebie, że wiele rzeczy wisi mu i powiewa (np. udział w wyborach) i odpuści sobie wizytę w SIPTU, bo co jak co, ale zdyscyplinowany, to on nie jest. Bo „światowość” = „luz”.
Z czystej przekory pojawić się mógłby za to elektorat PiS-u uzbrojony na przykład w pomidory. Ale też się nie pojawi, bo i po co?
Tuska oglądać i spoty może jeszcze? A z czym do ludu?!
Poza tym wszyscy tutaj wiedzą (światowcy i nieświatowcy) po co tu przyjechali.
Nie po pracę, ale po kasę.
A tej obiecać Donald Tusk nie może, bo niby skąd weźmie?
Żeby jeszcze choć z ambasady ktoś się bryknął na ten miting dla paddzierżanja razgawora... Ale też się nie bryknie.
Będzie nuda i ukradkowe spoglądania na zegarek pod mankietem.
A rzeka Liffey u stóp Liberty Hall będzie sobie płynęła jak gdyby nigdy nic – do morza.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka