Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1139
BLOG

O siedmiokilogramowym liściu i inne historie

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Rozmaitości Obserwuj notkę 20

        Jeśli ktoś bywa na blogu Coryllusa, to pewnie zdążył zauważyć wymianę, do jakiej doszło wczoraj między nim, a pewnym człowiekiem z firmy, która się nazywa Fundacja Republikańska. Nie będę tu opisywał przedmiotu sporu – jak kto chce, może sobie zajrzeć do źródła – natomiast chciałbym poinformować, że podczas wspomnianej dyskusji zabrałem glos i ja, i zasugerowałem owemu Republikaninowi, że jeśli on tak bardzo jest zorientowany na to, by czynić dobro dla Polski i Polaków, może by się zechciał zainteresować książką zawierającą felietony z mojego bloga, którą wydałem swego czasu, i rozpropagował ją w przestrzeni publicznej. Tak by Polacy poczuli powiew prawdy, i w ten sposób poczuli się częścią projektu o który walczymy, jak by nie było, wspólnie.

 
      Wspomniany Republikanin oczywiście zareagował standardowo, prawdopodobnie, żeby nikt nie pomyślał, że oni są tacy bezideowi,  i kazał mi się skontaktować mailowo z pewnym swoim kolegą, co uczyniłem bezzwłocznie i na tym wszystko – również standardowo – się skończyło. A ja sobie pomyślałem, że, tak jak to bywa zwykle, i tak wszystko zależy od nas samych i to my sami musimy walczyć o swoje, a reszta – albo będzie, albo nie będzie.
 
      Czemu ja się tak przejmuję wspomnianą książką? Przede wszystkim dlatego, że to jest książka moja, w którą włożyłem cały swój talent i całe swoje serce, i zależy mi na tym, by ona odniosła sukces, a poza tym jestem szczerze przekonany, że to jest naprawdę bardzo dobra publicystyka, a w dodatku napisana tak sprawnie i na takim poziomie emocji, że gdyby ją mieli okazję przeczytać ci którzy ksiązki czytać lubią, korzyść z tego – poza mną, oczywiście – również odniosłaby Polska. Dokładnie tak samo, jak zakładam, że o tym, że jego praca jest z pożytkiem dla Polski, przekonany jest… ja wiem? Niech będzie, że ów wspomniany przez mnie wcześniej człowiek z Fundacji Republikańskiej.
 
      Co to za książka? Otóż jest to wybór felietonów z mojego bloga, ponad 90 tekstów jeszcze sprzed Katastrofy – na różne tematy, ale zawsze w ten czy inny sposób powracające do tej jednej, podstawowej prawdy, że na końcu i tak jest zawsze Polska, i to Polska taka, o jakiej nam opowiadali Dziadkowie i rodzice – a więc, siłą rzeczy, dość gruba, i sprzedawana przez Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl, który zgodził się być jej wydawcą, w Internecie. Ponieważ zależy nam wszystkim, żeby to, co w końcu znajdzie się w naszych rękach, wyglądało ładnie, dobrze leżało w dłoni, i – co może najważniejsze – żeby się dobrze czytało, bardzo dużo wysiłku włożyłem w to, by te teksty zostały ładnie zaprezentowane pod kątem literackim i edytorskim. Wiązało się to oczywiście z nieustannym ich czytaniem wciąż od nowa, i poprawianiem wszystkich możliwych niezgrabności i zwykłych błędów, natomiast to co miałem z tego ja, to fakt, że po raz pierwszy po tych paru latach, mogłem wrócić do wydarzeń, o których już zapomniałem, a które – co dziś widać może bardziej wyraźnie, niż kiedykolwiek – warte były tego, by ich nigdy nie zapomnieć.
 
      Jakie są jej losy. Po pierwszym miesiącach wzmożonego zainteresowania, jej sprzedaż odrobinę zwolniła, i dziś, z każdym kolejnym miesiącem, kolejnych paręnaście osób ryzykuje swoje pieniądze i kupuje egzemplarz dla siebie. A ja już myślę o tym, by wydać tom następny, z felietonami już z czasów po Katastrofie. No ale to wciąż jeszcze przed nami.
 
      Dziś, by zachęcić tych, co jeszcze nie mieli okazji, a lubią czytać teksty ukazujące się zarówno tu w Salonie, jak i na moim prywatnym zupełnie blogu pod adresemwww.toyah.pl, chciałem przypomnieć pewien dość już stary wpis, który, owszem znalazł się i tam, w tej książce o „Siedmiokilogramowym liściu”, jako jak najbardziej tekst tytułowy, a to trochę dlatego, że na te piękne wiosenne dni to moim zdaniem bardzo dobry w swoim nastroju tekst, a poza tym, swego czasu spotkałem się ze zdaniem, ze nie ma co czytać starych politycznych refleksji, bo wszystko się szybko dezaktualizuje, i co kogo obchodzi, co było dwa, czy trzy lata temu, a tymczasem ta książka nie zawiera tak naprawdę tekstów poświęconych bieżącej nędzy. Ona ma ambicje daleko większe.
 
     Proszę zresztą sprawdzić. Polecam. I dziękuję.
 
 
 
O SIEDIOKILOGRAMOWYM LIŚCIU
 
      Są rzeczy które mnie nurtują może nieco bardziej niż wszystko to, co może od czasu do czasu człowieka nurtować. Nie wiem na przykład, jak to się stało, ze kiedy byłem małym jeszcze chłopcem, stałem się tak bardzo otwarty na muzykę. Wspominałem już tu chyba kiedyś, że kiedy miałem zaledwie piętnaście lat, słuchałem z niezwykłym napięciem jazzu, który nawet z punktu widzenia moich dzisiejszych doświadczeń, mógłby być uznany za zbyt ekstrawagancki. Pamiętam że kiedy w roku 1969 Led Zeppelin wydali swoją pierwszą płytę, a zatem jeszcze wcześniej, nie mogłem ani na moment przestać słuchać choćby tego dziś już klasycznego Dazed and Confused. A pierwsze King Crimson? To był przecież ten sam rok. A miałem przecież dopiero lat 14. Rozumiałbym to pewnie jakoś lepiej, gdyby moi rodzice byli ludźmi w jakikolwiek sposób umuzykalnionymi, gdyby którekolwiek z nich grało na jakimś instrumencie, gdyby mnie do muzyki w jakikolwiek sposób zachęcali. Gdyby chociaż w moim domu muzyka grała nieustannie. Ale nic z tego. To było wyłącznie we mnie. Dziwne.
 
      Niedawno bardzo pisałem o tym, że moi znajomi, tak się jakoś złożyło, są w większości ludźmi w ten czy inny sposób wybitnymi. Wczoraj spotkałem się z moim starym kolegą, który oprócz tego że jest moim kolegą, jest autentycznie wybitnym artystą. Przyniósł mi ów mój kolega swoje nagranie sprzed iluś tam lat, którego wcześniej nie znałem i które w żaden sposób nie było podobne do czegokolwiek co wcześniej słyszałem. Siedziałem i słuchałem tego w zauroczeniu i pytam go, jak to jest, że on puszcza coś takiego komuś, kto ani nie ma muzycznego wykształcenia, ani w ogóle ogólnego muzycznego pojęcia, ani nawet nie umie na głupiej gitarze zagrać Domu wschodzącego słońca, i liczy na to, że coś z tego będzie. A on mi (słuchajcie, słuchajcie!) mówi, że to właśnie dla takich jak ja muzyka w ogóle powstaje.
 
      Brzmi to tak jak bym się chwalił, ale proszę zwrócić uwagę, że chodzi mi o coś zupełnie przeciwnego. Ja wręcz chcę podkreślić, że to co tu się dzieje, nie jest w żaden sposób moją zasługą. Ani moją, ani moich rodziców, ani sytuacji, ani miejsca, ani czasu. Tu nie ma mowy o zasługach czyichkolwiek. Tu jest tylko zagadka. Coś spada na człowieka i od tego momentu już sobie jest. I nie ma nikogo, kto by potrafił pokazać palcem jedno choćby bardzo skromne dla tego wytłumaczenie. Poza tą muzyką jestem – też o tym wspominałem – głupi jak but. Nie mam żadnego oczytania. Kiedy rozmawiają ludzie wykształceni, najczęściej nie rozumiem, o co im chodzi. Gdyby ktoś mnie siłą zmusił do pisania testu na inteligencję, to najprawdopodobniej uzyskałbym z niego jakieś pięćdziesiąt punktów. Jeśli nie mniej. Niedawno mój kolega don esteban kazał mi przeczytać książkę jakiegoś Blooma. Tak się składa, że mam tę książkę, bo już dawno temu ktoś mi kazał ją kupić, ale oczywiście nawet nie przeczytałem pierwszej strony. A więc gapię się w tę okładkę i myślę, że może gdyby ten Bloom śpiewał, albo grał na trąbce, to ja bym się do niego zabrał. A tak?
 
      Ale nie jest to jedyna rzecz, która mnie dręczy. Jest coś jeszcze, co jest już bardzo osobiste, i nawet nie wiem, czy mi wypada o tym pisać, ale w końcu ten blog jest już od dawna konfesyjny jak cholera, więc może i to zniesie. Otóż chodzi o to, że ja mam bardzo poważny kompleks na tle kłamstwa i krętactwa. I to jest ciekawa sprawa. Gdyby poprosić tu jakiegoś psychologa, pewnie by mi wytłumaczył, że to wynika z jakichś moich starych doświadczeń, które tak mnie załatwiły na całe życie. Jednak, choć bardzo się staram to zbadać, nic mi mądrego nie przychodzi do głowy. Moje życie układa się dla mnie od dzieciństwa tak, że ani mnie nikt nie skrzywdził, ani ja nikogo szczególnie nie skrzywdziłem, ani nie miałem złych snów, ani w ogóle nic wokół mnie nie stwarzało nigdy takich napięć, bym się miał jakoś szczególnie stresować. No, może z wyjątkiem szkoły, gdzie byłem uczniem raczej marnym i ten czas akurat wspominam nienajlepiej. Ale przecież nie ja jeden. A więc, tu mamy kartę czystą. A mimo to, to kłamstwo mnie zwyczajnie dewastuje.
 
      Zauważyłem to też stosunkowo wcześnie. Jeszcze za najbardziej czarnej komuny, ja się autentycznie od rana do wieczora dławiłem z oburzenia, ile razy słyszałem co oni wygadują. I tu, podobnie jak w przypadku muzyki, nie miałem żadnego powodu, żeby się czuć jakoś wyróżniony. Wprawdzie moi rodzice nie byli tak zwanymi ludźmi systemu, ale – jak to jest u zwykłych wieśniaków – też nie angażowali się w walkę w jakikolwiek sposób. U mnie w domu ani nie śpiewało się patriotycznych pieśni, ani nie chodziło się na demonstracje, ani nie czytało na głos Sienkiewicza. Powiem więcej. Moi rodzice nawet nie byli szczególnie pobożnymi ludźmi w tym sensie, żeby jakoś mieli tę swoją religijność demonstrować. Zero. Normalnie się żyło i jeśli Mama lub Tato wspominali coś na temat polityki, to wyłącznie w formie zalecenia, żeby uważać, bo wezmą i zabiją. A ja, jeśli komunistów nienawidziłem z całego serca, to nawet nie za to, że ta ich ideologia była zła i nieludzka, a Polsce brakowało suwerenności, lecz wyłącznie za te ciągłe kłamstwa, które – jak mówię – mnie z dnia na dzień demolowały. Skąd to się brało? Nie wiem. A mimo to, kiedy przyszło do tego – też tu już o tym była mowa – że miałem się zdecydować, czy nie pójść na współpracę, to wiedziałem, że prędzej zgodzę się stracić wszystko, niż powiem skurwysynowi tak.
 
      Czemu o tym wszystkim piszę? Powód jest jak najbardziej prozaiczny. Mój kolega, wspomniany tu już dziś don esteban, miał tu wczoraj chyba, krótką wymianę z innym moim kolegą LEMMINGIEM, na temat tego, jak pochodzenie, narodowość, czy cholera wie co tam jeszcze, wpływa na to, kim, lub czym, czym człowiek się staje. I w pewnym momencie, don esteban rzucił ot tak sobie, że może ja kiedyś coś na ten temat napiszę (tak to działa, prawda?). A ponieważ szanuję moich kolegów i wiem, że mam w stosunku do nich zobowiązania, zmartwiłem się bardzo, że jednak nic z tego nie wyjdzie. No bo co ja mogę mądrego powiedzieć w tak sformułowanym temacie? A jednak piszę. O tym, co tworzy człowieka. Co sprawia, że człowiek jest zły, lub głupi, lub wrażliwy, lub tępy jak deska w dworcowym szalecie, a może mądry bardzo, lub bardzo głupi, lub dzielny lub ewentualnie tchórzliwy? Co sprawia, że jeden człowiek z największym okrucieństwem dręczy innych ludzi, a co nim powoduje, że ktoś stojący tuż obok nad tymi ludźmi wyłącznie płacze? Czy to może być narodowość? Co za bzdura!!! Jak można mówić o narodowości, podczas gdy nawet coś tak kameralnego jak rodzina, nie jest w stanie wpuścić w ten świat maleńkiego nawet podmuchu czegoś przewidywalnego? Oczywiście, bez pewnych podstaw, takich już najbardziej niewzruszonych, może być naprawdę ciężko, ale cała reszta naprawdę przychodzi już naprawdę nie wiadomo skąd.
 
      Jest coś takiego jak wrażliwość, rozum, czułość. Jedni mają i jedno i drugie i trzecie. Inni zaledwie jedno. Dlaczego? Skąd? Nie mam pojęcia. I to chyba by była odpowiedź na wszelkie pytania, które nas otaczają, ile razy spotykamy kogoś osobiście, lub jedynie o kim słyszymy, i chcemy wiedzieć dlaczego jest tak, a nie inaczej. Dlaczego? Bóg Jeden wie. Ten, który jest wszędzie i stwarza nas i ich i wszystko każdego dnia. I wszystko wprawia w ruch. A my, jeśli tylko będziemy otwarci na to co dostaliśmy, z pewnością nie będziemy potrzebować już nic więcej. Moja najmłodsza córka któregoś dnia, jeszcze jesienią, przyszła do domu i powiedziała: „Liść spadł mi na głowę. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby on ważył siedem kilo. Przecież zabiłby mnie jak nic!”. Ciekawe, prawda? Czasem mam wrażenie, że niektórym z nas na głowy spadają te siedmiokilowe liście. I zabijają ich, zanim jeszcze ci zdążą się na dobre ucieszyć, że spotkało ich tak wielkie szczęście.
 
      Również nam, tu piszącym, byłoby moim zdaniem dobrze się zastanowić, skąd się biorą te wszystkie nerwy, te awantury, te oskarżenia i podejrzenia. Pojawia się często taka opinia, że część z nas jest, jak to się określa, „zadaniowana”. Że to co ja tu piszę, to nie efekt moich przemyśleń, lecz konsekwentna realizacja czyjegoś planu. I że to co piszą tamci, to też nie pochodzi z ich serc, lecz z kieszeni, lub czarnych teczek. A zatem, że każdy jest wystarczająco mądry, żeby być też wystarczająco wrażliwym i czułym. A ja myślę, że nie. Że to wszystko jest szczere jak diabli. Że nawet kiedy ktoś bezczelnie kłamie, to robi to ze szczerego serca. Nawet jak ktoś kogoś krzywdzi, to tez jest głęboko przekonany, że tak trzeba. I to co ja piszę, jest szczere jak diabli, i tak samo szczere jest to co pisze ktoś kto mnie uważa za idiotę. Problem jest jedynie w tym, że niektórzy z nas dostali ten swój talent i zamiast go z pokorą przyjąć i wykorzystać, to najpierw się wściekli, że chcą więcej, i w efekcie nawet to co mieli - zmarnowali.
 
      I już na sam koniec, powiem coś jeszcze. Proszę wszystkich psychologów, psychiatrów i innych specjalistów od ludzkiej duszy, żeby się nie mądrzyli bardziej niż trzeba. Bo sami wiedzą dokładnie tyle samo co ja. Czyli nic.

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (20)

Inne tematy w dziale Rozmaitości