Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1517
BLOG

Jak się skompromitować za stówę?

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 16
      Ponieważ tak się składa, że z zawodu jestem anglistą, na punkcie tego języka mam kilka bardzo poważnych i dla wielu być może niezrozumiałych kompleksów. Przede wszystkim, ile razy pojawia się kwestia znajomości języka, przyjmuję dwie, pozornie wykluczające się, postawy: pierwsza to taka, że nie ma co ani zadzierać nosa, ani przejmować. Język służy do komunikacji, a więc jego znaczenie jest niemal wyłącznie praktyczne. Dlatego też, jeśli ktoś umie się po angielsku dogadać, jeśli umie odebrać sformułowany w tym języku przekaz – jest to wszystko, czego nam trzeba. Z tego samego powodu, fizycznie nie znoszę, gdy ktokolwiek – a zwłaszcza ktoś, kto sam spełnia wyłącznie powyższe wymagania – szydzi z osób tylko trochę od siebie gorszych.
 
    Druga jednak sprawa polega na tym, że ja bardzo źle znoszę sytuację, gdy ktoś od kogo akurat się wymaga, by język znał, a już nie daj Boże ktoś, kto za znajomość owego języka bierze pieniądze, okazuje się być tu dramatycznie niekompetentny. A problem polega na tym, że ów dramatyzm jest zwykle wręcz porażający.
 
    Czy ja, jako anglista, jestem do końca kompetentny? Myślę, że jestem. Oczywiście, może się zdarzyć, że popełnię jakiś błąd, ale przede wszystkim, nie jeśli ktoś mi płaci, by tych błędów nie było. Poza tym, jeśli one się pojawiają, to na poziomie, na którym pojawiają się również, kiedy mówię, czy piszę po polsku. A to się zdarza nawet mojemu dobremu koledze Michałowi Dembińskiemu, dla którego język angielski jest przecież  językiem pierwszym.
 
    Ale nie o to chodzi. Powtórzę raz jeszcze. Nie wolno brać pieniędzy za tak zwaną fuszerkę. Nie wolno przyjmować ofert, które przekraczają nasze umiejętności. Nie wolno się wreszcie przechwalać czymś, czego zwyczajnie nie mamy. To są zachowania, których tolerować nie można. Pamiętam dzień, gdy Amerykanie zabili Osamę, i minister Sikorski, jakże by inaczej na Twitterze, zamieścił komentarz następującej treści: „Yes, they did!”.  Nie będę tu wchodził w szczegóły, ale tak się składa, że nawet mój syn od razu wyłapał błąd, który Sikorski zrobił. Nie kto inny, jak Sikorski, a więc człowiek, który wielokrotnie pozował na kogoś, komu rzekomo doskonała znajomość języka pozwala brylować w każdym towarzystwie. W odróżnieniu oczywiście od tych, którzy jego umiejętności nie posiadają. Wspomniany błąd nie jest duży, natomiast jest wystarczająco irytujący, by kogoś takiego akurat jak Sikorski kompromitować.
 
     Niedawno, w związku ze zbliżającymi się mistrzostwami w piłce nożnej, w Warszawie na Dworcu Centralnym pojawił się wielki napis: „Feel like at home”. Wspomniany wcześniej Michał Dembiński poświecił temu transparentowi cały wpis na blogu, zwracając wprawdzie uwagę na to, że tak jak jest, jest nienajlepiej, ale w sumie – zgodnie z przeżywaną ostatnio przez siebie skłonnością, by, od czasu gdy PiS jest w opozycji, Polsce wszystko wybaczać – uznał, że nie ma się co czepiać, bo mogło być znacznie gorzej. Mnie jednak chodzi o co innego. Mianowicie o mechanizm. Ktoś bowiem wpadł na pomysł, by walnąć wielki jak Dworzec Centralny napis „Czuj się jak w domu!”, tyle że nie po polsku, lecz po angielsku, rozejrzał się po okolicy, zapytał „Czy jest ktoś kto zna angielski?”, na to się zgłosił jakiś mądrala, zapytał „A za ile?”…. no i kiedy ta kwestia została wyjaśniona,  powiedział: „Okay, biorę!”. Oczywiście mogło się to odbyć jakoś inaczej, nie zmienia to jednak sensu moich pretensji. Do obu stron.
 
      I znów, ktoś mi powie, żebym się nie mądrzył, bo na pewno ktoś znajdzie w mojej historii wpadki poważniejsze i będzie mi głupio. Może i znajdzie. Natomiast, nie ma takiej możliwości, bym ja – wiedząc, że ta moja ewentualna wpadka będzie wznosiła się nad centrum miasta i o mnie świadczyła 24 godziny na dobę – wcześniej dwa razy się nie zastanowił i, dla pełnego bezpieczeństwa, nie skonsultował z kim trzeba. Choćby z Michałem. On zresztą potwierdzi, że ja to robię wystarczająco często.
 
     A zatem, jak widzimy, problem bezczelności i wynikającego nieuchronnie z niej wstydu sięga najwyższych poziomów. Na szczęście, poziomy te nie są moją sprawą, a zatem i nie stanowią mojego zmartwienia. Co najwyżej źródło trochę perwersyjnej satysfakcji. Gorzej, że ta choroba sięga wszędzie, niestety też tam, gdzie moje serce i moje emocje. Wczoraj dowiedziałem się, że Solidarni2010, również w ramach przygotowań do Mistrzostw, postanowili wypuścić w przestrzeń publiczną całą kupę materiałów tłumaczących światu problem, jaki my Polacy mamy z Katastrofą Smoleńską. Również w jezyku angielskim. I znów, nie będę wchodził w szczegóły, bo to akurat większości z czytelników nie zainteresuje, w każdym razie muszę z bólem serca stwierdzić, że poziom tego tłumaczenia jest tak straszny, że aż ocierający się o prowokację. Piszę o prowokacji, choć wiem, ze z tym problemu nie mamy. I muszę tu dodać, że nie mamy niestety. Bo gdyby to była prowokacja, to można by powiedziec, że trudno. Zrobiliśmy, co było można, zwróciliśmy się do jakiegoś biura tłumaczeń, a że nas ktoś oszukał – zdarza się. Ja jednak uważam, że wszystko odbyło się tradycyjnie. Ewa Stankiewicz zadzwoniła do Pospieszalskiego, zapytała go, czy zna kogoś kto zna angielski, Pospieszalski rozejrzał się wkoło, zapytał „Kto zna angielski?”, odezwał się jakiś jego sprytny znajomy i zawołał „Ja! A ile płacą?” No i dalej już poszło z górki. Na zbity pysk.
 
      Miałem nie wchodzić w szczegóły, ale dobra. Jeden przykład. Myślę, że to akurat zrozumie każdy. Zagadka: Jak Ewie Stankiewicz kazano napisać po angielsku zdanie: „Czy Zachodnia Europa jest ślepa?” Jak to jak? Normalnie – „If Western Europe is blind?” W końcu każdy wie, że „czy” po angielsku to „if”. A jak nie wie, to poszuka w słowniku. Prawda?
 
      A to jest przecież tylko jeden, pierwszy z brzegu przykład.
 
      Może być oczywiście inaczej. Może być tak, że oni nie mają pieniędzy – bo i pewnie nie mają – i zlecili tę robotę komuś, kto zrobił im to za darmo. Tyle że skoro tak, to można było jednak zostawić polską wersję i liczyć na to, że media to jakoś opiszą. Przynajmniej nie byłoby wstydu. Przynajmniej nie doprowadzono by do sytuacji, że dla każdego kto czyta te teksty, a zna angielski na tyle, by się w sytuacji zorientować, to co zobaczy, będzie dowodem na to, że ci Solidarni to najgorsza nędza. Że to projekt, którego profesjonalizm dramatycznie przypomina coś, co znamy z historii, a dokładnie z tego co zostało po tym, jak to Sowieci weszli w 1939 do Polski i wszędzie porozrzucali te swoje odezwy wzywające do tego, by składać broń i występować przeciwko polskim panom. Teksty z których dziś się tak śmiejemy.
 
     Trzeba było zrezygnować z tych tłumaczeń. Nic by się nie stało. No a jeśli ktoś z nich dalej uważa, że nie było wyjścia, to trzeba było zwrócić się do mnie. Pospieszalski wie, że jestem anglistą. Ja wprawdzie mam różne codzienne obowiązki, ale dałbym to mojemu synowi. On by to zrobił za stówę. Przynajmniej tak twierdzi.  
 

     Jest jeszcze coś. Ktoś mi pewnie zarzuci, że niepotrzebnie o tym piszę. Bo, skoro poziom znajomości języków jest tak niski, to może nikt by tego nie zauważył. I byśmy się jakoś prześlizgnęli. A tak, teraz się wszystko wyda. Otóż nie ma się co łudzić. Ktoś to zauważy z całą pewnością i zrobi z tego aferę i beze mnie. Aferę tak wielką, że śmiać się będzie cała przylepiona do telewizorów Polska. Tak jak się kiedyś śmiała z Palikota, że zamiast „Greece” powiedział „Greek”. I wszyscy będą wiedzieć, że my pisobolszewia jesteśmy taaaacy żałośni. Nie to co Radosław Sikorski i Maciej Knapik. Nie mówiąc już o Justynie Pochanke. Bo w końcu, czemu nie? Prawda?      

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (16)

Inne tematy w dziale Polityka