Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1974
BLOG

Pochwała gwizdania na cmentarzu

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 32
      Powiem uczciwie, że po raz pierwszy o Januszu Krasińskim usłyszałem dopiero w sierpniu tego roku. Z jednej strony jest mi oczywiście głupio, a z drugiej zdążyłem się jednak też już przyzwyczaić do tego, że moje nieoczytanie aż nazbyt często pozostawia mnie w miejscu gdzie być zwyczajnie nie wypada. Nie on więc pewnie pierwszy i nie ostatni.
      Dowiedziałem się więc o tym, że ktoś taki jak Janusz Krasiński tworzy naszą historię, po raz pierwszy zaledwie parę miesięcy temu, za to wiadomość ta dotarła do mnie z siłą dzwonu. W sierpniu właśnie mieliśmy z Gabrielem spotkanie pod namiotem Solidarnych w Warszawie, a ponieważ pewna nasza wybitna koleżanka Eliza wraz ze swoim równie wybitnym mężem Grzegorzem zaprosili mnie do swojego wypasionego domu w Konstancinie, żebym tam u nich przenocował, ów weekend zupełnie niechcąco zapisał się w mojej pamięci jako przede wszystkim odkrycie Janusza Krasińskiego.
      Ponieważ Janusz Krasiński zmarł w niedzielę nad ranem, i w związku z tym tu i ówdzie ukazały się już nieśmiałe informacje na temat tego, kim on był i jakie miał życie, tę akurat część zostawię komuś innemu. Wczorajsza „Gazeta Wyborcza”, co jak najbardziej zrozumiałe, pokazała, że swoją kolejną czarną okładkę szykuje na bohaterów bardziej zasłużonych i bardziej doniosłe odejścia, ale gdzieś tam może coś przeczytać się da. Ja natomiast zostanę już tylko przy tym spotkaniu. Otóż moja wizyta u Elizy i Grzegorza miała dwie przyczyny. Jedna to ta, że myśmy faktycznie chcieli się wreszcie poznać, a to oznaczało spędzenie w Warszawie jednej nocy, a druga była już bezpośrednio związana z Januszem Krasińskim. On miał ich w tamtą sobotę odwiedzić, no i Elizie zależało bardzo, żebym i ja tam podczas tamtego spotkania się pojawił.
No więc byliśmy tam wszyscy – i Gospodarze, i parę osób z Solidarnych i okolic, i ja, no i wreszcie Janusz Krasiński z absolutnie niezwykłą żoną. Kiedy piszę o niej „niezwykła”, nie mam na myśli nic bardzo szczególnego, poza tym właśnie, że ona pod każdym względem robiła wrażenie osoby wyjątkowej. I tyle, bo inaczej jej opisać nie potrafię. No i on. Siedział sobie przy stole, pił wino, trochę opowiadał, trochę słuchał, a później poproszono go o to, by przeczytał fragment swojej najnowszej książki, więc nam też trochę poczytał. Trochę porozmawialiśmy, i on się w pewnym momencie na mnie zirytował, bo mu zadałem jakieś pytanie, które on uznał za zupełnie zbędne, i świadczące tylko o tym, że go wcześniej nie dość uważnie słuchałem… i wtedy poczułem, jak jest mi on bardzo bliski. W końcu cóż może być bardziej irytującego, niż rozmowa z kimś, kto nie słucha, czyż nie?
      Podarował mi swoją książkę, napisał uprzejmą dedykację, gdzieś w środku poprawił jakiś błąd, ja mu podarowałem „Liścia”, i też go starannie podpisałem, jeszcześmy się trochę pokręcili wokół najróżniejszych tematów, a potem pożegnali i tyle wszystkiego. Na drugi dzień jeszcze raz udało mi się spotkać panią Krasińską, która przyszła na nasze spotkanie na Krakowskim Przedmieściu, ale ona była bardzo dyskretna, stała sobie z boku, więc tylkośmy się przywitali, a potem myśmy poszliśmy handlować książkami, a ona chyba wróciła do domu, do swojego męża.
      Jak mówię, o życiu i pracy Janusza Krasińskiego napiszą – albo nie napiszą, i wówczas pozostanie na wikipedia – inni. Ja tylko opowiem coś, czego tam z całą pewnością nie znajdziemy. Otóż państwo Krasińscy przyszli na to spotkanie z pieskiem. Małym, bardzo sympatycznym, kudłatym pieskiem rasy nieokreślonej. No i pan Krasiński opowiedział mi, jak oni się odnaleźli. A stało się tak, że szedł on sobie któregoś dnia ulicą i ujrzał scenę, gdzie policjanci pakowali do radiowozu jakąś kobietę, która wedle wszelkich pozorów była osobą… no, jak by to powiedzieć – bardziej poturbowaną psychicznie, niż duża część z nas. Wsadzili ją więc do tego swojego auta, zatrzasnęli drzwi, sami wsiedli z przodu i odjechali, a na chodniku został ten piesek. Pan Krasiński postał chwilę, podumał, w pewnej chwili chciał go zabrać ze sobą, no ale najbardziej rozsądnie doszedł do wniosku, że co on, staruszek, zrobi z kolejnym psem, no i smutny wrócił do domu.
      Wrócił do domu, jednak nie potrafił przestać myśleć o tym porzuconym przed drzwiami radiowozu piesku. Ubrał się więc i wrócił tam, na to miejsce pożegnania-niepożegnania. Pies tam wciąż był. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go jego pani zostawiła. Poszedł więc pan Krasiński na policję i powiedział policjantom, co go gryzie. Oni wszystko odpowiednio posprawdzali i powiedzieli mu, że ponieważ ta kobieta była w bardzo złym stanie psychicznym, została umieszczona w szpitalu, i jak idzie o nich, to oni już nie bardzo wiedzą, co z tym psem można zrobić.
      Janusz Krasiński wrócił więc na to miejsce kaźni, przez chwilę jeszcze porozmyślał sobie nad swoim i tego pieska losem, i go stamtąd zabrał. I go ugościł i zatrzymał. A już po latach, tamtej niezapomnianej soboty przyszedł z nim na tamto spotkanie. Dla mnie pierwsze i ostatnie.
      Janusz Krasiński – człowiek z psem. Było mi bardzo miło. Nigdy tego nie zapomnę.
     
A ja już może tylko na koniec powtórzę słowa mojej ostatnio ulubionej modlitwy:
 
Sprawiedliwy się cieszy, kiedy widzi karę,

myje swoje nogi we krwi niegodziwca”.

No tak. Widocznie my już tak mamy. Nawet śmierci nie potrafimy uszanować. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (32)

Inne tematy w dziale Polityka