Powiem uczciwie, że po raz pierwszy o Januszu Krasińskim usłyszałem dopiero w sierpniu tego roku. Z jednej strony jest mi oczywiście głupio, a z drugiej zdążyłem się jednak też już przyzwyczaić do tego, że moje nieoczytanie aż nazbyt często pozostawia mnie w miejscu gdzie być zwyczajnie nie wypada. Nie on więc pewnie pierwszy i nie ostatni.
Dowiedziałem się więc o tym, że ktoś taki jak Janusz Krasiński tworzy naszą historię, po raz pierwszy zaledwie parę miesięcy temu, za to wiadomość ta dotarła do mnie z siłą dzwonu. W sierpniu właśnie mieliśmy z Gabrielem spotkanie pod namiotem Solidarnych w Warszawie, a ponieważ pewna nasza wybitna koleżanka Eliza wraz ze swoim równie wybitnym mężem Grzegorzem zaprosili mnie do swojego wypasionego domu w Konstancinie, żebym tam u nich przenocował, ów weekend zupełnie niechcąco zapisał się w mojej pamięci jako przede wszystkim odkrycie Janusza Krasińskiego.
Ponieważ Janusz Krasiński zmarł w niedzielę nad ranem, i w związku z tym tu i ówdzie ukazały się już nieśmiałe informacje na temat tego, kim on był i jakie miał życie, tę akurat część zostawię komuś innemu. Wczorajsza „Gazeta Wyborcza”, co jak najbardziej zrozumiałe, pokazała, że swoją kolejną czarną okładkę szykuje na bohaterów bardziej zasłużonych i bardziej doniosłe odejścia, ale gdzieś tam może coś przeczytać się da. Ja natomiast zostanę już tylko przy tym spotkaniu. Otóż moja wizyta u Elizy i Grzegorza miała dwie przyczyny. Jedna to ta, że myśmy faktycznie chcieli się wreszcie poznać, a to oznaczało spędzenie w Warszawie jednej nocy, a druga była już bezpośrednio związana z Januszem Krasińskim. On miał ich w tamtą sobotę odwiedzić, no i Elizie zależało bardzo, żebym i ja tam podczas tamtego spotkania się pojawił.
No więc byliśmy tam wszyscy – i Gospodarze, i parę osób z Solidarnych i okolic, i ja, no i wreszcie Janusz Krasiński z absolutnie niezwykłą żoną. Kiedy piszę o niej „niezwykła”, nie mam na myśli nic bardzo szczególnego, poza tym właśnie, że ona pod każdym względem robiła wrażenie osoby wyjątkowej. I tyle, bo inaczej jej opisać nie potrafię. No i on. Siedział sobie przy stole, pił wino, trochę opowiadał, trochę słuchał, a później poproszono go o to, by przeczytał fragment swojej najnowszej książki, więc nam też trochę poczytał. Trochę porozmawialiśmy, i on się w pewnym momencie na mnie zirytował, bo mu zadałem jakieś pytanie, które on uznał za zupełnie zbędne, i świadczące tylko o tym, że go wcześniej nie dość uważnie słuchałem… i wtedy poczułem, jak jest mi on bardzo bliski. W końcu cóż może być bardziej irytującego, niż rozmowa z kimś, kto nie słucha, czyż nie?
Podarował mi swoją książkę, napisał uprzejmą dedykację, gdzieś w środku poprawił jakiś błąd, ja mu podarowałem „Liścia”, i też go starannie podpisałem, jeszcześmy się trochę pokręcili wokół najróżniejszych tematów, a potem pożegnali i tyle wszystkiego. Na drugi dzień jeszcze raz udało mi się spotkać panią Krasińską, która przyszła na nasze spotkanie na Krakowskim Przedmieściu, ale ona była bardzo dyskretna, stała sobie z boku, więc tylkośmy się przywitali, a potem myśmy poszliśmy handlować książkami, a ona chyba wróciła do domu, do swojego męża.
Jak mówię, o życiu i pracy Janusza Krasińskiego napiszą – albo nie napiszą, i wówczas pozostanie na wikipedia – inni. Ja tylko opowiem coś, czego tam z całą pewnością nie znajdziemy. Otóż państwo Krasińscy przyszli na to spotkanie z pieskiem. Małym, bardzo sympatycznym, kudłatym pieskiem rasy nieokreślonej. No i pan Krasiński opowiedział mi, jak oni się odnaleźli. A stało się tak, że szedł on sobie któregoś dnia ulicą i ujrzał scenę, gdzie policjanci pakowali do radiowozu jakąś kobietę, która wedle wszelkich pozorów była osobą… no, jak by to powiedzieć – bardziej poturbowaną psychicznie, niż duża część z nas. Wsadzili ją więc do tego swojego auta, zatrzasnęli drzwi, sami wsiedli z przodu i odjechali, a na chodniku został ten piesek. Pan Krasiński postał chwilę, podumał, w pewnej chwili chciał go zabrać ze sobą, no ale najbardziej rozsądnie doszedł do wniosku, że co on, staruszek, zrobi z kolejnym psem, no i smutny wrócił do domu.
Wrócił do domu, jednak nie potrafił przestać myśleć o tym porzuconym przed drzwiami radiowozu piesku. Ubrał się więc i wrócił tam, na to miejsce pożegnania-niepożegnania. Pies tam wciąż był. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go jego pani zostawiła. Poszedł więc pan Krasiński na policję i powiedział policjantom, co go gryzie. Oni wszystko odpowiednio posprawdzali i powiedzieli mu, że ponieważ ta kobieta była w bardzo złym stanie psychicznym, została umieszczona w szpitalu, i jak idzie o nich, to oni już nie bardzo wiedzą, co z tym psem można zrobić.
Janusz Krasiński wrócił więc na to miejsce kaźni, przez chwilę jeszcze porozmyślał sobie nad swoim i tego pieska losem, i go stamtąd zabrał. I go ugościł i zatrzymał. A już po latach, tamtej niezapomnianej soboty przyszedł z nim na tamto spotkanie. Dla mnie pierwsze i ostatnie.
Janusz Krasiński – człowiek z psem. Było mi bardzo miło. Nigdy tego nie zapomnę.
A ja już może tylko na koniec powtórzę słowa mojej ostatnio ulubionej modlitwy:
„Sprawiedliwy się cieszy, kiedy widzi karę,
myje swoje nogi we krwi niegodziwca”.
No tak. Widocznie my już tak mamy. Nawet śmierci nie potrafimy uszanować.
Inne tematy w dziale Polityka