Kto wie, ten wie, kto nie wie, niech się dowie, że oto dziś właśnie mija okrągła czterdziesta rocznica od czasu gdy w Community Theatre w Berkeley wystąpił zespół Mahavishnu Orchestra – w oryginalnym składzie i z oryginalna energią – i zagrał jeden z najcudowniejszych koncertów, jakie miałem okazję w życiu słyszeć. Oficjalnie ów koncert nie ukazał się na płycie, ale jest świetnie nagrany bootleg i ja go, owszem mam, no i sobie go ostatnio z dużą radością gdzie popadnie słucham.
Oczywiście zdaje sobie sprawę z tego, że większość z czytelników tego bloga nie podziela mojego zainteresowania muzyką, i o tym, co to za jedni ta cała Mahavishnu Orchestra ma dokładnie takie samo pojecie jak o tym, kim jest wspomniany przez mnie niedawno John Cale, na którego koncert ja i moja Toyahowa dopiero co pojechaliśmy do samego Sosnowca. Jest jednak tak, że dla mnie muzyka to niemal podstawa funkcjonowania, więc pojawia się ona to tu to tam na tym blogu nieustannie.
Zauważył to mój kumpel Gabriel Maciejewski i zaproponował mi, żebym, kiedy już wydam swoje radosne peerelowskie refleksje, zabrał się za książkę, która będzie w całości o muzyce, a ja sobie pomyślałem najpierw, że czemu nie, a chwilę później, że ja ją zbuduje w pewien bardzo szczególny sposób, którego na razie ze względów handlowych nie ujawnię, natomiast na sto procent jeden z rozdziałów z całą pewnością będzie nosił tytuł „Punks Not Dead”, i paradoksalnie nie będzie ani o zespole Mahavishnu Orchestra, ani o gitarzyście Jonie McLaughlinie, lecz o piosenkarzu nazwiskiem Bob Geldof… i będzie brzmiał tak:
Nie pamiętam dokładnie kiedy Bob Geldof wystąpił z darmowym koncertem w Katowicach, natomiast nigdy nie zapomnę faktu, że kiedy się o tym dowiedziałem, potraktowałem to jako wiadomość całkowicie nieinteresującą. Jeśli zwróciłem na nią uwagę, to wyłącznie na takiej samej zasadzie, jak miałoby to miejsce w wypadku przyjazdu do Katowic… ja wiem? Może kolejnego wcielenia zespołu Deep Purple. Chociaż nie. Deep Purple mieli przynajmniej pięć wybitnych piosenek. Bob Geldof – jedną. I to wybitną wyłącznie w sensie umownym. Mam tu na myśli kawałek zatytułowany „I Don’t Like Mondays”, który Geldof nagrał jeszcze w roku 1979 ze swoim zespołem The Boomtown Rats.
Jeśli się zastanowić nad fenomenem Boba Geldofa, należy dojść do wniosku, że w całej historii najbardziej szeroko potraktowanej kultury pop, on akurat pod jednym względem zajmuje miejsce czołowe. Nie sposób bowiem znaleźć wykonawcy, który, z jednej strony, byłby artystycznie tak beznadziejnie nieutalentowany, a jednocześnie osiągnął tak niezwykły sukces na poziomie powszechnej rozpoznawalności.
W swoim artystycznym życiu osiągnął Geldof tyle, że w młodości założył niby-punkowy zespół, który w gruncie rzeczy faktycznie przestał istnieć zanim powstał, i napisał tę jedną (słownie – jedną) piosenkę, której jedyną wartość stanowiła opisana w niej historia, i której nawet sam tytuł nie został wymyślony przez Geldofa, lecz przez tę opętaną dziewczynkę z San Diego, która w więzieniu dla kobiet w Chino akurat czeka na swoją kolejną szansę wcześniejszego wyjścia na wolność. Reszta, to już czysty pijar.
Jeśli dziś Geldof jest gwiazdą, to wyłącznie w umysłach najbardziej zatrutych swoją tzw. inteligenckością uczniów i studentów. I kiedy stoi on od czasu do czasu obok swojego kumpla Bono, podczas jednej z kolejnych imprez rzekomo dobroczynnych, to nawet w tym marnym przecież towarzystwie, artystycznie wciąż pozostaje nikim.
I oto przypominam sobie jak Bob Geldof wystąpił w Katowicach na darmowym koncercie w centrum miasta przy jakiejś dziwnej, nieistotnej zresztą kompletnie, okazji. Później się okazało, że na koncert przyszło zaledwie około dwóch tysięcy osób. I to była dla mnie wiadomość z jednej strony zaskakująca, a z drugiej niezwykle miła.
Zaskakująca dlatego, że ja się od zawsze bardzo martwiłem tym, że potęga czegoś co się nazywa „polityczny marketing” stanowi ostatnio w naszej Polsce nieszczęście absolutnie nie do przejścia. Według wszelkiej dostępnej logiki, na koncert Boba Geldofa powinno było przyjść dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy ogłupiałych wyznawców silikonu, że uprzejmie nawiążę do wspomnianej już, słynnej piosenki Geldofa. Tymczasem przeszło ich zaledwie paręset (te dwa tysiące, jak znam życie, to była dokładnie taka sama prawda, jak każda inna liczba podawana to tu to tam, kiedy chodzi o propagandę w wymiarze podstawowym).
I teraz wiadomość dobra, która właściwie wynika bezpośrednio z tego wcześniejszego zaskoczenia. Nie jest źle. Okazuje się, że zdrowy rozsądek wciąż jest w przewadze i – jeśli mogę sobie tu pozwolić na zabieg czysto symboliczny – wszystko wskazuje na to, że prawdziwy punk, to wciąż John Lydon, a nie ten dupek Billy Joe Armstrong.
Tradycyjnie już ostatnio, pragnę poinformować, że mój kumpel i wydawca Gabriel Maciejewski podjął ostatnio poważne kroki na rzecz poszerzenia rynku dla naszych książek, w tym mojego „Liścia” i „Elementarza”. Dziś sytuacja jest taka, że można obie zamawiać w każdej księgarni w kraju. Natomiast, jeśli ktoś woli przez Internet, to albo u Coryllusa na stronie www.coryllus.pl. lub u mnie na www.toyah.pl. Dokładnie te same, tyle że z osobistą dedykacją, i bez kosztów wysyłki.
Inne tematy w dziale Kultura