Ponieważ, jak wiemy, obywatel Rafał Ziemkiewicz ledwie co wczoraj doniósł dziennikarzom „Gazety Wyborczej”, że dla wszystkich miłujących obiektywizm i umiarkowanie mieszkańców naszego kraju, największe zagrożenie stanowi ten blog i jego autor, chciałbym przedstawić tu tekst, który parę tygodni temu ukazał się w „Warszawskiej Gazecie” i w każdym swoim słowie potwierdza słuszność i celność powyższego doniesienia. Publikuję go tutaj mając nadzieję, że obywatel Ziemkiewicz zechce potraktować ten gest jako szczere przyznanie się do winy, i gdy tylko pojawi się okazja, jako pierwszy świadek zła o którym mowa, zwróci się do odpowiednich władz o łagodny dla mnie wymiar kary. Dziękuję.
Chodzi mi po głowie, że to co dziś tu piszę, jest powtórzeniem starego już wpisu na moim blogu. A przynajmniej powtórzeniem części starych argumentów. Ponieważ jednak temat jest moim zdaniem dość istotny, powiem to co mam w głowie może jeszcze raz. Otóż, jak niektórzy wiedzą, mamy ja i moja żona troje dzieci, sami jesteśmy dziećmi swoich rodziców, i Bogu dzięki – jeśli nie liczyć tego, że nam banki siedzą nam na karku – nie narzekamy. Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że posiadanie dzieci, ale też i bycie tym dzieckiem, stanowi często wielkie wyzwanie, ale też własnie dlatego niesie za sobą wiele bardzo wielkich napięć. Intelektualnych i czysto ludzkich.
Jeśli mam szukać przykładu na to co napisałem wyżej, bardzo lubię wracać do bardzo, jak to mówią niektórzy, ładnego, choć już dość starego filmu pod tytułem „Miejsca w sercu”. Bohaterem jest kobieta grana przez podwójnie oscarową Sally Field, której zmarł mąż, zostawiając ją samą na farmie z czwórką dzieci. Dzieci jak dzieci, takie wiejskie zwykłe dzieci, ani grzeczne, ani niegrzeczne – raz tak, raz tak. I zdarza się pewnego dnia, że syn Sally Field narozrabiał tak, że w sposób oczywisty powinien dostać karę. Problem jednak polega na tym, że ponieważ kary zawsze wymierzał ojciec, a ona się kompletnie na tym nie zna, sytuacja jest patowa. Zwraca się więc Sally Field do syna z kluczowym pytaniem, jak by go ojciec ukarał za to co on zrobił? Chłopak bez mrugnięcia okiem odpowiada, że ileś tam kijów na tyłek. Wystawia dzielnie pupę, no i dostaje.
Nie mam dziś pewności, bo jak mówię film widziałem dawno, ale o ile sobie przypominam, jest wręcz tak, że kiedy ona go – jak to dziś się przyjęło mówić – bije, on jeszcze jej mówi, że ojciec lałby mocniej.
Scena ta wbrew pozorom nie ilustruje podłości życia na wsi w dawnej Ameryce. O ile sobie dobrze przypominam, ona nie stanowi też wstępu do wewnętrznej duchowej przemiany ludzi złych i okrutnych. To jak ten chłopak dostaje lanie, jest przedstawione jako obraz obiektywnie pozytywny i niosący nadzieję na to, że w świecie zasady, jest odwaga, jest prawda i wierność.
Czemu mi się wciąż przypomina tamten film? Wydaje mi się, że musi to być związane z nieustającym powrotem dyskusji dotyczącej przemocy fizycznej wobec dzieci. Jak wiemy, od wielu już lat problem ten systematycznie powraca i to powraca nie w formie dyskusji, lecz jako krzyk w obronie torturowanych i bezbronnych. A kiedy powraca, to nigdy nie ilustrowany klapsem, czy nawet klasycznym laniem przy pomocy pasa, ale połamanymi rączkami, posiniaczonymi oczami, rozkrwawionymi wargami i szpitalnym łóżkiem na oddziale reanimacyjnym. Gotów byłbym nawet i przyjąć informację, że ta wieloletnia już akcja spowodowana jest troską o los bezbronnych i poniewieranych, gdyby ona nie ograniczała się tylko do tzw. przemocy fizycznej. Gdyby zespoły psychologów, pedagogów i innego rodzaju autorytetów równie głośno co na temat znęcania się fizycznego nad dziećmi, mówiły na temat wszelkiego innego rodzaju krzywdzenia tych dzieci, bez użycia dłoni, paska, czy nawet kija. Jest jednak tak, że, wedle tradycyjnej szkoły, problem wyłącznie sprowadza się do lania.
Czym jest z reguły przemoc fizyczna wobec dzieci? Co stanowi problem, jeśli pominiemy patologie, w formie tych kabli i żelazek? Co nam pozostanie, jeśli uczciwie na chwilę przestaniemy korzystać z argumentów w postaci duszenia kablem i przypalania żelazem? Jak będzie wyglądała nasza rozmowa, jeśli zechcemy rozmawiać wyłącznie o klasycznym fizycznym karaniu dzieci przez ich opiekunów?
Obiecywałem sobie, że nie będę już o tym wspominał, ale jeszcze raz zrobię ten wyjątek, zwłaszcza, że tym razem mam wyłącznie dobre intencje. Otóż pani Toyahowa, ile razy nasze dzieci – najczęściej oczywiście syn – coś zmalowały, miała zwyczaj mówić: „W porządnym śląskim domu dostałbyś za coś takiego zwyczajnie w pysk”.
Proponuję zatrzymać się na chwilę nad tym „pyskiem”. Kiedy się słyszy coś takiego, można poczuć niepokój. No bo nie da się ukryć, że przy takich słowach bardzo łatwo jest sobie wyobrazić właśnie ów opuchnięty, zsiniały, czy wręcz spływający krwią policzek. Po krótkim jednak zastanowieniu nie da się nie dojść do wniosku, że sprawa wygląda bardzo inaczej. Wielu z nas, szczególnie osób już starszych, miało okazję w swoim życiu właśnie „dostać w pysk”. Mnie się to zdarzało jeszcze w latach szkolnych. Akurat nie od moich rodziców, ale od innych osób. Niestety, choć wiem, co to znaczy dostać w pysk, nie umiem dziś sobie przypomnieć jednego nawet z tych przypadków. O czym to świadczy? Albo o tym, że przez okrucieństwo tego doświadczenia, wyparłem je ze swojej pamięci, albo, że ta przygoda nigdy nie stanowiła dla mnie czegoś, co warto w ogóle pamiętać. Dziś mam skłonność przychylać się do tego drugiego wyjaśnienia. Dlaczego? Bo nie widzę możliwości, żeby za tym stało jakiekolwiek cierpienie, poza oczywiście zwykłym upokorzeniem. Jeśli ktoś mi w życiu dał w twarz, czego nie pamiętam, choć wiem, że z pewnością dał, z całą pewnością zdarzenie to nie wiązało się z fizycznym cierpieniem. Różne rzeczy bolą. Boli ząb. Boli oparzenie, boli czasem brzuch. Policzek nie boli.
Czy boli kopnięcie? Zgadzam się, że kopnięcie brzmi paskudnie, szczególnie jeśli zostanie zastąpione słowem „skopanie”. Czy jednak boli? Otóż wydaje się, że na ogół jeszcze mniej, niż wspominany wyżej policzek. Znów opowiem historię, którą obawiam się, że już też ją opowiadałem, ale nic nie zaszkodzi. Kiedy nasze wszystkie dzieci były jeszcze małe, chodziły ze mną do parku na spacer. Młodsza moja córka siedziała mi na plecach, ja ją trzymałem za nogi, natomiast starsza i syn mieli przykazane, by trzymać mnie za kieszenie i iść grzecznie obok. Staliśmy pewnego dnia na brzegu ulicy, czekając aż będzie można przejść i syn własnie, nagle bez sensu wyskoczył do przodu. Najpierw na niego wrzasnąłem, a potem, ponieważ obie ręce miałem zajęte trzymaniem nóg najmłodszego dziecka, dałem mu takiego eleganckiego, boczną częścią buta kopa w tyłek. Myślę, że on go nawet nie poczuł, tyle że ponieważ zorientował się, że właśnie coś nabroił i zezłościł tatusia, zrobił na następne 10 sekund swoją klasyczną, ponurą minę. Rozpłakał się jednak dopiero po chwili, kiedy jakaś kobieta, która stała obok zaczęła na mnie krzyczeć, że ja torturuję dziecko. Wtedy dopiero się rozpłakał. Dopiero wtedy. Że jakaś obca kobieta krzyczy na jego tatusia.
Ktoś mi w tej chwili z pewnością może wypomnieć użycie chwilę wcześniej słowa „upokorzenie”. Dowiem się więc prawdopodobnie, że to właśnie nie o ból chodzi, bo możliwe że o większym bólu mowy nie ma, ale właśnie o to upokorzenie. O to upodlenie, o ten strach i o to zdeptanie. Że kiedy ja „skopałem” mojego syna, on wprawdzie fizycznie nie cierpiał, natomiast psychicznie doznał takich szkód, że do dziś się nie umie spod nich wygrzebać. A jeśli ja tego nie widzę, to tylko moja wina. Otóż nie. Ja takie gadanie odrzucam. Ja go nie upokorzyłem, bo w tamtej akurat sytuacji upokorzenie w ogóle nie wchodziło w grę. I on to świetnie też wiedział. Jeśli podejdziemy uczciwie do sprawy, jak idzie o tzw. kary fizyczne, mowa może być tylko o cierpieniu fizycznym. Nie ma cierpienia fizycznego – problem jest już zupełnie inny.
W swoich wspomnieniach z lat szkolnych, Roald Dahl opisuje przemoc, jaka panowała w szkole do której chodził. Przemoc ze strony zarówno nauczycieli, jak i starszych uczniów. Otóż ona zawsze wiązała się z bólem i z fizycznym cierpieniem. Dyrektor bił dzieci, które coś zbroiły tak, że ich pupy spływały krwią, natomiast starsi koledzy dręczyli ich tak, że gdyby oni byli ludźmi starszymi, to pewnie by wszyscy poschodzili na zawał serca. Tam nie ma mowy o upokorzeniu. Tam jest wyłącznie straszny ból. A więc tortury. Upokorzenie, to jest zupełnie inny temat, niestety, ponieważ nie jest tak nośny, i źle wygląda na kolorowych obrazkach, o nim mówić nie chcemy.
A więc opowiem trochę o upokorzeniu. Ja moje dzieci, owszem wielokrotnie lałem, natomiast mam nadzieję, że nigdy nie dałem im zaznać czegoś, co z ich punktu widzenia stanowiłoby upokorzenie i pogardę. Biorę ze wstydem pod uwagę taką możliwość, że kiedyś byłem w stosunku do któregoś dni niepotrzebnie i okrutnie sarkastyczny, czy złośliwy, ale zawsze, tak na wszelki wypadek, spowiadałem się z tego grzechu, słowami „Byłem niedobry dla moich dzieci”. Wiem natomiast, że każde z moich dzieci wielokrotnie w swoim życiu było straszliwie upokorzone, i wciąż jest upokarzane, bez użycia buta i paska. Na zimno, na czysto, bez łez i krzyku, i to nie przez swoją rodzinę, lecz przez ludzi często zupełnie obcych. Upokarzane tak, że pewnie niekiedy dla nich było by lepiej dostać linijką po tak zwanej łapie, czy pasem w pupę. To było dopiero cierpienie. To był prawdziwy ból. Jak idzie na przykład o moją straszą córkę, to ja nie pamiętam, by ona kiedykolwiek bardziej płakała, niż wtedy, gdy Bronisław Komorowski został prezydentem. I zapewniam, że jej wtedy tyłek nie bolał.
Dlaczego więc o tym nie rozmawiamy?
Otóż to nie jest tematem przede wszystkim dlatego, że sami jesteśmy tu grzeszni. Nie dlatego, żeśmy sobie takie życie wybrali, ale dlatego, że wbrew pozorom, to nie klaps, czy wspomniany już „strzał w pysk” złym jest odruchem, ale zimna, z trudem skrywana wściekłość. Wściekłość nie wynikająca z moralnego oburzenia, czy pragnienia ładu i prawdy, ale wściekłość, której nie możemy się oprzeć albo ze względu na nasze kompleksy, albo po prostu tak zwaną złą naturę. Nie wściekłość na kogoś kto postępuje naszym zdaniem źle, ale na kogoś kogo zwyczajnie nienawidzimy. Dlaczego? Bo tak jakoś. Kogo to obchodzi? A gdy już kogoś zwyczajnie nie lubimy, to chcemy mu sprawić ból. Żeby samemu się poczuć lepiej. A sposobów zadawania bólu jest – jeśli ktoś nie wie – znacznie więcej niż jakieś tam lanie, czy nawet brzydkie słowo. I wcale nie mówię tu tylko o rodzinach, bo akurat rodziny są w sposób naturalny dość dobrze chronione przed wszelkiego rodzaju wynaturzeniami. Nie w pełni skutecznie, ale stosunkowo dobrze.
Nie chciałbym tu schodzić na poziom zbyt trywialny, ale ile jest takich dzieci, które by bardzo chciały, żeby tata lub mama ich od czasu do czasu zwyczajnie sprały pasem, zamiast otaczać ich zimnym złem, kłamstwem, a w sytuacjach kryzysowych wystawiać na bezlitosną agresję tępych nauczycieli, głupich psychologów i jeszcze głupszych tzw. pedagogów szkolnych? A może nawet zamiast ciągać ich na sportowe treningi, wlec na wspinaczki górskie, kazać chodzić na korepetycje z wszystkich możliwych przedmiotów, czy nawet zmuszać ich do ćwiczenia gry na skrzypcach.
Bardzo łatwo jest zobaczyć jakieś obce dziecko, które stoi ze spuszczoną głową i zbiera reprymendę od swojego taty czy mamy, wzruszyć się i zawołać, że to skandal, że jak można być tak bezlitosnym, ze trzeba coś z tym zrobić. Bardzo łatwo jest nazwać klapsa karą cielesną, a później już tylko mówić o torturach i okrucieństwie. O wiele trudniej natomiast jest spojrzeć na los dzieci z pominięciem podsuwanych nam przez kulturę popularną zdjęć i historii nie mających nic wspólnego z życiem zwykłych rodzin. I proszę mi nie mówić, że ja lekceważę problemy, wyciągając palec w drugą stronę i krzycząc: „Patrzcie na nich!” Ja doskonale wiem, czym sa wszelkiego typu patologie. Natomiast chcę tylko powiedzieć, że tak zwane fizyczne karanie, czy napominanie, czy wychowywanie – ja zwał tak zwał – naszych dzieci w ogóle nie jest problemem. Ani dla rodziców, ani dla dzieci, ani dla rodzin. To nie jest absolutnie żaden problem. To nie jest ani zło, ani występek, ani patologia. To norma, którą tradycja przećwiczyła wielokrotnie i bardzo skutecznie. I ona nie ma nic wspólnego ani z nienawiścią, ani z okrucieństwem, ani z jakąkolwiek podłością, ani z brakiem miłości. Egzekwowanie dyscypliny, posłuszeństwa i właściwego postępowania przy pomocy tzw. kija nie jest w żaden sposób gorsze od zimnych, przepełnionych obojętnością wykładów psychologów, nie mówiąc już o tak zwanym złym przykładzie. Nie mówiąc już o kłamstwie. Więcej – jest nieskończenie lepsze, naturalniejsze i zwyczajnie ekologiczne.
Skoro już wspomnieliśmy jej męża, to niech i ona otrzyma swoją porcję adoracji. Oto Anna Komorowska i jej fantastyczna rodzina. Nie wiem, jak ona była traktowana w dzieciństwie. Nie mam pojęcia, czy – tak jak ona opowiada w jednym z wywiadów – jej dom był ciepły i przyjazny. Nie wiem, czy jak była bardzo mała, jej tato lub mama dali jej niekiedy klapsa. W ogóle nic na ten temat nie wiem. Nic, z jednym wyjątkiem. Wiem z całą pewnością, że z mojego punktu widzenia, i z moich doświadczeń, mogę ze stuprocentową pewnością obstawiać, że na tamto życie nie zamieniłbym tego pasa, który mój ojciec trzymał zawsze pod poduszką. I za co jestem mu na wieki wdzięczny. Tak jak i mój syn, jestem o tym przekonany, dziś też jest mi wdzięczny za tamtego kopniaka.
Wszystkich którzy przychodzą tu bez zbędnej zachęty, ale też i tych co są tu po raz pierwszy, tradycyjnie informuję, że mój kumpel i wydawca Gabriel Maciejewski zajął się ostatnio poszerzaniem rynku dla naszych książek, w tym mojego „Liścia” i „Elementarza”. Dziś jest więc tak, że można obie zamawiać w każdej księgarni w Polsce, a nie zdziwiłbym sie gdyby i za granicą. Natomiast, jeśli ktoś woli przez Internet, to albo u Gabriela na stronie www.coryllus.pl lub na moim www.toyah.pl. Te same, tyle że z osobistą dedykacją, i z darmową wysyłką.
Inne tematy w dziale Kultura