Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2674
BLOG

Co powiesimy na choince?

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 42
      Ponieważ nie widzę powodu, by rezygnować z nieustannego dawania świadectwa, a wszystko wskazuje na to, że każde z nich – jakkolwiek byłoby ono fundamentalne – zostaje zauważone wyłącznie wtedy, gdy się je wygłosi już nawet nie wrzeszcząc, ale wbijając je w tępe łby kijem, postanowiłem dziś już po raz kolejny przypomnieć tamtą tak skandalicznie zlekceważoną sprawę. Zwłaszcza że w tych właśnie dniach atmosfera wokół zrobiła się tak napięta, że niesie w sobie choćby minimalną szansę na to, że ktoś wreszcie zechce zwrócić uwagę na rzeczy podstawowe.
 
      Jak mówię, pisałem o tym już kilkakrotnie – tu ledwo co w sierpniu – i z powodów dla mnie całkowicie egzotycznych, gestem tym wywołałem w najlepszym – podkreślam – najlepszym wypadku, pogardliwe wzruszenie ramion i znudzony jęk: „No tak, Palikot”. Nie wspomnę już o tym, że redakcja Salonu24, zamiast, zapominając przynajmniej na chwilę o swoich resentymentach, zwyczajnie zacząć grzmieć, przeszła nad sprawą do porządku dziennego, a więc regularnie wyznaczanego przez publicystykę Józefa Monety z jednej strony, a Witolda Gadowskiego z drugiej. Diabli tam Salon! Sprawa ta, o ile się dobrze orientuję, nie zaistniała nawet w choćby najskromniejszym przeglądzie zdarzeń i opinii, w choćby najbardziej niszowych miejscach w Sieci. Dlaczego? Właśnie o tym mówię – powody owego lekceważenia są dla mnie kompletnie tajemnicze. Ja rozumiem jeszcze przestrzeń, którą Grzegorz Braun tak wdzięcznie swego czasu nazwał „Gwiazdą Śmierci”. Tam jest ściśle określony plan i on się musi realizować bez jakichkolwiek zakłóceń. Natomiast czemu i tu? Czemu i tu???  
 
       Chodzi mianowicie o to, że już parę miesięcy po Katastrofie Janusz Palikot, uznał za stosowne opublikować na swoim blogu pewien komiks. Komiks stary, narysowany i napisany z całą pewnością jeszcze przed tamtą sobotą przez jakiegoś Dąbrowskiego. Piszę „z całą pewnością”, choć właściwie w tej samej chwili przyszło mi do głowy, że wcale niekoniecznie. Może się okazać, że Palikot ów komiks, w tej właśnie postaci, zamówił u znajomego sobie artysty owe kilka miesięcy po, bo choć, jak już wiemy, życie potrafi przerosnąć wszelkie ludzkie zło, pokusa zrobienia kolejnego psikusa zawsze może się okazać zbyt silna. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak Palikot.
 
       Opublikował więc on na swoim blogu ten komiks – tak na marginesie wciąż do obejrzenia i wzbudzenia kolejnych tumanów śmiechu – najogólniej rzecz ujmując opisuje taką sytuację. Jest rok 2014. W Polsce pełnię władzy dzierżą bracia Kaczyńscy. Lech Kaczyński jest prezydentem, a Jarosław naczelnikiem państwa. Okazuje się, że jeszcze w 2010 roku była szansa, żeby ich obu zamordować, ale kiedy już polewano ich benzyną i miano podpalić, pojawili się komandosi i ich uratowali. W 1911 roku były wybory, które mogły sprawy pozytywnie rozstrzygnąć, ale wybuchła tzw. afera Gowina, która utopiła Platformę Obywatelską. Poszło o to, że na tydzień przed wyborami okazało się, że Gowin ma jakiś majątek, na którym trzyma małe chińskie dzieci, zakute w łańcuchy, które wykorzystuje seksualnie. No i to utopiło Platformę i dało władzę PiS-owi.
 
      Niezadowoleni z takiego obrotu sprawy Polacy wywołali powstanie, które przerodziło się w krwawą i okrutną rzeź. Palikot, ołówkiem swojego pisarza, opisuje jak to powstańcy „Beatkę Kępę gwałcili młotem pneumatycznym i w końcu żywcem spalili pod Syrenką”, „Krzysia Putrę utopili w sedesie w Łazienkach”, a Zbigniewa Ziobrę ciągnięto na łańcuchu przez całe miasto za samochodem, by w końcu go zrzucić z Pałacu Kultury. Na szczęście, gdy było już naprawdę ciężko, do akcji wkroczyli z jednej strony zakopiańscy górale, a z drugiej gruzińscy żołnierze spec-służb i zaprowadzili porządek.
 
      To wszystko są wspomnienia, jakimi Lech Jarosław i Kaczyńscy się dzielą, siedząc w Pałacu Prezydenckim przy kominku i jedząc ciasteczka. Na lwach stojących przed Pałacem ludzie po kryjomu wymalowali obelżywe napisy, wokół panuje strach i noc, a oni siedzą w fotelach i jedzą te ciasteczka. W pewnym momencie do pokoju wpada wybijając szybę jakiś pakunek. Bracia się cieszą, bo wierzą, że to Pan Bóg wysłuchał ich modlitw i w nagrodę natchnął ludzi taką wdzięcznością, że ci przysłali im kolejną porcję ciastek. Tymczasem chwilę później eksploduje bomba i Lech i Jarosław Kaczyńscy giną rozerwani na strzępy. Całość, zatytułowaną „Nieświęty Mikołaj, czyli ostateczne rozwiązanie”, wieńczy napis „happy end”.
 
      Jak mówię, komiks ten został prawdopodobnie narysowany jeszcze przed śmiercią Lecha Kaczyńskiego, stanowiąc wyłącznie zupełnie niezwykłe czy to zaklęcie, czy wręcz cudownie skuteczną modlitwę do Szatana, choć biorę też pod uwagę, że to mogło być specjalne zamówienie dnia dzisiejszego. O tym akurat też mogłoby świadczyć to, że wśród osób tam wymienionych, aż cztery zginęły w katastrofie pod Smoleńskiem – w tym, co bardzo znamienne, Przemysław Gosiewski, którego wyobraźnia czy to Palikota, czy tego drugiego, kazała „powiesić na jelitach”. I jak mówię, jak idzie o ten blog, Palikot w międzyczasie zdążył zmienić wiele, jednak tego komiksu nie ruszył. On tam wciąż jest i święci swój tryumf.
 
      Od pewnego czasu – u mnie na tym blogu właściwie od pierwszego dnia po Katastrofie – pojawiają się opinie, że to ta nienawiść, którą uruchomił System w ramach projektu mającego na celu zniszczenia jednej z partii politycznych, doprowadziła do śmierci Prezydenta i innych. Nawet nie drogą jakichś praktycznych gestów czy posunięć, ale słowem. Zwykłym słowem. To tu to tak słychać zdanie, że czasem słowo potrafi nabrać takiej mocy, że się materializuje w postaci eksplozji dobra, bądź też eksplozji zła. Chrześcijanie nazywają to skutecznością modlitwy. W dopowiedzi na te sugestie, wielu ludzi wpada w autentyczne oburzenie i zadają pytania typu: „A gdzie dowody?”, albo „To kto konkretnie ich zabił?”, lub wreszcie „Czy słowo może zabić?” To ostatnie pytanie zostało nawet swego czasu skierowane przez Konrada Piaseckiego do Pawła Kowala. Kowal odpowiedział, że tak. Że słowo potrafi zabić. Jeśli komiks, o którym dziś rozmawiamy, rzeczywiście powstał przed 10 kwietnia, możemy powtórzyć za Kowalem: Tak. Słowo zabija. A ja od siebie dodam raz jeszcze: Tak. Modlitwy są wysłuchiwane. Wszystkie.
 
      Co natomiast, jeśli powstał już po Smoleńsku, jako tęsknota za modlitwą, która nie została wypowiedziana? Jako wściekłość twórcy, że było już tak blisko do prawdziwego dzieła sztuki, i ktoś nagle wręcz z ręki mu wyrwał najpiękniejszy pomysł. I staje się już wyłącznie ową desperacka próbą powtórzenia wszystkiego jeszcze raz, od samego początku. Żeby można było w spokoju i z rosnącą satysfakcją odtworzyć na swój własny użytek przebieg całego tego procesu unicestwiania tego czegośmy zawsze szczerze nienawidzili. Wtedy już więc mamy Janusza Palikota, Platformę Obywatelską i cały System, którego oni stanowią najpiękniejszą i najmocniejszą część. W tym bowiem komiksie znajduje się całość tego projektu, który nas tak z każdym nowym dniem dręczy po to, by w końcu nas zabić. I nie ma uczciwej możliwości, żeby ktoś z nich przyszedł i nam powiedział, że to jest wyłącznie margines i przykry wypadek. Że życie toczy się daleko poza tymi ekscesami, że on to ktoś kto nawet już za bardzo nie jest częścią Platformy, ktoś kto zawsze był jakimś tam ekscentrycznym politykiem spod Lublina, no a poza tym, kto z nas bez winy, niech rzuci kamieniem.
 
      Kiedy zaczynając pisać ten tekst wspomniałem coś o zamykaniu pewnego rozdziału, chodziło mi o to, że w pewnym sensie, od czasu gdy poznaliśmy ten akurat wpis na blogu Janusza Palikota, nic nie jest takie samo. Ani ten świński ryj, ani gadanie o alkoholizmie Lecha Kaczyńskiego, ani jego odpowiedzialności za Smoleńsk, ani apele o usunięcie tych zwłok z Wawelu nie mają najmniejszego znaczenia. Liczy się już w tej chwili wyłącznie ten bardzo zabawny obraz Przemysława Gosiewskiego powieszonego „za flaki” na jakimś pobliskim drzewie. Może być nawet na brzozie. I też bez znaczenia już jest, czy ten obraz był już modlitwą, czy dopiero tylko pełną refleksji potrzebą rozkoszowania się sukcesem. To jest i już pozostanie na zawsze. Jako znak i odwód. I żadne nowe słowa i nowe zaklęcia tego nie zmienią. Będzie już tylko to.
 
      Tekst ten, jak mówię, powstawał już parokrotnie. Ostatni raz zaledwie kilka miesięcy temu, jeszcze zanim Grzegorz Braun wezwał do zmiany systemu politycznego w Polsce na rzecz monarchii. Osobiście pomysł ów uważam za pozbawiony śladu sensu, nawet jeśli przyjąć, że my tu tak tylko tak intelektualnie bawimy. Nie wiem też za bardzo, skąd Braunowi w ogóle takie myśli chodzą po głowie. On oczywiście chciałby przywrócenia kary śmierci za zdradę państwa i za wszelkie w tej mierze pomocnictwo. Mówił o tym podczas wspomnianego spotkania. Chce on tego, a jednocześnie przecież wie, że w demokracji ten rodzaj sprawiedliwości to marzenie ściętej głowy, czy może – jeśli się mamy bardziej trzymać tematu – kogoś przez owych zdrajców powieszonego pewnego ranka „na jelitach”. No więc, modli się o tę monarchię. Tyle że to i tak nie ma sensu. No bo kogo on by chciał stawiać przed owym królewskim trybunałem? Wspomina Braun o „gwieździe śmierci” i o tych tuzinach dziennikarzy. No ale skoro tych, to czemu nie tamtych, a skoro tamtych, to czemu nie tych?  A skoro ich wszystkich, to czemu nie jakichś bałwanów zatruwających każdego dnia choćby te tutaj blogi? No a co jeśli idzie o tego Dąbrowskiego, który wyprodukował Palikotowi wspomniany wyżej komiks? A co z samym Palikotem? I jego kumplami? A co z niektórymi z moich kumpli? Czyżby oni byli mniej winni? Nie sądzę.
 
       Oglądamy trochę ostatnio brytyjski serial zatytułowany „Tudorzy”, o czasach panowania Henryka VIII. I przyznaję, że jeśli spojrzymy na to co tam się wyprawia pod pewnym bardzo szczególnym kątem, pomysły Brauna mają pewną urodę. Tyle że ona jest bardzo zwodnicza. Weźmy już nawet nie Palikota, ale choćby ministra Nowaka. Przecież to jest wypisz wymaluj ów Cromwell, na którego w końcu nasłano kompletnie pijanego kata z toporem. A trzeba pamiętać, ze był czas, kiedy on był niemal ulubionym kumplem króla. I to był czas nie byle jaki.
 
       Przepraszam Cię, mój drogi Grzegorzu, ale czasy mamy takie, że gdzie się nie obejrzysz, mamy jakiegoś czekistę. Tego jest zwyczajnie zbyt dużo. Tego się normalnie obrobić już nie da. Nawet przy pomocy króla Henryka. Cokolwiek by nie myśleć o takim Palikocie i jego rysowniku, to oni chyba zrozumieli tę sytuację lepiej. Wiadomo – czekiści.
 
 
 
Wszystkich którzy przychodzą tu bez zbędnej zachęty, ale też i tych co są tu po raz pierwszy, tradycyjnie informuję, że mój kumpel i wydawca Gabriel Maciejewski zajął się ostatnio poszerzaniem rynku dla naszych książek, w tym mojego „Liścia” i „Elementarza”. Dziś jest więc tak, że można obie zamawiać w każdej księgarni w Polsce, a nie zdziwiłbym się gdyby i za granicą. Natomiast, jeśli ktoś woli przez Internet, to albo u Gabriela na stronie www.coryllus.pl lub na moim www.toyah.pl.  Te same, tyle że z osobistą dedykacją, i z darmową wysyłką. 
 
 

     

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka