Od czasu jak zacząłem prowadzić tego bloga – kiedyś jeszcze jako Toyah – a więc od końca lutego 2008 roku, moja pozycja jak idzie o te niszę stopniowo rosła. Doprowadziło to w pewnym czasie do przyznania mi owej, dziś już gdzieniegdzie wręcz obsesyjnie traktowanej nagrody Onetu, no i ostatecznie do pojawienia się dość popularnej opinii, że kiedyś ja pisałem bardzo ładnie, jednak po tym Onecie przewróciło mi się we łbie i straciłem poziom. Później wprawdzie nastąpił jeszcze jeden kryzys – tym razem już związany z Katastrofą Smoleńską – kiedy to większość niedobitków po tamtym szoku uznała, że tym ten blog się jednak tak zradykalizował, że tego się zwyczajnie już nie da wytrzymać, co sprawiło ze na liście wrogów podskoczyłem jeszcze o parę oczek, ale, jak mówię, nagroda Onetu była autentycznym wstrząsem.
To co mnie w tym zadziwiło najbardziej to fakt, że zanim zacząłem pisać w Salonie24, byłem nikim, i wyłącznie dzięki temu, że mam swój rozum, serce i pewien talent, w ciągu zaledwie parę miesięcy – przynajmniej jeśli idzie o tę niszę – zająłem pozycję na tyle znaczącą, że zwyczajnie zacząłem być oceniany. Jak nie przymierzając jakiś red. Warzecha. Czemu? Nie wiem. Ale tak się jednak stało, i dziś wiele z tych osób, które kiedyś traktowały mnie jako nadzieję polskiej prawicy – jak choćby bloger Sowiniec, który swego czasu do tego stopnia zarzucał mnie tym swoim durnym „bingo”, że go wreszcie musiałem stąd wyprowadzić – uznały, że ze mnie jednak nic nie będzie.
I oto dziś dowiaduję się, że mnie pokazali w telewizji jako kogoś kto nie dość że się kryje za internetową ksywą, to jeszcze zadaje się z niewłaściwymi osobami. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak sięgnąć jeszcze raz do bardzo wczesnych dni mojej blogerskiej działalności i przypomnieć, jak to już wtedy to wszystko kipiało. Proszę posłuchać. Mamy sierpień 2008 roku.
Nie mam pewności, kiedy słowo ‘nienawiść' po raz pierwszy pojawiło się w debacie publicznej w Polsce. Możliwe, że, gdyby prześledzić publicystykę Adama Michnika, okazałoby się, że coś przegapiłem, ale, jak dobrze pamiętam, pojęcie nienawiści znalazło swoje zastosowanie, zarówno, jako argument, jako bicz i jako obietnica nagrody, mniej więcej w tym samym czasie, gdy okazało się, że w Polsce nie uda się wprowadzić tzw. systemu meksykańskiego.
Gdyby ktoś nie wiedział, chodzi tu o system w którym na wiele, wiele lat, władzę w Polsce miała objąć jedna partia, partia prawdopodobnie o nazwie Solidarność, zarządzana przez jedną grupę osób, która to grupa będzie przyznawała miejsce w hierarchii czy to administracyjnej, czy to państwowej, wyłącznie na zasadzie kooptacji.
To wtedy zaczęto w Polsce mówić o nienawiści. Albo o nienawiści „zoologicznych antykomunistów”, albo „jaskiniowych klerykałów”, czy nienawiści „polskiego antysemityzmu”.
To co mnie od samego początku uderzało w owej walce z nienawiścią, to fakt, że na czele utworzonych przez tę kampanię oddziałów, stali ludzie, których jedynym motorem działania było czyste, bezinteresowne obrzydzenie do politycznego przeciwnika. Pamiętam, jak to w wyborczej kampanii prezydenckiej, wszystkie zarzuty przeciwko Lechowi Wałęsie i jego środowisku, skupiały się wokół hasła nienawiści. Jeśli mówiło się o Wałęsie, jako o człowieku z siekierą, to zawsze przy okazji tej siekiery, wracało słowo „nienawiść”. Nie było debaty publicznej, gdzie w stosunku do obozu demokratycznego nie skierowano by uwagi: „Ależ wy potraficie nienawidzić!”
Kiedy w jednym z niedawnych moich wpisów, przypomniałem, jak „Gazeta Wyborcza” w roku 1991 nazwała Wiesława Chrzanowskiego faszystą, wielu moich kolegów z Salonu uznało, że jestem idiotą i prowokatorem, bo tak być po prostu nie mogło. Otóż właśnie, że mogło. Mogło i było. Czasy walki z nienawiścią były takie, że nie było zdarzenia ani słowa, które by potrafiły zdziwić.
A przypominam, że to wszystko miało miejsce na długo jeszcze, zanim pojawiły się oczy Antoniego Macierewicza i dzioby Kaczorów. Wtedy dopiero Andrzej Celiński zaczynał mówić o ludziach spoconych w pogoni za władzą, a pewien jego kolega partyjny krzywił się z pogardą na widok tych, którzy nie potrafią właściwie trzymać noża i widelca. To było jeszcze zanim Jan Maria Rokita uznał, że państwo, z całym swoim aparatem zniszczy wszelkie przejawy politycznego protestu. Nienawiść dopiero raczkowała.
Prawdziwy czas na batalię przeciw nienawiści przyszedł, gdy obalono rząd Jana Olszewskiego, kiedy na okładce tygodnika Wprost pojawiły się oczy, Jacek Snopkiewicz opublikował swoją pracę o tak zwanych teczkach, a w „Gazecie Wyborczej” zadebiutowała wielka przyszła polska poetka Wisława Szymborska wierszem zatytułowanym – nomen omen – Nienawiść.
To wtedy termin „nienawiść” wszedł do słownika kultury popularnej i to wszedł z wielkim rozmachem i w wyjątkowo szczególnym kontekście. Nienawiść przestała oznaczać tradycyjną sytuację, w której ktoś kogoś nienawidzi, a została ograniczona do wypadków, w których ktoś kogoś nienawidzi niesłusznie.
To wtedy, w moim otoczeniu, pojawili się ludzie, którzy, wykrzywiając twarze w pogardzie, mówili: „ja bym tę pełną nienawiści hołotę rozgniótł, jak pluskwy”. Kogo mieli na myśli? Różnie. Raz Macierewicza, raz Kaczyńskich, raz Krzaklewskiego, innym razem prymasa Glempa, red. Iłowieckiego, czy piosenkarza Piotra Szczepanika.
Obecnie, po tych wszystkich latach, zarówno samo słowo się zużyło, jak i pojawiło się mnóstwo innych nowych określeń z powodzeniem opisujących zjawiska na styku socjologii, kultury i polityki. Prawdziwą potęgą stały się media, Internet nie tylko otworzył drzwi do świata, ale również poszerzył język i wyobraźnię. Jeśli chcemy zniszczyć, rozdeptać, unurzać w gnoju przeciwnika, nie musimy już zarzucać mu nienawiści. Możemy oskarżyć go o brak kultury, o nadmierne rozideologizowanie, o skrajny subiektywizm, czy wreszcie o tzw. zdziczenie obyczajów. A kiedy już wszystko zostanie powiedziane, odpowiednio wyjaśnione i podparte obrazem, to można będzie nawet postraszyć sądem.
Niedawno, tu w Salonie, zwrócono mi uwagę na wpis poświęcony mojej osobie – specjalnie mówię, osobie, a nie publicystyce – gdzie pewien człowiek pisze, że ja pewnie nie miałbym nic przeciwko temu, żeby moje córki zatrudniły się w burdelu. Dlaczego on tak o mnie pisze? Otóż ma ten ktoś do mnie żal, że ja nie szanuję ludzi i tego, co oni szanują.
W odpowiedzi na ten tekst, zabrała głos inna uczestniczka tego forum idei, znana blogerka Renata Rudecka-Kalinowska, która zaproponowała, by się mną nie zajmować, bo ja jestem – domyślam się, że razem z moimi dwiema córkami – niepoważny i przesłała autorowi tego „burdelowego” postu pozdrowienia. Wprawdzie sama bezpośrednio nie zarzuciła mi uprawiania nienawiści, ale pozwoliłem sobie zajrzeć do jej innych pism i oto czytam, jak w jednym z komentarzy zwraca się do swojego polemisty: „Nie mam lekarstwa ani na Twoją niewiedzę ani na Twoją chorobliwą nienawiść”.
Aby pokazać, na czym polega czas miłości i szacunku, i jak wygląda świat, gdzie nienawiść ostatecznie została pokonana, pisze owa szczególna dama w sposób następujący:
„Jak mogliście myśleć, że Rokita wejdzie do rządu, w którym jest Kryże, Ziobro, jakieś głupie pindy pokroju Kępy, Kalaty, Fotygi, Jakubiak, cała masa PZPR-owców, esbeków i TW? [...] Synowie morderców AK-owców są wiceministrami sprawiedliwości w rządzie Kaczyńskiego [...] Czerwona hołota jest w rządzie Kaczyńskiego. Wszyscy z rodowodem PZPR-owskim. Wszyscy jak Ziobro z rodzin kacyków PZPR-owskich, jak Jasiński - biuro paszportowe za PRL - czyli awangarda SB, jak Gosiewski syn członka PZPR, jak Dorn syn komunisty z Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, której celem było przyłączenie Polski, a zwłaszcza Lwowa i Kresów do ZSRR ( co tak pięknie im się udało!)- nie musisz się wysilać i daleko szukać - wystarczy przejrzeć listę członków rządu, władz PiS itp.
Nie pieprz mi banialuków - możesz sobie takie pogaduchy robić na onecie - kto jest czerwoną hołotą - widać aż zbyt dobrze. A kto jest pindą też widać”
Więc tak to potoczyły się losy nienawiści i walki z nią przez te, jakby nie było, już co najmniej osiemnaście lat. Nienawiści, braku kultury, dyskusji nie na poziomie, awanturnictwa, zdziczenia obyczajów.
Na szczęście przetrwaliśmy to, co najgorsze i dotrwaliśmy do czasów miłości i szczęścia. Miłości, bo przecież nikt, kto prawdziwie nie kocha nie może rządzić i oczywiście nikt, kto nie potrafi prawdziwej miłości docenić, na szczęście sobie nie zasłużył.
Ani on, ani jego dzieci.
Powyższy tekst, jak już zaznaczyłem we wstępie do tej notki, został napisany dość dawno temu i tak naprawdę jest jednym z pierwszych moich tekstów w ogóle. Jednym z grubo ponad tysiąca innych, ale też jednym z niemal stu, które jako Toyah zamieściłem w swojej książce „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. Serdecznie i szczerze polecam. Do nabycia wszędzie, a już najszybciej na moim blogu www.toyah.pl. Z osobistą dedykacją.
Inne tematy w dziale Polityka