Od razu muszę się przyznać do czegoś, co mnie kompromituje może nie ostatecznie, ale na pewno na długie tygodnie. Zrobiłem mianowicie wczoraj coś, czego z zasady nie robię, a mianowicie zapuściłem się na obcy blog, i nie dość, że spędziłem tam nieco czasu, to jeszcze coś mnie cholera podkusiło, i wstawiłem tam komentarz. Co to za blog, co to za temat, i co to za komentarz? Chodzi mianowicie o blogera Barbura, tekst o tym, że oto świat muzyki popularnej powitał nowego geniusza, człowieka o ksywie Rodriquez, no i komentarz, w którym zasugerowałem, że ten Rodriguez to chyba jakiś żart.
Czemu mówię o kompromitacji? Otóż poszło o to, że ja tam zaszedłem, bloger Barbur bez jednego słowa mnie wraz z moim komentarzem wyrzucił na zbity pysk, no a zgromadzeni goście wzruszyli na to wydarzenie ramionami, by nadal dyskutować o tym, jak to zespół Budgie jest lepszy lub gorszy od Vanilla Fudge, i jak się to ma do gwiazdy człowieka o imieniu Rodriguez. No i poczułem się głupio. Bardzo głupio.
A zatem, co to takiego mnie podkusiło? Odpowiedź jest prosta. Poszło o muzykę. Ja od zawsze bardzo źle znoszę, kiedy słyszę, jak ktoś zabiera głos na temat muzyki, robi wrażenie eksperta, a w sposób oczywisty nie ma na jej temat bladego pojęcia. Nie wiem, czy jest coś z mojego punktu widzenia bardziej irytującego. Ja zniosę całą bandę lemingów strojących sobie żarty z Katastrofy Smoleńskiej i wszystkich tych, których ona dotknęła; zniosę te wszystkie sieroty po Korwinie, co kręcą się w kółko i opowiadają jak to oni sobie nie życzą, by z ich podatków utrzymywać bandę leni; zniosę nawet i tych wszystkich miłośników polskiej komedii filmowej, którym nie sposób się jest zdecydować, który film jest lepszy „Love Actually”, czy jednak nasze „Listy do M”. Wystarczy jednak, że przyjdzie jakiś bałwan i zacznie mi tłumaczyć, że oto na światowej scenie muzycznej pojawił się geniusz, który stanowi nieprawdopodobne wręcz połączenie wykonawczego stylu „Boba Dylana, Johna Lennona i Jose Feliciano”, i że owo pojawienie się jest naszym współczesnym wskrzeszeniem Łazarza – a ja nie wytrzymuję. A tu było jeszcze gorzej.
Przychodzi taki pozornie niezależny miłośnik dobrej piosenki jak ów bloger Barbur, i Bóg jeden wie, po co, na czyje zamówienie i w czyim interesie – bo w to, że sprawa jest czysta jak śnieg, nie uwierzę – postanawia nas zachęcać do tego, byśmy się zachwycili czymś tak makabrycznie byle jakim, jak jakiś pół żywy, wyciągnięty z mroków niebytu, niedorobiony, śpiewający gitarzysta. Co to za cholera? Barbur dołącza do swojego tekstu odpowiedni link, abyśmy sobie tego Rodrigueza posłuchali, i co my tam mamy? Nic. Po prostu nic. No, niech już będzie, że on gra ciekawie na gitarze. No, ale przecież w każdym amerykańskim college’u, więcej – w każdym liceum – jest kilku takich. A przecież nie mówimy tylko o Ameryce. W każdym brytyjskim, hiszpańskim, francuskim, włoskim, a kto wie, czy nie w rosyjskim, czy ukraińskim miasteczku znalazłoby się paru lepszych.
Tu mamy jednak historię, która tę bzdurę o drugim wskrzeszeniu Łazarzu ma uwiarygodnić. Otóż okazuje się, że ów Rodriguez próbował robić karierę już pod koniec lat 60-tych, ale mu się nie udało. Później nagle okazało się, że którąś z jego płyt – bez jego oczywiście wiedzy – wydano w RPA i tam ją sprzedano w liczbie 500 tysięcy egzemplarzy. Później jeszcze – też w tym RPA, bo nigdzie indziej na świecie pies z kulawą nogą o tym Rodriguezie nie słyszał – gruchnęła wieść, że on już nie żyje, bo się podpalił na jednym z koncertów. No i dopiero ostatnio ktoś go gdzieś wypatrzył, nakręcił o nim telefonem komórkowym film i dostał za to jakąś nagrodę na Sundance Festival. No i go pokazali w telewizji, Barbur to zobaczył i – jako szczery miłośnik muzyki – oszalał.
Jak mówię, ja nie wiem, co stoi za powstaniem tego tekstu. W to, że Barburowi faktycznie się ów Rodriguez tak bardzo spodobał – nie uwierzę. Zwłaszcza, że cały ten tekst to nie są nawet jego słowa, lecz jakieś historie, które Barbur przepisał z Sieci… No, może z wyjątkiem tego jednego: „Kapitalne współbrzmienie głosu i gitary - jak gdyby Boba Dylana zmiksowanego z Johnem Lennonem i Jose Feliciano”. To może być faktycznie on.
Każdy, kto lubi słuchać muzyki, coś tam o niej wie, no i przy okazji ma też tu jakąś dłuższą niż paromiesięczną perspektywę oceny, wie, że rynek – trochę tak samo, jak rynek literatury – jest w ciężkim kryzysie. Krótko mówiąc, wie, że wszystko już było. Że jeśli coś się to tu to tam pojawi, wśród słuchaczy może wzbudzić najwyżej lekkie zaciekawienie i krótki komentarz, w rodzaju „może być”, lub „fajne”. Zresztą najlepiej o tym fakcie świadczy to, że dyskusja pod tekstem Barbura jest długa i treściwa, ale wypełnia ją niemal w całości refleksja na temat wielkich gwiazd piosenki, takich choćby jak wspomniane Budgie, czy Vanilla Fudge. Na tego Rodrigueza nikt nawet nie zechciał zwrócić uwagi. Tak to bowiem jest za każdym razem. Ktoś nam podaje jakiś link, a my natychmiast zaczynamy wspominać lata 60-te, lub 70-te, względnie – ostatnie już naprawdę – 80-te.
Z punktu widzenia rynku sytuacja ta jest wręcz dramatyczna. W końcu, jaki jest sens, by w tej chwili rozkręcać wśród nowych pokoleń całą kampanię na rzecz tego, by oni machnęli ręką na ten cały Coldplay, czy Muse i zaczęli słuchać Animalsów, czy Led Zeppelin. A tak naprawdę, nie pozostaje nic innego. To jest w rzeczy samej jedyna przyszłość. Powrót do tego, co już powstało kiedyś, a więc Hendrixa, Doorsów, czy nawet tej Vanilla Fudge. Tam jest naprawdę wszystko. Jednak, mimo że takie są fakty, przemysł muzyczny wciąż musi wyskakiwać z czymś „absolutnie porażającym”, a więc z jakąś Norą Jones – oczywiście córką Ravi Shankara. A to i tak dobrze, bo jeśli nie ona, to już tylko zostaje nam ten nieszczęsny Buena Vista Social Club, ta nieszczęsna Cesaria Evora, czy – o czym nie z gruszki ni z pietruszki nagle nam wyjeżdża bloger Barbur – ten półżywy Rodriguez.
Szkoda słów. Po prostu, szkoda słów. To już faktycznie pewnie lepiej się zastanowić, jaki interes ma Barbur, żeby nam tego dziadka bez zębów lansować. Tego jednak się nie dowiemy. No, bo jak? Natomiast zawsze jeszcze możemy się pośmiać. W swoim tekście, przedstawia nam Barbur Rodrigueza w taki oto szczególny sposób: „Nazywa się Rodriguez i pod koniec Sixties nagrał parę płyt w rodzinnym mieście”. Dosłownie w ten sposób: „pod koniec Sixties” Czy ktoś wie może, o co chodzi? Ja mam swoje własne wyjaśnienie. Otóż sprawdziłem tego Rodrigueza w Wikipedii i tam jest napisane, że on w latach 60-tych – a więc w owych „Sixties” – w swoim rodzinnym Detroit nagrał tylko jednego singla, który natychmiast poszedł na przemiał. Dopiero w latach 70-tych wyjechał do Kalifornii i tam, w jakiejś firmie, która natychmiast się zresztą zwinęła, wydał dwie normalne płyty, też zresztą bez sukcesu. Natomiast okazuje się, że on przez jakiś czas używał pseudonimu Sixto, ze względu na to, że był szóstym dzieckiem w rodzinie. A więc może to o to poszło? Może tu jest klucz do Barbura? Właśnie do Barbura. Bo jak idzie o Rodrigueza, to przepraszam bardzo, ale cóż nas on może obchodzić?
Informuję wszystkich zainteresowanych, że prawdopodobnie już jutro zaczniemy sprzedaż mojej nowej książki. Szczegółów proszę szukać na blogu Coryllusa.
Inne tematy w dziale Kultura