Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1027
BLOG

O formatach autentycznych i oszukanych

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Kultura Obserwuj notkę 19
      Jak idzie o muzykę, być może jest jakiś jej rodzaj, którego nie słucham, tyle że nic mi o tym nie wiadomo. Oczywiście nie słucham muzyki mało ciekawej, czy może bardziej konkretnie – mało oryginalnej. No, ale to chyba nie jest muzyczny gatunek. Muzyka mało oryginalna. Nie. To z całą pewnością nie jest muzyczny gatunek.
      Słucham więc wszystkiego. Zależnie od nastroju. Ostatnio, trochę więcej niż zwykle, jazzu. I tu znowu pojawia się kwestia oryginalności. Ponieważ w jednym z ostatnich numerów „Newsweeka” wystąpił polski muzyk jazzowy, bardziej może znany jako mąż Marii Czubaszek, powszechnie z kolei znanej jako gwiazda programu „Szkło kontaktowe”, i owym występem wzbudził pewne zainteresowanie, znalazł się też on i na tym blogu. To co akurat zainteresowało tu nas, to fakt, że ni stąd ni z owąd pokazała się grupa jazz fanów i wspólnie ogłosiła, że może i Karolak to człowiek głupi i zepsuty, natomiast jego kompetencje jako muzyka jazzowego są niepodważalne. Doszło nawet do tego, że ktoś mi zaproponował, bym sobie kupił płytę, na której Karolak gra na organach z towarzyszeniem jakichś innych wybitnych muzyków, bo to jest jedna z najlepszych polskich płyt jazzowych lat 70-tych.
       Ja oczywiście ani tej płyty sobie nie kupię, ani nawet jej nie wysłucham, i to wcale nie dlatego, że uważam Karolaka za człowieka zepsutego i głupiego – bo to, jak idzie o sztukę, jest dla mnie bez znaczenia – ale dlatego, że Karolak jest zaledwie cieniem cienia cienia cienia… i tu możemy wstawić sobie nazwisko dowolnego amerykańskiego muzyka jazzowego. A mnie cienie nie są do niczego potrzebne.
       Czy ja twierdzę, że Karolak nie potrafi grać na instrumencie? Ależ skąd! Czy on może moim zdaniem gra źle? A skądże ja to mam wiedzieć? Czy ja jestem jakiś ekspertem? Przecież nie. Tyle że, jak dla mnie, Karolak może być muzykiem wybitnie sprawnym, tyle że to nie ma dla mnie znaczenia. Mnie wystarczy to, że skoro już mam słuchać muzyki nieciekawej, to o wiele lepiej się czuję, kiedy ona jest przynajmniej oryginalna. Karolak to cień. I tyle w tym przynajmniej dobrego, że cień z punktu widzenia branży kompletnie nieistotny.
      Niestety, nie zawsze tak jest, że jeśli coś jest nieciekawe i nieoryginalne, a nawet niekiedy i zwyczajnie słabe, to automatycznie staje się nieistotne. Szczególnie ostatnio, w czasach, gdy rynek sztuki, w tym sztuki muzycznej, pogrążył się w tak strasznym kryzysie, że ludzie zarządzający tym rynkiem gotowi są wyciągnąć wszystko, co się rusza i przynajmniej robi wrażenie adekwatnego, i próbować to sprzedać, jako coś autentycznie nowego i wyjątkowego. O najbardziej typowych przykładach tego szalbierstwa porozmawiamy za chwilę. Na początek opowiem o czymś bardzo niszowym. Jak już wspomniałem lubię słuchać jazzu i zawsze się staram, by to była muzyka, jakiej wcześniej nie słyszałem. Moją ulubioną tak zwaną sekcję rytmiczną – dotychczas nigdy mnie nie zawiedli – stanowi czarny perkusista Hamid Drake i równie czarny basista William Parker. I oto niedawno dowiedziałem się, że oni nagrali nowy projekt z kobietą, która się nazywa Sainkho Namtchylak i śpiewa jakąś szczególną gardłową techniką, całkowicie oryginalną, a stosowaną tam skąd ona pochodzi, a więc na pustynnych terenach gdzieś między Mogolią a Syberią. W tekście reklamującym to nagranie, przeczytałem, że owa Namtchylak, w swojej sztuce w jakiś niesamowity sposób połączyła „the traditions of her nomadic past , folklore, guttural singing and shamanism with influences in the current world od drum’n’bass, hip hop and contemporary jazz”.
      Zdaję sobie sprawę z tego, że mój kumpel Coryllus na dźwięk słowa „shamanism” prychnie z pogardą, ale on się tu nie liczy. Chodzi o to, że cały ten zestaw, dla każdego, kto prawdziwie kocha muzykę, brzmi niezwykle zachęcająco. A zatem rzuciłem się na tę Namtchylak z zamkniętymi oczyma. I co się okazuje? Tam nie ma nic. Ani „nomadic past”, ani „drum’n’bass”, ani nawet tego szamanizmu. Nic. Zero. Jakaś nudna jak flaki z olejem Rosjanka coś tam pokrzykuje.
      I teraz popatrzmy na to w ten sposób. To, o czym piszę, to, jak mówię, nisza. Tego nie słucha nikt poza paroma entuzjastami nowego jazzu. Natomiast jestem pewien, że wielu z tych, którzy jednak słuchają, jest tym czymś absolutnie zachwyconych. Dlaczego? Bo przeczytali, że to jest coś szczególnego, a w dodatku to nazwisko i cała ta egzotyczna oprawa robią na nich jeszcze większe wrażenie. Że tam nic nie ma? Nie szkodzi. Zawsze można sobie powiedzieć, że jest.
     Jak mówię, to jest jakiś tam jazz. Tyle że w świecie prawdziwego popu, takie manewry są na porządku dziennym. Tam też, po to by dać ludziom poczucie obcowania z czymś wyjątkowym, tworzy się jakąś historię, bez najmniejszego wstydu wyjaśnia się zainteresowanym, że oto przed nami prawdziwa muzyczna rewolucja, no a potem już tylko zbiera te pieniądze. Przedwczoraj bloger Eli Barbur na tej samej zasadzie przedstawił nam jakiegoś Rodrigueza, ja to opisałem, i przy okazji wspomniałem o zmarłej już piosenkarce Cesarii Evorze. No i mój kolega Onyx poprosił mnie, bym mu powiedział, o co mi z tą Evorą chodzi, bo on uważa, że ona jest dobra. Otóż ja nie mówię, że ona nie jest dobra. Jestem pewien, że ona bardzo ładnie śpiewa, a kto wie, czy w tej Portugalii, czy na tym swoim Zielonym Przylądku była bardzo chętnie przez miejscowych słuchana. Tyle że to naprawdę nie jest powód, by z niej robić światowego formatu gwiazdę i, aby udowodnić, że wszystko jest okay, nominować ją do nagród Grammy.
      Wspomniałem przed chwilą, że Cesaria Evora nie była gwiazdą światowego formatu. Napisałem to, i od razu przyszło mi do głowy, że pewnie się mylę. W czasach, gdy o tym, co jest formatem światowym, lokalnym, a co nie jest formatem w ogóle, decyduje tylko i wyłącznie tak zwany pijar, czyli promocja, możliwe że Cesaria Evora była faktycznie gwiazdą światowego formatu. Tak jak kiedyś Edith Piaff, Billie Holiday, czy Ella Fitzgerald.

      I jest też bardzo możliwe, że ów promowany tak mocno przez Barbura Rodriguez również na jakiś czas stanie się gwiazdą światowego formatu. Choćby na parę lat. Tak by dało się coś z niego wyciągnąć zanim umrze i świat o nim zapomni. Bo takie to są czasy. Ja tu na tym blogu piszę o nich niemal codziennie. Również w swojej najnowszej książce. U Coryllusa w księgarni. Za jedyne 20 złotych. Zachęcam.   

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (19)

Inne tematy w dziale Kultura