Swego czasu przedstawiłem na tym blogu tekst poświęcony naukom, których nazwa zaczyna się od przedrostka „-psy”, zatytułowany „Puk, puk! Dziś w sprawie duszy”, który później zresztą umieściłem w książce o siedmiokilogramowym liściu, i którego końcowy fragment chciałbym przypomnieć:
„Nie widziałbym żadnego sensu pisania tego tekstu, gdybym miał poprzestać tylko na przedstawieniu tego, jak się rzeczy mają. Musimy się bowiem zastanowić, co to się stało, że wśród tych w wszystkich przedziwnych zjawisk, jakie 20 lat temu zaczęły wpadać do Polski tak szeroką falą ze świata, który to, co my przechodzimy, ma już dawno za sobą, jest też całe to psychiatryczne szaleństwo. Mam tu pewną teorię, do której, choć pozostaje ona wyłącznie teorią i to może aż nazbyt kontrowersyjną, jestem bardzo przywiązany. Otóż kapitalizm, taki, jakim go znamy, jest dokładnie taką samą bzdurą, jaką był kiedyś socjalizm. Kiedy przed laty słyszeliśmy bajki o tym prawdziwym socjalizmie – tym prawdziwym i sprawiedliwym – który dopiero nadejdzie, i bajki o tym, że to co jest, to jeszcze nie to, ale że już za chwilę zza rogu wyłoni się ten mesjasz, tak samo jest i z dzisiejszym kapitalizmem. Wciąż się nam powiada, że wprawdzie tu, w Polsce, my dopiero zaczynamy, że to jeszcze jest taki kapitalizm dziki i nieokrzesany, ale przecież wiadomo, że na przykład w Nowej Zelandii, czy gdzieś w Szwajcarii, czy w cholera wie, jakim innym zakątku świata, wszystko jest git. I że jeśli tylko będziemy mieli dobry, liberalny rząd, złożony z uczciwych i zdeterminowanych ministrów, i korzystający z rad porządnych ekonomistów, u nas też zapanuje równowaga.
Tymczasem, jeśli się przyjrzeć nie teoriom, ale ludziom i tu w Polsce i tam w tej Nowej Zelandii, to musimy dojść do wniosku, że oni wszędzie mają dokładnie tyle samo do gadania, co w każdym innym miejscu na świecie. Mogą oczywiście głosować w wyborach i niekiedy wyrazić swoją opinię, ale – jak idzie o kwestie podstawowe – to mają przede wszystkim chodzić do pracy, w tej pracy pracować dokładnie tak jak im się każe, wieczorem, w większym lub mniejszym stanie wzburzenia i rozczarowania, wracać do domu, a po tych pięciu dniach stresu, mogą iść na zakupy.
Pisałem już o tym w tym miejscu wielokrotnie i mogę to powtórzyć parę razy jeszcze. Tak jest ułożony ten świat, że innej opcji właściwie nie ma. I im bardziej rozwinięty jest dany kraj, im bogatszy i z im większą ofertą, tym bardziej dramatycznie układa się ten tydzień, ten miesiąc, ten rok. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że wielkość owej oferty jest też wprost proporcjonalna do tego wysiłku. Im człowiek jest mocniej trzymany za gardło, tym więcej rozrywki, zabawy i najróżniejszych gadżetów mu się oferuje. A jednocześnie tym niższego poziomu owa rozrywka i owa zabawa sięgają.
Jak niektórym wiadomo, uczę angielskiego. Przez te wszystkie lata, miałem stałą możliwość obserwowania poziomu intelektualnego młodzieży zarówno tej mądrej, jak i tej głupszej. Ale również wielokrotnie miałem kontakt z dziećmi wręcz wybitnymi. Dziećmi, które mają przed sobą bardzo jasno określoną przyszłość, dzieci uczące się języka nie po to by go znać, ale żeby wygrywać olimpiady i dostać się na najlepsze studia. Nikt mi nie chce wierzyć, kiedy opowiadam ilu z tych wspaniałych, sympatycznych, inteligentnych osób nie miało na przykład pojęcia, co znaczy słowo Bitlesi, albo kim był Shakespeare.
Pamiętam kiedyś, jeszcze z starej komuny, znalazłem gdzieś informację, że szokująco duży odsetek amerykańskiej młodzieży uważa, że jajka są robione w fabryce. Tak jak coca-cola, czekolada, czy buty. To, o ile sobie przypominam, było mniej więcej w tym samym czasie, kiedy my tu w Polsce zaśmiewaliśmy się z żartów Allena o psychoanalitykach. No i to prawie też już mamy.
Trzeba się uczyć, pracować, mieć dużo pieniędzy i nie zwariować. A jeśli komuś coś na tym polu nie wychodzi, to powinien skorzystać z porad czarownika. Czarownik ten może występować w każdej postaci. Może to być wróżka stawiająca horoskopy, człowiek z wahadełkiem, telewizyjny teleturniej, dziewczyna z ogłoszenia, esemesowy konkurs, a jak ktoś jest bardziej ambitny, to nawet siłownia, lub Towarzystwo Diamentowej Świadomości, czy coś podobnego. Dla ludzi stąpających bardziej po ziemi, pozostają psychiatria, psychologia i psychoanaliza. Psychiatria dla tych, którzy nie wytrzymali, psychoanaliza dla tych, którzy nie wytrzymują, a pani psycholog dla tych, którzy się boją, że mogą nie wytrzymać. Bo żyć trzeba, a skoro – jak mówią nawet ludzie pobożni i zorientowani bardzo tradycyjnie – nie wiadomo nawet czy Jezus był autentycznym Zbawicielem, czy wyłącznie symbolem, okazuje się, że to życie to nie lada wyzwanie”.
Jak to się stało, że akurat dziś przypomniał mi się tamten tekst? Otóż na fali niedawnych doniesień o tym, że kolejny Dominikanin postanowił machnąć ręką na tę całą regułę i próbować żyć zgodnie z zasadami wyznaczanymi przez rytm kosmosu, tygodnik „Do Rzeczy” zamieścił najpierw odpowiedni tekst, a po nim rozmowę z przeorem klasztoru w Krakowie, gdzie – i tu i tam – wszyscy wspólnie próbują dojść do jakiegoś konsensusu w próbie znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego oni to robią. No i wygląda na to, że winowajcą nie jest ani zbyt słaba wiara, ani ludzka próżność, ani nawet kobieta, tylko psychologia. Mogę się oczywiście mylić, ale wydaje mi się, że słowo „psychologia” w obu tych tekstach pojawia się najczęściej. W pewnym momencie, przepytywany przez „Do Rzeczy” ojciec Kozacki formułuję tak prostą, że językowo wręcz niezgrabną, choć bardzo jednoznaczną tezę: „Dostrzegam wśród niektórych moich braci, że psychologia jest czymś, co pokrywa brak duchowości. […] Jeśli komuś brakuje zawierzenia Jezusowi i budowania na Ewangelii, to czasem ratując siebie i próbując być dla innych, szuka w filozofii, w psychologii, które zastępują mu duchowość”.
A ja sobie myślę, że ta diagnoza, to naprawdę nie byle co. Jeśli on, a więc człowiek, który, jak sam przyznaje, był świadkiem wielu dramatycznych wręcz kryzysów, wspomina o tej fascynacji psychologią, to znaczy, że warto by było tego akurat elementu nie lekceważyć.
W poprzedzającym tę rozmowę artykule, autorzy wspominają, że były ksiądz Tomasz Węcławski, występujący obecnie publicznie, jako prof. Tomasz Polak, pracuje dziś na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie wspólnie z żoną prowadzi zajęcia w czymś, co nosi nazwę Pracowni Pytań Granicznych. Ciekawy więc bardzo tego, co to za bestia, o ilu głowach i jakich językach, zaglądam więc na stronę internetową tego czegoś, i czytam co następuje:
Dalej następuje wyliczenie w punktach tego, do czego gotowi dziś są państwo Polakowie, jednak, ponieważ dalszy ciąg jest zbyt straszny, bym miał ryzykować umieszczanie go tutaj na tym blogu, a poza tym zwyczajnie szkoda mi miejsca, z tej części proponuje zrezygnować. Natomiast chciałbym wspomnieć pewne też już nie nowe świadectwo zaprzyjaźnionego księdza Rafała Krakowiaka, znanego nam tu bardziej może, jako Don Paddington, który opowiadał nam jak to kiedyś wspólnie z paroma kolegami-księżmi zastanawiał się nad tym, co się mogło takiego przytrafić księdzu Węcławskiemu – człowiekowi, wedle wszelkich danych, swego czasu bardzo swoją pobożnością twardego – że postąpił jak postąpił, i wtedy jeden ze starszych księży zasugerował, że oni wszyscy w pewnym momencie nie są już w stanie dłużej znieść „powszedniości” grzechu, jakim są codziennie dręczeni w spowiedzi. No i pozostaje im ucieczka w alkohol, dziwki, ewentualnie właśnie w psychologię.
Kiedyś szwajcarski psychiatra Karl Gustav Jung napisał, że z jego zawodowej praktyki wynika, że praktykujący katolicy praktycznie nie potrzebują usług psychiatrycznych, bo ta część ich człowieczeństwa jest znakomicie wypełniana przez sakramenty, w tym Sakrament Pokuty. A ja już tylko mogę dodać, że moja intuicja każe mi podejrzewać, że z tą psychologią nie ma żartów. Jeśli ona jest aż tak zaborcza, a celem swojego ataku uczyniła akurat konfesjonał, to znaczy, że to już jest czysty satanizm. W wyżej przypomnianym tekście pojawia się czysto fikcyjna nazwa „Towarzystwa Diamentowej Świadomości”. Myślę, że dziś, wiedząc znacznie więcej, niż wiedzieliśmy wtedy, możemy spokojnie zastąpić tę fikcję czymś jak najbardziej realnym, mianowicie Pracownią Pytań Granicznych na poznańskim uniwersytecie, z pierwszym mistrzem owej czarnej ceremonii, księdzem Tomaszem Węcławskim. I nie dajmy się zwieść tym manewrem ze zmianą nazwisk – Jemu nie jest potrzebny żaden prof. Polak; On musi mieć coś autentycznego; On podróbkami się brzydzi.
Inne tematy w dziale Kultura