Przydarzyła mi się dziś dość szczególna historia. Otóż, tak jak to, czy to ja, czy on, robimy niemal codziennie, zadzwoniłem do mojego kumpla Gabriela, znanego tu bardziej jako Coryllus, żeby podzielić się z nim pewną refleksją odnośnie tego co się dzieje ostatnio w Sieci, a przy okazji – gdyby trafił się dla tego odpowiedni kontekst – poinformować go, że jego dwa ostatnie teksty, a więc wczorajszy i dzisiejszy, są mocno poniżej poziomu do którego on nas ostatnio przyzwyczaił, co mnie oczywiście bardzo cieszy, bo przez parę ostatnich tygodni, kiedy widziałem jak on bezlitośnie zostawia wszystko i wszystkich, a więc i mnie naturalnie, daleko z tyłu, zaczynałem się już zastanawiać nad tym, żeby tym całym blogowaniem pieprznąć.
Kiedy jednak czekałem na odpowiedni moment, on sam poruszył ów temat i powiedział, że jego dzisiejszy tekst jest do dupy. Grzecznie zbyłem to wyznanie milczeniem, już nawet nie dorzucając informacji, że akurat wczorajszy był jeszcze gorszy, i pomyślałem, że pogadam z nim trochę na temat poziomu dyskusji na naszych blogach, który, na ile się orientuję, coraz bardziej zbliża się do tego, co znamy z bloga Pantryjoty, gdzie większość ma tylko jedną ambicję – powiedzieć w sposób jak najbardziej błyskotliwy, to co mu i tak od rana chodzi po głowie.
No więc podzieliłem się z moim kolegą Gabrielem tą refleksją, i dodałem, że ja mu wprawdzie bardzo zazdroszczę tych odsłon i wielkiej liczby komentarzy, ale z drugiej strony, gdybym ja miał wypruwać z siebie żyły starając się napisać najlepszy na jaki mnie w tym momencie stać tekst, a w odpowiedzi czytałbym jakieś jednozdaniowe popisy, których cały przekaz najczęściej i tak jest przesłonięty przez nieopanowaną potrzebę zrobienia wrażenia, to ja już może wolę to co się dzieje na toyah.pl, gdzie odsłon mam dokładnie tyle co tu, za to najczęściej zero, jeden czy dwa komentarze.
No i na to Gabriel powiedział coś, co mnie, powiem szczerze, rozbiło. Otóż poinformował mnie on, że to iż ostatnio mam tak mało komentarzy wynika z tego, że dawno nic nie napisałem. Czemu to zrobiło na mnie aż takie wrażenie? Rzecz mianowicie w tym, że gdyby powiedział to ktoś, kto mnie czyta od czasu do czasu, mógłbym pomyśleć, że on tu dawno nie był, i stąd nagle to przekonanie, że ja dawno nie pisałem. Jak idzie o Gabriela jednak, on z całą pewnością czyta każdy mój tekst, a więc choćby na przykład i wczoraj, musiał też czytać obie notki, jakie zmieściłem i tu w Salonie i tam na Blogspocie, w dwóch zupełnie zresztą innych sprawach. Musiał też przeczytać wszystkie inne moje teksty, a więc w sumie osiem, jakie umieściłem na obu swoich blogach w ciągu mijającego tygodnia. A mimo to, kiedy mu się pożaliłem, że one jakoś się nie przebijają, powiedział mi, że aby się coś przebiło, muszę to coś najpierw napisać. Ho, ho!
Zasugerowałem więc, że chyba mu się coś w głowie pomieszało, bo ledwo przecież co wczoraj napisałem dwa różne teksty, a wcześniej też przecież pisałem albo codziennie, albo, w najgorszym już wypadku, co drugi dzień. I wtedy dowiedziałem się czegoś jeszcze, że otóż on to wie, bo oba teksty czytał, ale ja robię poważny błąd, bo wciąż pisze o jaspisie, a ludzie czekają na coś nowego.
Pogadalismy sobie jeszcze o tym i o owym, ustaliliśmy, że wszystkiemu jest winne to przedwiośnie, które nas wszystkich mocno dekoncentruje, a durniów wręcz jeszcze bardziej ogłupia, no a ja już zostałem sam ze swoim zmartwieniem. No bo zastanówmy się teraz wspólnie. Ja ledwo co wczoraj piszę dwa teksty, jeden o tym, że transmitowane na cały świat pożegnanie Benedykta XVI z Watykanem i zamknięcie tych drzwi – wydarzenie wręcz bez precedensu, i o jeszcze bardziej bezprecedensowej symbolice – nie zostało nawet zauważone, bo czymś o wiele ciekawszym okazała się informacja, że jakiś kolumbijski krawiec trafił „niezłą fuchę” w postaci zamówienia z Watykanu na szmaty dla nowego papieża, a drugi o tym, jak to, w swojej słodkiej nieświadomości, minister Gowin dokonał aktu solidarności z pewną dawną już, a wciąż poruszającą ludzkie serca zbrodnią, a efekt tego jest taki, że ja równie dobrze mogłem nie pisać nic. No bo skoro nawet ktoś taki jak mój kolega Gabriel, oddany czytelnik tego bloga, przeczytał oba te teksty i natychmiast o nich zapomniał, to można się zacząć zastanawiać, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z pewną fikcją. Przynajmniej jak idzie o Salon24, bo na toyah.pl, jak już wspomniałem, sprawy biegną swoim zwykłym tokiem. Tu jednak mamy tak, że jest ta główna strona, na niej to tak zwane „pudło”, wciąż ta sama grupa obecnych w powszechnej świadomości blogerów, takich jak Stary, Ufka, Libicki, Wszołek, Eska, Migalski, seaman, Kużmiuk, Wojciechowski, 1maud, co do których nikt nigdy się nie zastanawia, czy oni coś ostatnio napisali, czy może od tygodnia zbijają bąki, bo jak idzie o nich, każdy z nich jest tam zawsze i bez przerwy, no a poza nimi jest już cała reszta, a wśród nich Gabriel i ja. No i jest tak, że Gabriel – o czym zresztą swego czasu z dumą opowiadał – każdego ranka budzi się, odwozi dzieci do szkoły i przedszkola, wraca do domu, pisze kolejny tekst, a następnie już do wieczora, albo gapi się przez okno, albo ewentualnie pisze kolejny rozdział swojej kolejnej książki, i ta tak bardzo spektakularna regularność zastąpiła mu to idiotyczne miejsce na pudle. Reszta, w tym i ja, powoli przestajemy istnieć. Nie wiem, jak inni, ale jak idzie o mnie, wygląda na to, że to moje pisanie w Salonie będzie coraz bardziej znikało w czeluściach tej nędzy, którą on jest wypełniony. Tyko od czasu do czasu ktoś się podrapie w głowę i zapyta: „A co z tym Toyahem? Pamiętacie? On strasznie dawno nic nie napisał”.
Myślę, że trzeba mi się będzie poważnie zastanowić nad tą szczególną sytuacją, bo może przyjdzie mi wrócić do starego systemu, gdzie był ten blogspot, a na nim ten króciutki adres: toyah.pl. Co do Ciebie, Przyjacielu, jestem pewien, że sobie fantastycznie poradzisz beze mnie. No a przy okazji, może wreszcie otworzysz sobie na tym googlu konto, żeby móc tam u mnie komentować. To naprawdę nie jest aż tak trudne, by trzeba było na to poświęcać całe lata.
Inne tematy w dziale Rozmaitości