Ponieważ wczoraj późnym wieczorem, przez pewien bardzo szczególny zbieg okoliczności, który mnie dopadł podczas dyskusji na moim blogu w Salonie24, pojawiła się znów muzyka, a wraz z nią, niekończąca się debata odnośnie tego, czego warto słuchać, a czego już mniej, przypomniał mi się niejaki Sixto Rodriguez i stworzona wokół niego ostatnio histeria.
Gdyby ktoś nie wiedział, o kim mowa, to przypomnę może, że ów Rodriguez to amerykański gitarzysta i piosenkarz folkowy, który, jak wielu innych przed nim i po nim, jeszcze w latach 60-tych próbował zrobić karierę, jednak – tak też jak wielu przed nim i po nim – próby te zakończyły się kompletną porażką. Tak się jednak stało, że oto chyba w zeszłym roku jakiś amator ze Szwecji nakręcił 8-milimetrową kamerą film zatytułowany „Searching for Sugar Man”, w którym przedstawił owego Rodrigueza jako zapomnianego przez świat muzycznego geniusza i film ów, drogą jakiś niezwykle krętych promocyjnych machinacji, najpierw otrzymał nagrodę BAFTA dla najlepszego filmu dokumentalnego, a chwilę później, w tej samej kategorii, uzyskał Oscara.
Nie znam tego filmu i pewnie, głównie przez swoją głęboką nieufność do tego typu wydarzeń medialnych, już go nie obejrzę, natomiast, owszem, mam wystarczająco dobrą orientację, jak idzie o obecnie dominujące tendencje w światowym dokumencie. Otóż z tego, co wiem, idealnym pomysłem na sukces jest dziś znalezienie gdzieś na ulicy jakiegoś albo wariata, albo oszusta, i przedstawienie ich historii z jednym jedynym, wymyślonym kiedyś jeszcze przez Warhola, morałem: każdy z nas, o ile tylko uda mu się pożyć wystarczająco długo, dostanie swoje 15 minut. I oto ktoś nakręcił film o jakiejś biednej, nieszczęśliwej kobiecie, która na Facebooku pozakładała kilka fałszywych kont, w ten sposób stworzyła kilka zupełnie fikcyjnych „life stories”, i w ten sposób uwiodła pewnego wydawałoby się zupełnie rozsądnego człowieka; ktoś inny z kolei, zrobił film o jakimś psychopacie, który wyjechał do Stanów i wmówił pewnej rodzinie, że jest ich dawno zaginionym synem; w innym z kolei filmie, można było zapoznać się z historią pewnego Francuza, który najpierw zdobył sobie zaufanie słynnego Bangsy’ego, a następnie go niemal „wymiksował” z rynku; gdzie indziej z kolei słynny Werner Herzog opowiedział nam historię pewnego miłośnika brunatnych niedźwiedzi, który postanowił z nimi zamieszkać, i one go w końcu zjadły; jeszcze innym razem mieliśmy film dokumentalny o znów (ciekawa sprawa z tymi Francuzami) pewnym Francuzie, który miał fioła na punkcie chodzenia po linie i któregoś dnia przeszedł między wieżami WTC. Tego jest naprawdę całe mnóstwo, i muszę przyznać, że każdy z tych filmów – jako film – jest naprawdę fascynujący.
Cóż takiego szczególnego jest w filmie o Rodriguezie? Otóż, o ile mi wiadomo, to jest jedyny przypadek, kiedy któryś z tych kompletnie przypadkowych bohaterów zrobił do tego stopnia światową karierę, że ona dotarła aż do Polski, i która to kariera jest traktowana z taką powagą, że żaden szanujący się komentator – a sprawę owego Rodrigueza komentują wyłącznie komentatorzy poważni – nie ma odwagi przyznać czegoś zupełnie oczywistego, a mianowicie, że mamy do czynienia ze zwykłym oszustwem.
Słuchałem tego Rodrigueza dwa razy przez krótką chwilę. Raz, kiedy przeczytałem o tym, jaki to z niego geniusz na jednym z blogów, a drugi raz dziś, zanim zabrałem się do pisania tego tekstu. To co on pokazuje, jest czymś tak nieciekawym i generującym taką pustkę, że nie ma sposobu, by to jeszcze jakoś inaczej skomentować. Muzyczny poziom prezentowany przez tego człowieka jest tak żaden, że mam bardzo mocne podejrzenie, że od niego lepszych jest bardzo wielu z tych wszystkich, którzy się nim zachwycają. Tyle że oni najpewniej są tak głupi, że tego nawet nie wiedzą.
No ale co mają powiedzieć, jeśli sami należą do tej całkiem pokaźnej grupy osób, które nie mają własnego zdania w żadnej sprawie, a co dopiero, jak idzie o sprawy bezpośrednio związane z wciskającym się każdą dziurą przekazem oficjalnym?
W którymś z ostatnich wydań tygodnika „W Sieci”, ich pierwszy ekspert muzyczny Adam Ciesielski zajął się wspomnianym dziełem, a zwłaszcza już jego bohaterem. Nie wiem, jak to się stało, ale z tego całego wypracowania wpadło mi w oko praktycznie jedno zdanie, jednak uważam, że to było to właśnie zdanie, które było mi potrzebne do tego, by odpowiednio podsumować ten mój dzisiejszy tekst. Otóż ów Ciesielski ni stąd ni z owąd, bez cienia wstydu, stwierdził, że Sixto Rodriguez, pod żadnym względem nie jest gorszy od Boba Dylana. Ani jako wokalista, ani jako gitarzysta, ani jako autor tekstów i wreszcie, jako kompozytor. Ciesielski obejrzał film tego Szweda i doszedł do tego właśnie wniosku.
Otóż ja zdaję sobie sprawę z tego, co dziś zostało z Boba Dylana, jakiego znamy. Ja wiem, jaka jest różnica między Dylanem z lat swojego tryumfu, a Dylanem z lat swojego upadku. Ja to wszystko wiem, i nad tym ubolewam, natomiast uważam, że przyjść i powiedzieć, że jakaś wygrzebana nie wiadomo skąd fikcja w niczym nie ustępuje Dylanowi, to dowód na to, że już wolno wszystko. Że nie ma nic.
Podczas jesiennych targów książki w katowickim Spodku ja i Gabriel siedzieliśmy sobie z naszymi książkami i rozmawialiśmy z ludźmi, którzy do nas podchodzili i mieli ochotę albo o coś spytać, albo niekiedy podzielić się jakimiś refleksjami. I oto Gabriel, ile razy ktoś się go pytał o moje książki, z uporem maniaka ogłaszał, że ja jestem „najlepszym pisarzem na świecie”. Ja oczywiście wzruszałem na te bzdurę ramionami i traktowałem, jako jakiś szczególny, wymyślony przez niego żart promocyjny. Dziś jednak, widząc to, co się wyprawia wokół tego nieszczęsnego Rodrigueza, słysząc te wszystkie idiotyzmy na temat tego, co to z niego za zjawisko, czytając słowa Ciesielskiego zestawiające go z Bobem Dylanem, uważam, że nic takiego się nie stało. Normalnie – ocena, jak ocena. Może i kontrowersyjna, jednak wcale nie jakoś szczególnie poruszająca. Bywa zdecydowanie gorzej. I znacznie głupiej. Jeśli bowiem Rodriguez nie ustępuje Dylanowi, to owszem, moja ostatnia książka, jest czymś absolutnie najwybitniejszym, co się w minionych latach ukazało na świecie. A jak ktoś nie wierzy, niech sobie kupi i sprawdzi.
A jak ktoś nie wie, o czym ja mówię, proszę sobie posłuchać tego szesnastolatka. Powtarzam – nie ponadsiedemdziesięcioletniego trupa, ale szesnastolatka, o nazwisku, za które nie przyznają Oscarów. A jak posłucha, niech się zastanowi, co jest możliwe.
Inne tematy w dziale Kultura