Książki moje i Gabriela, tu gdzie od zawsze mieszkam i co, wbrew temu, co się niektórym udzielającym się tu bałwanom zdaje, bardzo sobie chwalę, a więc w Katowicach, można kupić w księgarni „Wolne Słowo” na ulicy 3 maja tuż naprzeciwko VIII LO im. Skłodowskiej. Księgarnia ta to miejsce zupełnie niezwykłe. Otwarta, o ile dobrze pamiętam, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy to System, już w skali ogólnopolskiej, obdarował nas tym, co dziś ze złośliwą ironią nazywamy III RP, pozostaje zarówno swego rodzaju oazą, jak i symbolem tamtych, tak zawstydzająco naiwnych, nadziei.
Kiedyś zachodziłem tam po to, by albo sobie obejrzeć, ewentualnie kupić książki, które jeszcze nie tak dawno wcześniej dostępne były albo gdzieś w dystrybucji przykościelnej, albo przez znajomych znajomych, ewentualnie poplotkować z Markiem Pawlusem, jej właścicielem, lub z kimś, kto mu ten biznes pomagał prowadzić – przez pewien czas był to Przemek Miśkiewicz, dla wielu z nas, człowiek-legenda – na tematy okołopolityczne. Dziś już właściwie, jeśli tam zachodzę, to tylko w przelocie, żeby się przywitać, popatrzeć po wyłożonych na ladzie tytułach, no i zapytać, co słychać, a ostatnio dowiedzieć się, jak idzie sprzedaż tego, co tam regularnie z Gabrielem dostarczamy.
Czym „Wolne Słowo” handluje dziś, po tych wszystkich niezwykłych latach? Oczywiście nie wszystkim. Raz, ze względu na pewne uniwersalne zasady, którymi Pawlus się od zawsze kieruje, a dwa, przez to, że ów sklep, to naprawdę bardzo małe pomieszczenie, i on, nawet gdyby chciał handlować śmieciami, to i tak by nie dał rady. A więc znaleźć tam możemy wyłącznie coś, co najbardziej ogólnie można by nazwać „literaturą poważną” dla ludzi, którzy czytają nie po to, by zabić czas, ale by stać się ludźmi bardziej świadomymi i mądrzejszymi. Nawet jeśli tylko wedle własnego rozumienia sensu tych dwóch słów. Podkreślam – najbardziej ogólnie.
A zatem w ofercie „Wolnego Słowa” można znaleźć wszystko, co się mieści w najbardziej szeroko pojmowanym zakresie literatury idei, a więc zarówno literatura historyczna, polityczna, społeczna, podręczniki szkolne, a nawet fikcja – założywszy, że jest to fikcja o zacięciu społecznym. I to wszystko, o ile się orientuję, niemal zupełnie niezależnie od politycznego pochodzenia. Niemal. W końcu, o dobrą opinię należy dbać.
Byłem tam ostatnio, najpierw rozliczyliśmy bieżącą sprzedaż, a potem, jak zwykle, sobie trochę poplotkowaliśmy. Nie. Nie o polityce. Przede wszystkim mam wrażenie, że właściciel „Wolnego Słowa” trwa od początku wiernie na pozycjach wyznaczanych przez to, co można przeczytać w „Najwyższym Czasie”, a więc ja nawet nie mam jak z nim debatować, a poza tym obaj mamy swoje lata i pewnie obaj wiemy, że polityka, to już od dawna nie jest temat szczególnie inspirujący.
A zatem porozmawialiśmy sobie o sprawach najbardziej ogólnych, w tym o sytuacji na rynku księgarskim, no i w pewnym momencie on potwierdził obserwację poczynioną przez moją żonę, że, jak idzie o Katowice, w tym momencie w centrum miasta znajduje się tylko jedna księgarnia z ofertą uniwersalną, a mianowicie „Matras”. Nawet „Empik” został zamknięty w obrzeżach miasta. W centrum pozostał już tylko ten nieszczęsny „Matras”. Reszta to antykwariaty, i owo „Wolne Słowo”.
Ja znam księgarnię „Matras”. Przechodzę tam dwa razy w tygodniu w drodze na autobus do Piekar, gdzie uczę pewne bardzo miłe dziecko bardzo miłych ludzi. Do środka nie wchodzę z jednego podstawowego powodu. Owo zatrzęsienie książek, które zalegają te dziesiątki półek, i których nikt nigdy już nie będzie potrzebował, wprawia mnie w takie przygnębienie, że nie widzę sensu, by sobie dokładać dodatkowych zmartwień. No a poza tym, wystarczą mi te dwa kosze wypełnione jakimś śmieciem po dwa czy trzy złote, regularnie wymienianym na nowe śmieci, i jeszcze nowsze, do czasu, aż ktoś wreszcie przyjdzie i powie, by to wszystko stamtąd zabrać, przemielić i przerobić na papierowe torebki do pakowania hamburgerów w McDonaldzie.
No i znów wracam do mojej ukochanej księgarni „Wolne Słowo”, gdzie sam już nawet nic nie kupuję, bo jaki sens jest wydawać ciężko zarobione pieniądze na nowe książki Jana Rokity i Ludwika Dorna ze słowem „anatomia” w tytule, czy Tomasza Terlikowskiego o seksie bez pornografii, ewentualnie Rafała Ziemkiewicza o tym „rze” cośtam-cośtam, ale po to, by poczuć obecność jednego z ostatnich już chyba bohaterów owej śmiesznej i beznadziejnej walki o zachowanie tego, czego zachować się nie da i sobie zwyczajnie pogadać o dzieciach i o naszej mocno niepewnej przyszłości.
Byłem tam ostatnio, zaniosłem Markowi Pawlusowi pięć egzemplarzy „Biustonosza”, wziąłem pieniądze za to, co on sprzedał od mojej poprzedniej wizyty, on mnie spytał, czy czegoś nie kupię, a ja – powiem uczciwie, że bardziej z uprzejmości, niż z potrzeby serca – go zapytałem o przebój ostatnich miesięcy „Przemysł pogardy”, którego szczęśliwie akurat nie miał, powiedziałem mu, że cieszę się, że jakoś ciągnie i się pożegnaliśmy. Zostawiłem za sobą tę atmosferę czegoś, co już niedługo przestanie istnieć, i czego już nigdy nam się nie uda odtworzyć. Pożegnała mnie ta pstrokata wystawa, i te twarze umieszczone na błyszczących okładkach – tu Dorn, tu Rokita, tu Terlikowski, tu Ziemkiewicz, tu nagle jakiś Bartoszewski, cholera…
Tyle dobrego, że wychodząc nie potknąłem się o jakiś kosz wypełniony książkami po bardzo okazyjnej cenie.
Jeśli akurat będziecie w Katowicach, zajdźcie do księgarni „Wolne Słowo”. Znajdziecie tam albo Marka Pawlusa, albo Grzegorza Maderskiego, jeszcze jednego zapomnianego bohatera tamtych dni, no i z całą pewnością coś, co na sto procent warto kupić. A jak akurat na nic się nie będziecie potrafili zdecydować, zapytajcie o którąś z książek Toyaha, Krzysztofa Osiejuka, no i oczywiście Gabriela Maciejewskiego. Jest duża szansa, że one tam będą na Was czekać. W końcu, gdzieżby indziej? No, w końcu, gdzieżby indziej?
Inne tematy w dziale Kultura