Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1669
BLOG

O zimnych prowokatorach z twarzą i bez

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 40

      Czytałem kiedyś historię o pewnym listonoszu z Brooklynu nazwiskiem Sam Brooks, który po przejściu na rentę, postanowił poświęcić całe swoje życie na jeżdżenie od miasta do miasta po całych Stanach Zjednoczonych, nawiedzaniu redakcji najróżniejszych lokalnych gazet – niekiedy nawet o ogólnokrajowym zasięgu – i wymuszaniu na ludziach, którzy mieli tego pecha, by na niego trafić, zamieszczania jego nazwiska w ich gazetach. Ponieważ, z jednej strony, jedyny argument, jakiego Sam Brooks używał dla wsparcia swojego żądania, sprowadzał się do nieustannego powtarzania jednego, i tylko jednego, zdania: „Dajcie moje nazwisko do gazety”, a z drugiej, obmyślił on tego typu strategię, że był gotów zadręczać ludzi – zarówno samych dziennikarzy, jak i redakcyjną ochronę – całymi tygodniami, do czasu aż oni wreszcie machną ręką na to jego wariactwo, i to jego nazwisko gdzieś tam na ostatniej stronie w końcu umieszczą, osiągnął pewne znaczące sukcesy.

      Pewnego dnia jednak, trafił ów Sam Brooks na lepszego od siebie – o nie, nie w tym sensie, że został zmuszony do ustąpienia – ale, kiedy ostatecznie kupił tę gazetę, i zasiadł z nożyczkami, by wyciąć sobie kolejny kawałek do swojej obfitej kolekcji, znalazł bardzo długi felieton opisujący w całości jego, Sama Brooksa, przypadki, z tym, że napisany w taki sposób, by jego nazwisko nie pojawiło się tam ani razu.
      Przypomniała mi się tamta historia przy okazji odkrycia, jakiego dokonał któryś z fotoreporterów, że oto niejaki Andrzej Hadacz, znany głównie ze swojego bardzo aktywnego udziału w najróżniejszych prawicowych demonstracjach w roli tak zwanego „Oszołoma nr1”, to wysłany do tej roboty przez Janusza Palikota prowokator, i sposobu, w jaki owo odkrycie zostało potraktowane przez pewną część komentatorów. O co chodzi? Mamy oto człowieka, który całymi miesiącami sterczy na Krakowskim Przedmieściu, wznosi antyreżimowe okrzyki, organizuje atmosferę ostatecznej rozprawy ze zbrodniczą władzą, krótko mówiąc, robi wszystko, co tylko możliwe, by w powszechnej ocenie funkcjonować, jako autentyczny leader owego ruchu antysystemowego oporu, i nagle – co ciekawe, nawet się specjalnie nie ukrywając – daje się przyłapać podczas którejś ze zorganizowanych przez Ruch Palikota „różowych” demonstracji.
      I oto, w sytuacji, kiedy to mamy do czynienia z ewidentną prowokacją, w dodatku prowokacją, której porażającą bezczelność można wytłumaczyć jedynie tym, że jej autorzy – jak się okazuje, całkowicie słusznie – uważają nas za bandę żałośnie naiwnych głupców, z którymi można robić wszystko i zawsze, pojawiają się głosy, że, jeśli cokolwiek się stało, to na pewno nie z nami.
      I oto wśród tego obłędu, wczoraj w Salonie, pojawił się głos zupełnie wyjątkowy. Jeden z blogerów, jak się dowiaduję, o pewnej pozycji, przedstawił tekst, z którego wynika, że on o żadnej prowokacji nic nie wie. Z tego, co się stało, on rozumie tylko tyle, że ci, tak zwani, „obrońcy krzyża”, to kompletnie bezideowi pisowscy durnie, którzy, z jednej strony, niby użalają się nad zamordowanym w Smoleńsku prezydentem, a z drugiej, wspierają homoseksualne małżeństwa, aborcję i eutanazję. A przypadek owego Hadacza tylko tego dowodzi. Andrzej Hadacz – oto typowy pisowiec z umysłem zamulonym przez jakieś rzekomo patriotyczne historie o zamachu w Smoleńsku, a z drugiej pedał, panie, i sodomita. Andrzej Hadacz – człowiek, który Jaruzelskiego i Kiszczaka nienawidzi tak, że gotów by ich obu osobiście udusić, a jednocześnie ktoś, kto pewnie nawet do kościoła w niedzielę nie chodzi.
      Autor tego kuriozalnego tekstu, przedstawiający się, jak najbardziej, jako „Katolik. Polak”,  kończy przechwałką, że oto po latach, kolejny raz, okazało się, że „moje odczucia były trafne” i na dowód pokazuje swój tekst jeszcze z roku 2010 zatytułowany „Pseudo katoliccy obrońcy Krzyża”.
     Ja nie mam pojęcia, kim jest ten dziwny człowiek i wiedzieć tego nawet nie chcę, ale, ale coś mi chodzi po głowie, że jest całkiem prawdopodobne, iż akcja, której zaledwie drobnym elementem był ten Hadacz, to coś zakrojonego na bardzo szeroką skalę, i ona obejmuje wszystkie możliwe poziomy i przestrzenie, i że tam zawsze było miejsce również dla takich gagatków, jak ten nasz Polak i patriota. Ja myślę, że już od poniedziałku 12 kwietnia 2010 roku, kiedy wokół tego krzyża zaczęli się gromadzić Polacy – zarówno wierzący, jak i niewierzący, z prawicy, z lewicy, ale i zaledwie z lokalnej galerii handlowej, z wielkich miast i ze maleńkich wiosek, stadionowi bandyci i przemądrzali profesorowie z uniwersytetów – w zaciszu swoich czarnych gabinetów organizowali się ci, którzy za swój podstawowy cel mieli to, by tych ludzi spod krzyża najpierw podzielić, a potem rozpędzić na cztery wiatry. Siedzieli przy tych swoich biurkach i aż dławili się z rozkoszy wykonując pracę, którą zawsze kochali i o której zawsze wiedzieli, że to jest to, co oni naprawdę potrafią. A wśród nich byli ci dwaj. Hadacz i ten drugi.
       Ktoś się zapyta, o kim konkretnie mówię? Co to za jeden? Jak się nazywa? Otóż to nazwisko tu nie padnie. To pozostanie już tylko tekst o jednym takim bez nazwiska. Bez twarzy, bez nazwiska, bez historii. I w ten sposób o kimś, kto jest jeszcze gorszy od tego wariata z Brooklynu, który przynajmniej działał na własny rachunek. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (40)

Inne tematy w dziale Polityka