Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1272
BLOG

Those Bloody Articles

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Rozmaitości Obserwuj notkę 39

      Jak już informowaliśmy, książka o uczeniu języka angielskiego jest już do nabycia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl, i właściwie mógłbym na razie do niej specjalnie nie wracać, jednak z prywatnej korespondencji wnioskuję, że wiele osób wciąż nie do końca rozumie, o czym tak do końca ona jest. A zatem w odpowiedzi na wciąż pojawiające się prośby, by zamieścić tu na blogu choć jeden fragment traktujący o języku w sposób bardziej techniczny, postanowiłem dziś jeszcze zrezygnować z zajmowania się naszą codziennością i udostępnić ten jeden jeszcze rozdział. Na tym jednak koniec, bo w końcu jeśli mówię, że tę książkę warto mieć, to ani nie żartuję, ani tym bardziej nie kłamię. A 30 złotych plus przesyłka, to naprawdę nie majątek. Nawet nie koszt jednej prywatnej lekcji, z której i tak nigdy nic nie wyniknie.

 
      Kiedy jeszcze pracowałem w szkole, i z różnych względów zależało mi, żeby bywać na organizowanych przez wydawnictwa imprezach, któregoś dnia udałem się na spotkanie ze współautorką podręcznikowej serii Masterclass, Kathy Gude – serii, co warto powiedzieć, ogólnie rzec biorąc bardzo dobrej. I oto w pewnym momencie pani Gude opowiedziała ciekawą historię. Otóż ona, oprócz tego, że wydaje te podręczniki, ma szereg różnych innych zajęć, wśród których jest też przeprowadzanie egzaminów na poziomie proficiency dla studentów z zagranicy, którzy z różnych względów przebywają na terenie Wielkiej Brytanii.
      Gdyby ktoś nie wiedział, należy wyjaśnić, że poziom proficiency to jest poziom już bardzo, bardzo wysoki. Oczywiście on nigdy się nawet nie zbliży do tego, co możemy zaobserwować podczas tak zwanej Olimpiady Języka Angielskiego, przygotowywanej od lat wyłącznie przez jednego dziwnego człowieka nazwiskiem Krzyżanowski, niemniej jest to poziom, który w wielu punktach uważam za zbyt trudny nawet dla siebie. Egzamin na poziomie proficiency jest tak trudny, że ja, choćby przez to, że nie potrafię się skupić tak skutecznie, jak wtedy, kiedy byłem młodszy, bym go zwyczajnie przerżnął.
     I oto pani Gude powiedziała nam, że, kiedy ona od lat już obserwuje poziom prezentowany przez osoby przystępujące do tego egzaminu, jest pod wrażeniem, a już pod wrażeniem szczególnym, jeśli mówimy o studentach z Polski. Polacy są wręcz fantastyczni. Jest tylko jeden problem. Otóż oni mogą wiedzieć wszystko, umieć wszystko, poruszać się swobodnie w każdych warunkach językowych, natomiast jednego nie potrafią się nauczyć za żadną cholerę. Przedimków mianowicie. Przedimki, to jest coś, czego Polacy pojąć nie są w stanie.
     Kiedy ona to powiedziała, w pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to jest oczywiste: przedimki to jest coś tak trudnego, że z pewnego punktu widzenia, lepiej w ogóle do nich nie podchodzić. Ja do dziś pamiętam, i się tym szczycę, że zauważyłem błąd w użyciu przedimka u mojego kolegi Michała Dembińskiego, a więc londyńczyka przede wszystkim, a poza tym londyńczyka naprawdę wszechstronnie wykształconego. Po chwili jednak, kiedy tylko przypomniałem sobie, że tu akurat mamy do czynienia z ludźmi naprawdę świetnie językowo zaawansowanymi, na tyle świetnie, że przystępującymi z sukcesem do egzaminu proficiency, zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem problem w tym wypadku nie leży poza ową egzotycznością przedimka; czy przypadkiem nie jest tak, że naprawdę nie ma żadnego powodu, byśmy, skoro już mamy pewne ambicje i owe ambicje doprowadziły nas na pewien poziom kompetencji, nawet coś tak w istocie rzeczy trudnego jak przedimki, mogli jednak pokonać?
       Na czym polega problem z owymi przedimkami? Otóż, tak jak to w życiu, na tym, że my w języku polskim czegoś takiego jak przedimki nie mamy. Próba ogarnięcia tego zjawiska, to jest mniej więcej coś takiego, jak próba poprawnego wymówienia słowa fall. Przez to, że w języku polskim „o” to jest „o”, „u” to jest „u”, a „a” to „a”, my się w ogóle nie musimy przejmować czymś tak absurdalnym, jak kwestia odpowiedniego otwierania ust po to tylko, by ten, do kogo się zwracamy, wiedział, o co nam chodzi. Inaczej jest, jak idzie o język angielski. Tam, bywa, że jeśli nie zrobimy odpowiedniego dziubka, pies z kulawą nogą nie zrozumie, co od niego chcemy. A zatem, fakt jest taki, że przeciętny Brytyjczyk, jeśli tylko uzna, że kontekst, jaki mu został przedstawiony, jest zbyt wąski, nigdy nie zgadnie, czy to cośmy chcieli powiedzieć to było full, fall, czy fool.
      Z przedimkami jest może nie tak źle, jednak owa różnica nie jest wcale aż tak duża. Decyzja czy w odpowiednim miejscu wstawimy słówko a, the, czy ani to ani tamto, bywa niekiedy tak dramatycznie nierozwiązywalna, że wielu z nas najzwyczajniej w świecie rezygnuje z tej zabawy i nie wstawia albo nic, albo wstawia cokolwiek – najchętniej to, co mu akurat najlepiej „leży”.
       Tymczasem mam wrażenie, że choć – powtórzę to raz jeszcze – ja naprawdę rozumiem rangę problemu, nie widzę żadnego powodu, by się tych przedimków bać aż tak bardzo. Tak jak to zwykle się dzieje w sytuacji, kiedy stajemy przed jakimkolwiek problemem, najważniejszą rzeczą jest uświadomienie sobie, na czym ów problem polega. Jeśli idzie o przedimki, nie jest problemem to, że wielu z nas uważa, że przedimek to jakaś odmiana rodzajnika (bo nazwa to tylko rodzaj umowy); nie jest też problemem to, że my nie wiemy, jaka jest różnica między the i a (bo to akurat na ogół wiemy); nie jest nawet problemem fakt, że wielu z nas nie wie, że a czy an, podobnie jak szwedzkie en czy ett oznacza „jeden”, a więc nie można ich używać w liczbie mnogiej, czy przed rzeczownikami niepoliczalnymi (bo tego, z kolei, można się łatwo dowiedzieć i zapamiętać). Problem polega na tym, że na pewnym poziomie zaawansowania jest Polakowi niezwykle trudno stwierdzić, czy w danym kontekście rzeczownik jest policzalny, czy niepoliczalny, a więc konsekwentnie, czy przed nim mamy postawić tak zwany indefinite article, czy stawiać nam go pod żadnym pozorem nie wolno. I nie łudźmy się – rzecz nie w tym, że my nie potrafimy pojąć różnicy między policzalnym, a nie policzalnym, bo to akurat są w stanie osiągnąć bardzo małe dzieci, ale w tym, że istnieje przestrzeń, gdzie owa policzalność i niepoliczalność jest tak płynna i niekiedy wręcz niezdefiniowana, że ktoś, dla kogo język angielski nie jest językiem pierwszym, staje niekiedy wobec tego bezradny.
      Weźmy dla przykładu słowo knowledge. Czy knowledge jest policzalne, czy nie? A zatem, czy jeśli mówimy o wiedzy niekreślonej, mamy przed nią prawo postawić przedimek a, czy stawiać nam go pod żadnym pozorem nie wolno? Otóż wszystko zależy od tego, co mamy na myśli, mówiąc „wiedza”? Czy chodzi nam o wiedzę, jako konkretną umiejętność, jak to się dzieje w przypadku znajomości języka, na przykład, czy może o wiedzę, jako ogólną mądrość? Albo niech to będzie słowo experience. O jakie to doświadczenie nam chodzi? Czy mówimy o doświadczeniu, jako o zdarzeniu, czy o doświadczeniu życiowym na przykład? To, wbrew pozorom jest z punktu widzenia gramatyki języka angielskiego, kwestia podstawowa, bo od tego zależy, czy na egzaminie profficency, organizowanym przez Kathy Gude i jej kolegów zrobimy błąd, czy nie.
     Proszę choćby – jeśli już się mamy trzymać tego doświadczenia i tej wiedzy, a do tego na deser trochę rutyny – rzucić okiem na następujące zdanie:
     I want … assistant with … knowledge of French and … experience in … office routine
    A skoro to już mamy zanalizowane, proszę przy okazji wykonać takie zadanie: “proszę w puste miejsca, o ile jest to konieczne, wstawić a(an), lub the”. Czy ktoś ma może ochotę na żarty?
     To co przy tym jest być może najciekawsze, to fakt, że zdanie, które zacytowałem wyżej, pochodzi ze słynnego podręcznika Thomson (zakładając, że to kobieta) i Martineta (przyjmując że to mężczyzna), gdzie odpowiednie ćwiczenie oznaczone jest, jako „średniotrudne”. „Trudna” jest strona bierna, „trudne” są zdania warunkowe, „trudny” jest nawet ów unreal past, gdzie wszystko, od początku do końca jest budowane dokładnie tak samo, jak w języku polskim, i wystarczy to wiedzieć, żeby się nawet na tym nie zatrzymywać – przedimki Thomson i Martinet traktują, jako takie sobie.
     Dlaczego zatem, ktoś spyta, ja twierdzę, że owych przedimków można się nauczyć? Otóż proszę przede wszystkim zwrócić uwagę na to, że ja przede wszystkim mówiłem o studentach naprawdę wybitnych, a poza tym miałem na myśli sytuacje bardzo ekstremalne – takie, jak właśnie mogliśmy zobaczyć w przykładzie z tą asystentką. A takich tak często znowu nie ma. W przeważającej większości sytuacji, w jakich przyjdzie nam się poruszać, wystarczy byśmy, jeśli idzie o te przedimki, mieli informacje podstawowe, a więc to, że the to znaczy „ten”, a, natomiast – jakiś; że a jest zawsze jedno, a więc nie może występować w liczbie mnogiej i gdy mówimy o powietrzu na przykład, czy papierze, czyli w odniesieniu do rzeczowników niepoliczalnych; no i może jeszcze, że nazwy statków są zawsze the, dolegliwości, takie jak przeziębienie, czy ból głowy, a, natomiast choroby piszemy bez przedimka.
      Cała reszta, to już tak zwane koszta działalności. Nawet przeciętny Anglik, co już tu zostało powiedziane, może się pomylić.
 
Wszystkich zainteresowanych informuję, że każdą z pięciu moich książek, poczynając od starych felietonów, a kończąc na książce o angielskim listonoszu, może zamawiać na stronie www.coryllus.pl. Tam też można znaleźć mnóstwo innych rzeczy, bez których, jak się prędzej czy później okazać musi, żyć nie jest już tak łatwo. Jeśli ktoś jednak woli kupować w sposób tradycyjny, może się wybrać do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy Warszawie, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 też w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, ewentualnie do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. No i byłbym zapomniał o Katowicach: Księgarnia „Wolne Słowo” na ulicy 3 maja.
 
      
     
    
 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (39)

Inne tematy w dziale Rozmaitości