Miałem dziś pewne swoje plany związane z tym blogiem, tymczasem Coryllus przedstawił tekst pod wstrząsającym zupełnie tytułem „Lekcja sawuar wiwru” i o równie wstrząsającej treści, no i wszystko co sobie wymyśliłem wzięło w łeb. Można by było jeszcze to jakoś przeżyć, gdyby z tego szoku, w którym mnie ta dziwna lekcja wprawiła, mogło powstać coś adekwatnie dużego, a tymczasem ja siedzę wbity w to krzesło, mam w głowie tylko tę twarz, ten widelec i te ślimaki i nawet nie wiem, czy cokolwiek mądrego uda mi się napisać. No ale trzeba próbować.
Jak doniósł nam Coryllus, polskim ambasadorem w Paryżu jest niejaki Tomasz Orłowski, człowiek, który normalnie wygląda, mówi i zachowuje się jak trzeciorzędny aktor grający morderców-psychopatów w filmach z Jamesem Bondem, jednak przez to, że on jest ambasadorem, a więc tak zwanym dyplomatą, i to w samym Paryżu, polski MSZ postanowił wypożyczyć go nie do nowej wersji przygód agenta 007, ale do tego by w serii 10 filmów poglądowych na tematy „okołoparyskie” opowiedział nam, co mamy robić, żebyśmy się, gdy już się znajdziemy w tym Paryżu, nie zachowywali, jak bereciary z Torunia, ale co najmniej z Marsylii.
Mamy więc tego Orłowskiego, który albo opowiada o tym, ile ząbków ma mieć porządny widelec, jakie ostrze ma mieć nóż do ryb, jak nakładać masło na ser, jakie krawaty nosić latem, a jakie na pogrzebie, czy wreszcie skąd się biorą bąbelki w szampanie, a co pewnie najciekawsze, jak jeść, żeby okruszki chleba nie wypadały nam z naszych wieśniackich gęb, i ni stąd z owąd powstaje sytuacja, gdzie Monty Python nie byłby w stanie nakręcić kolejnego odcinka swoich skeczy, nie narażając się jednocześnie na zarzut gnuśności twórczej. A zatem, konsekwentnie, ja również nie będę teraz wymyślał kolejnych szalenie zabawnych rozwinięć tych scen nad kieliszkiem, talerzem, czy po prostu stołem, ale zwrócę uwagę na jeden jedyny szczegół, który zrobił na mnie wrażenie o tyle większe, że w pewnym sensie symboliczne.
Otóż Orłowski w jednym z tych filmów siedzi nad talerzem ze ślimakami, opowiada, że wbrew temu, co nam durniom z Torunia może się wydawać, one nie są surowe, zdjęte prosto z krzaka i umazane wymieszanym z ziemią śluzem, wyjaśnia nam cały długi proces uzdatniania ślimaków do spożycia, by wreszcie, już na samym końcu ostrzec nas, byśmy broń Boże nie brali takiego francuskiego ślimaka w palce, bo on jest gorący jak jasna cholera i nas poparzy, tylko korzystali ze specjalnych szczypczyków. Dokładnie w tym samym momencie, kiedy to mówi, bierze Orłowski ślimaka w dwa palce, wsadza go w te szczypczyki, następnie wygrzebuje widelczykiem zawartość, wsadza sobie w usta, robi minę typu „mniam” i pojawiają się napisy końcowe.
Otóż musze się tu przyznać do rzeczy wstydliwej. Ja mianowicie byłem raz w życiu we Francji, a jak by tego było mało, polazłem do francuskiej restauracji i dostałem do jedzenia – tak, tak – te ślimaki, wraz, jak najbardziej, ze szczypczykami i widelczykiem. Sprawa polega na tym, że dla kogoś, kto nie ma odpowiedniej wprawy w obsługiwaniu tych ślimaków, owe szczypczyki są całkowicie bezużyteczne. Raz, że aby je naciągnąć i przytrzymać, trzeba użyć bardzo dużej siły, następnie, żeby złapać tę skorupkę, która się albo nieustannie wyślizguje, albo obraca dziurką do dołu, trzeba się nagimnastykować dziesięć razy bardziej, niż tymi patykami do jedzenia sushi, no a w końcu, żeby ją wreszcie skutecznie przytrzymać, to już jest, przepraszam bardzo, ale senne marzenie. Proces spożywania tych ślimaków jest tak czasochłonny i bezsensowny, że po kilku minutach jedyne co pozostaje to rąbnąć im tę flaszkę z winem, wybiec z restauracji i się uchlać gdzieś pod mostem.
I oto mamy naszego Orłowskiego, którego MSZ filmuje nad tymi ślimakami, on nam mówi, co się stanie, jeśli naszego ślimaka weźmiemy w palce, bierze go w palce, naciąga szczypczyki, wsadza ślimaka w szczypczyki tak, by mu z nich nie wyskoczył i pokazuje, jak jeść nie ciamkając. Oczywiście, ja świetnie zdaję sobie sprawę z tego, jak to się odbyło. Orłowski najpierw męczył się z tym ślimakiem przez godzinę, a kiedy on mu już skutecznie wystygł, wsadził go sobie w te szczypce, wygrzebał ze środka to coś zielonego i zjadł z apetytem. Ponieważ jednak zarówno on, jak i pomysłodawcy tego żenującego projektu, i jego realizatorzy są jeszcze głupsi od tych ślimaków, wyszło jak wyszło, a nam się już nawet nie chce z tego śmiać. Bo myślimy już tylko o symbolicznym właśnie wymiarze całego przedsięwzięcia, a to już są rzeczy śmiertelnie poważne.
Trzeba kończyć, a mi już brakuje sił. Z jednej strony widzę twarz Orłowskiego, z drugiej te zimne ślimaki, a tu jeszcze jest ten tekst Coryllusa i te larwy czekające na brazylijskich drzewach aż je ktoś zechce zlizać. W pewnym momencie chciałem wręcz zażartować, że ten Orłowski to pewnie młodszy brat słynnej przed laty producentki filmów porno Teresy Orlovsky, no ale to byłoby zbyt proste. Powiem więc inaczej. Otóż oglądając któryś z tych filmów z Orłowskim zauważyłem, że on siedzi za stołem w zapiętej marynarce. Zastanawiałem się przez chwilę, jak to się stało, że oni przegapili tak ważny moment i to puścili. Otóż nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że on, zanim siądzie do stołu, specjalnie starannie zapina marynarkę, żeby nikt nie zobaczył broni, którą on tam pewnie ma pod spodem. Przede wszystkim Orłowski to poważny dyplomata, a nie jakiś ruski gangster, no a poza tym wsadzić sobie taki odbezpieczony rewolwer do kieszeni w spodniach może być jeszcze bardziej niebezpieczne, niż dotknąć ślimaka gołym palcem.
Jeśli ktoś lubi czytać te teksty, zapraszam na swój blog www.toyah.pl albo do księgarni Coryllusa pod adekwatnym adresem www.coryllus.pl. Tam między innymi jest do kupienia wybór moich wczesnych felietonów po niezwykle atrakcyjnej cenie 15 złotych plus przesyłka.
Inne tematy w dziale Polityka