OstatniMit OstatniMit
128
BLOG

Gwiezdnicy - fragment opowieści o ludziach latających sterowcem

OstatniMit OstatniMit Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

 „Na świecie jest mnóstwo dobrych chłopaków, którzy giną.”

Spojrzałem na zegarek. Była 11:13. Tutaj, godziny płyną zupełnie inaczej. Czas w ogóle istnieje obok nas. Zupełnie tak, jakbyśmy nie tylko pływali w chmurach, ale i w czasie.

Gdyby nie ciągłe marszruty i harmonogramy, gdyby nie ciągłe załadunki, transporty, wyładunki – byłbym skłonny uwierzyć że rzeczywiście można stworzyć kapsułę czasu i to nie przy użyciu nowoczesnej techniki a banalnego rozwiązania. Wystarczy zamknąć grupę ludzi w niewielkiej przestrzeni, a czas dla nich się zatrzymuje. Zegarek noszę z tego samego powodu z którego palę fajkę, piję spirytus i ćpam kokę. Z przyzwyczajenia do marzeń.

Wyjrzałem przez okno mojej kajuty. Jak zwykle nic ciekawego. Nad nami czyste niebo, pod nami morze mgły. Uświadomiłem sobie, że wciąż jestem w łóżku. Wciąż w łóżku i wciąż w piżamie. Udało się kupić sto par za okazyjną cenę na wzgórzu nr. 456. Leniwie wstałem z pryczy. Trzeba się ubrać, trzeba może ogolić… Można by też coś zjeść. Pracowałem jako pomocnik przy rozładunku i dorabiałem jako ochroniarz. Nie wiem po co szefowi ochrona tak beznadziejnej powietrznej łajby. Wiem, że robi w portki ze strachu i to nie tylko gdy jesteśmy w trasie. Głównie w portach się boi. Mijamy ludzi, oni nas albo ignorują – albo obrzucają spojrzeniem które jest związane z wykonywanym zawodem. Lecz szef się boi. Może boi się konkurencji. Może boi się czujnego oka którejś z agentur. Moja teoria jest taka: Boi się własnego cienia.

Wstałem ostatecznie o wpół do dwunastej. Pięknie, przywitałem ten dzień kichnięciem. Trzeba się ratować. Ratować się za wszelką cenę. Sprawdziłem schowek. Kokainy brak. Sprawdziłem pod biurkiem. Nie ma białej bogini. Cholera jasna… Miotając się w rozpaczy, trafiłem na niedokończoną flaszkę. Może nie jest to koka, ale przynajmniej trochę się tym podratuję. Nalałem na dno brudnego metalowego kubka. Automatycznie przechyliłem go i wypiłem wszystko. Odłożyłem, przetarłem oczy i westchnąłem ciężko.

-Kurwa mać…

Coś spieprzyłem. Wstałem z uczuciem, że coś spieprzyłem. Szybko przelatuję myślami. Coś komuś obiecałem? Zapomniałem czegoś odłożyć na miejsce? Kogoś obraziłem? Ktoś mnie zaatakował?

Trzeba posprzątać, w kajucie musi być porządek. Dobre sobie, porządek. Przewracałem i układałem rzeczy pozrzucane po tej skromnej metalowej puszce. Ubrania. Boże, ubrania? Tornado tutaj przeszło? Książki, których na pewno nie czytałem tego wieczoru i tej nocy. Jakieś resztki jedzenia, papiery. Udało się. Przed dwunastą, wszystko było gotowe.

Według moich obliczeń, właśnie dziś mieliśmy dolecieć do jednej z najbardziej odizolowanych osad. Ludzie z takich miejsc zawsze patrzyli na awioniarzy jak na potencjalnych bandytów i niszczycieli. Nie dziwię się. My, latający w sterowcach lub balonach, bez nadziei, bez rodzin i bez pieniędzy. Oni – twardo stąpający po ziemi, wierzący w różne rzeczy, kochający swoje dzieci i zbierający całe życie grosz. Sam czasami myślę, że można by się ustatkować i żyć jak oni. Tyle że nie wiem, czy dałbym radę.

Nagle wezwanie. Ledwo przeszedłem się po pokładzie, a tu już mają do mnie jakąś sprawę. Zaczepiła mnie Keria, zawsze miałem ją za dziewczynę kapitana. Spojrzała na mnie ze znudzeniem i burknęła:-Zgadnij o co chodzi… - Wzruszyłem ramionami. Nie byłem w nastroju do zagadek. Oczywiście rozumiała to. Założyła ręce i wydała krótkie polecenie:

-Do kapitana. – Nie sprzeciwiałem się, nie miałem ani chęci ani powodów.

-Ciekawe czego tym razem chce nasz pan kapitan. – Westchnąłem raczej sam do siebie, niż do niej. Nie mogę powiedzieć że jej nie lubiłem. Była miła, oczywiście na swój sposób. Stanowcza i nie znosząca oporu. Zabawna, towarzyska. Unikałem jej, bo zupełnie nie byłem w stanie jej zrozumieć. Po co, do cholery tak się zachowywać gdy nie masz nic innego do roboty niż picie po nocach i latanie od osady do osady? Ruszyłem w stronę kajuty kapitana. Stuk, stuk. Cisza. Nie było go tam. Pewnie jest na balkonie. Przeszedłem korytarzem na balkon. Stał tam Benny i „Pan Projektant”. Idioci palili papierosy.

-Gdzie jest szef? – Spytałem, nie licząc na odpowiedź.

-Poszukaj go. – Benny, odpowiedział ze znanym dla niego poczuciem humoru. Wsadziłem ręce w kieszenie i wróciłem na korytarz. Tam stała Keria. Rzuciłem okiem na jej czarne, skórzane spodnie. Nie ukrywam, że jeśli chodzi o fizyczność, zawsze mi imponowała. Podniosłem wzrok:

-Gdzie jest szef? – Tym razem liczyłem na odpowiedź. W końcu to swego rodzaju adiutantka kapitana.

-Szef jest u siebie. Nie byłeś tam jeszcze? – Chciałem się tłumaczyć że już tam byłem, lecz nikt nie otworzył. Lecz to i tak byłoby bez sensu. Kiwnąłem głową i stanąłem u drzwi kapitana.

Otwarłem je wstrzymując oddech. Zrezygnowanie i apatia lub obawy zawsze mi towarzyszyły gdy odwiedzałem tego człowieka. Wiem co o mnie myślał a on wiedział co ja myślę o nim. Był to otyły i zmęczony życiem ork. Wielki, twardy jak skała. Nikt by mu nie podskoczył. Kto stanowił jego załogę? Wspomniany już Letarg, młody i skrajnie nihilistyczny. Momentami go lubiłem, szczególnie gdy byłem na haju lub pijany. A gdy brakowało trunków – kończyła się nasza sympatia. Benny. Benny – wysoki, chudy, sprawny umysłowo i obrotny człowiek. Czułem do niego pewną sympatię, przynajmniej nie wtrącał się w nieswoje sprawy. Była i Keria, oh Keria. Wiedziałem że mną gardzi, w ogóle nie bierze mnie na poważnie i zapewne śmieje się za moimi plecami. Gdyby była choć trochę mądrzejsza i mnie lubiła, bez wahania zadurzył bym się w niej. Ale była głupia i irytująca. Miała mnie za idiotę, zresztą z wzajemnością.

-Ty… - Burknął groźnie szef. Spojrzałem na jego wielką, zarośniętą szarą twarz. Nerwowo czekałem co powie.

-Ty… Ty mi tu nie podskakuj chłopcze. Jeśli ci się nie podoba praca tutaj, to wypieprzaj. Nikt tu cię na siłę nie trzyma. Wydajesz mi się po prostu kolejnym głupim leniem. Odkąd zacząłeś brać do świństwo, cały czas chodzisz naćpany. Nie tylko naćpany, ale i głupi. I co? – Kusiło mnie odpowiedzieć „gówno”, lecz nie zrobiłem tego. Czekałem co szef powie.

-Nie nadajesz się do niczego. Przez takich idiotów nie mogę zarabiać! – W tym momencie przestałem go słuchać. Ta wielka brodata gęba plotła i plotła bez końca. Patrzyłem na nią z nabożną czcią, nawet nie myśląc że może to wywołać w tym furiacie poczucie że z niego kpię.

-Mogłem. – Nagle wyrwało mi się bezmyślnie. Szef spojrzał na mnie zdziwiony.

-Co? – Spytał tym samym oburzonym tonem. Spojrzałem na niego i już zupełnie świadomie dokończyłem:

-Mogłem zostać w domu z moją starą. Tam było tak samo, ale mogłem sobie przynajmniej dobrze podjeść. – Przetarłem nos. Ah, te cudowne białe proszki. Bardzo szkodzą na nos.

Szef był zirytowany. Potwierdzałem chyba swoim zachowaniem jego złe mniemanie o mnie. Było mi wszystko jedno. Gdyby kazał mi w tym momencie wyskoczyć ze statku powietrznego, zrobiłbym to. Luis oparł się o stolik przy którym siedział. Westchnął kilka razy i machnął ręką.

-Dość tych bredni. Mam dla ciebie głąbie ostatnie zadanie. Nie że chcę cię zwolnić. Po prostu więcej nie będziemy latać na tym gównie. Przynajmniej ja nie zamierzam. – To było coś ciekawego, wreszcie jakaś odmiana od tych kazań.

-Co takiego szefie? - Ork uśmiechnął się szeroko. Teraz mówił powoli i z satysfakcją.

-Wiesz co to jest ładunek specjalny? – Kiwnąłem głową. Przemyt.

-Tak, wiem. – Luis założył ręce i z uniesionym czołem kontynuował:

-Ładunek specjalny z tego miejsca do… do innego miejsca. Rozumie się, że to sprawa wysokiej wagi. Jak wpadniemy… - Znów kiwnąłem głową. Zależnie co chce przemycać, to pewnie dostaniemy od 15 lat kolonii karnej do 15 kulek z automatu.

-Co muszę wiedzieć kapitanie? – Trochę go zdziwiło to pytanie. Zastanawiał się milcząc. W tym czasie, kręciłem się niecierpliwie.

-Gaz. Gaz bojowy, produkcji logmarskiej. Przerzut z naszego kraju do Sovtaun. – Pod terminem „nasz kraj” ork rozumiał Wolne Terytorium, czyli ogromny kawał wschodniej części kontynentu, gdzie od lat trwał koncert mocarstw. Szybko domyśliłem się skąd wziął się tam gaz. Dość zabawna sprawa.

-Kiedy?

-Jak najszybciej. Tej nocy zmieniliśmy kurs. –Cholera. Nie zauważyłem. Było ze mną coraz gorzej.

-Tak jest kapitanie. Co mam dokładnie robić? - Luis wstał. Przeszedł się po kajucie i ponuro powiedział:

-Pilnować statku. Gdy wejdziemy na Wolne Terytorium zabawa się skończy. Tam nikt nie bawi się w grzeczność. Gdy mają ochotę cię zabić, robią to. Gdy mają ochotę się z tobą napić, nie odmawiasz.

-Rozumiesz?

Rozumiałem. Nie było potrzeby tego tłumaczyć. Mówiąc szczerze.

Następne wspomnienie które mam z tego okresu, to dość zabawna scenka w mieście Dębownica. Czekałem pod sklepem na Letarga, pijąc piwo i opierając się o ścianę. Cegły, sypiący się tynk. Cudownie się człowiek czuje, gdy jest oparty o taki kawał historii. Browar który wyprodukował to piwo, również szczycił się długą tradycją. Nie pamiętam czy dwustu, czy trzystu letnią. Stałem i patrzyłem na ludzi, którzy przechodzili przez drogę, wchodzili i wychodzili ze sklepu.

Jakaś kobieta z dzieckiem – one wszędzie wyglądają tak samo, jakiś dziadek o lasce. Znów przechyliłem butelkę. W tym momencie poczułem że żyję. Oczywiście, czułem to samo często z rana, gdy straszny ból głowy i nudności nie dawały mi spokoju po nocnej popijawie. Mimo to, uczucie że siedzę oparty o ścianę sklepu, której tynk brudzi mi mój marynarski płaszcz, było bezcenne. Żyłem i to się liczyło. Zauważyłem, że jakiś niedbale ubrany facet, z kartką w ręku zbliża się do mnie. Był to zniszczony przez życie okoliczny pijaczek, przynajmniej takie wrażenie sprawiał. Nie oglądał się na lewo i prawo, szedł z uśmiechem na ustach. Przechyliłem znów butelkę. Przechodząc obok mnie, wyciągnął do mnie dłoń:

-Jak zdrowie marynarzu? Strzałeczka! – Uśmiechnąłem się do niego, zupełnie nie zastanawiając się nad tym. Podałem rękę i odparłem:

-Witam. Jak jest piwko, jest zdrowie. – Wyszczerzył brązowe zęby i poklepał mnie po ramieniu. Zaśmiał się:

-A jakże, wilk morski wie swoje! – Odwrócił się i ruszył dalej. Nie byłem nigdy na morzu, ale my z floty powietrznej czasami ubieramy się jak marynarze, no i jesteśmy też tak zwyczajowo nazywani. Nie zawsze i nie przez wszystkich, ale mi się to wielokrotnie przydarzyło.

Miły pan z kartką szedł dalej. W małej drewnianej altance siedziało dwóch innych facetów. Jeden był niski i niesamowicie chudy, drugi był wysoki, z twarzą jak pomarańcza. Ten patykowaty machnął ręką na przywitanie:

-I co, zdrowy będziesz? – Niedbały akcent tutejszych mieszkańców bardzo mi się podobał, był przyjemny tego przesadnego perfekcjonizmu który można było usłyszeć w mowie ludzi z innych części tego kraju.

-A mom wyniki! - Krzyknął facet z kartką i podniósł ją do góry.

-I co? Pokaż co ci napisały te doktory… - Podszedł do niego chudy i zabrał mu papierek.

-Ty… Ta to nie są wyniki. Ta to jest skierowanie na badania. – Zaśmiałem się w duchu i wychyliłem resztę piwa.

-Co? A kiedy wyniki? – Powiedział ten o twarzy jak pomarańcza.

-Nie no, nie wiem. Dali to i kazali iść gdzieś jeszcze.

-No… Dostałem skierowanie. Teraz musisz iść do innego doktora, co cię wybada. – Kiwał głową suchciel z uczoną miną.

-No, ale jak mnie już badali… Po co dwa razy? – Mężczyzna najwyraźniej nie chciał znów przekraczać progów lokalnej służby zdrowia.

-Taaaa… Jak będą wyniki, to będzie zdrowie. Ta poczekaj, może ci samo przejdzie. – Trzej pijaczkowie chyba co do tego się zgodzili, bo nikt nie oponował.

-A co wy tu pijecie? – Zapytał już-zupełnie-zdrowy były pacjent.

-A winko drogi kolego.

-Dobra, ja też jakąś małą flaszeczkę wychylę. Dla zdrowotności. Wziąć wam coś? – Zastanowienie nie trwało długo.

-Ta weź mi flachę, no i jeszcze jedną. Masz tu… No weź. – Podał mu chyba banknot, albo parę monet.

-A mi dla odmiany dwie flaszeczki. – Ten drugi szukał w kieszeniach, aż wreszcie trzęsącymi się rękami podał pieniądze.

-No to miło. Idę. – Zaśmiał się i wszedł do sklepu.

Rozglądałem się szukając wzrokiem kompana. Nie pojawiał się. Niski, drobny chłopak. Powiem nawet, że godny grzechu. Wsadziłem ręce w kieszeni. Butelkę postawiłem pod antycznym, zabytkowym i w ogóle cudownym murkiem.

Pijacy strasznie głośno rozmawiali, co trochę mnie irytowało. Wreszcie zobaczyłem tego mojego wyczekiwanego towarzysza niedoli.

Szedł smętny, również z rękami w kieszeniach.

Zrobiłem kilka kroków w jego stronę i zatrzymałem się na niewielkim parkingu pod sklepem.

Nie było zimno, raczej smętnie i ponuro. Chłopak podszedł wreszcie i burknął:

-Choć, bo już dostaję kurwicy. – Nawet nie spojrzał na mnie, tylko poszedł dalej.

-Okej, już idę. – Nie miał ochoty gadać, więc i ja nie miałem ochoty go do tego zachęcać czy taką rozmowę rozpoczynać.

Tylko parę smętnych uliczek dzieliło nas od miejsca gdzie mieliśmy przenocować. Była to duża stara kamienica, których było tysiące w tym mieście i setki tysięcy w tym kraju. Nie wiem kto i po co aż tyle ich zbudował. Teraz połowa z nich była zrujnowana, a druga połowa stała w kolejce do zrujnowania.

Bogacze dawno uciekli do prywatnych rezydencji poza granicami miast, a biedota zupełnie nie dbała o renowacje i naprawy, czy choćby o utrzymanie budynków i własnych mieszkań w jako takiej czystości.

Cztery osoby z naszej bandy, licząc ze mną włącznie, zamieszkały w tym obskurnym budynku. Oprócz mnie i Letarga, który naprawdę nazywał się Jord, mieszkał tam Kriso i Haron, którzy byli tak zwyczajni i nie wyróżniający się niczym, że trudno mi ich przyporządkować do jakiejś kategorii ludzi. Szczerze mówiąc ich nie lubiłem, bo nigdy nie rozumiałem jak można się pasjonować silnikami w statkach powietrznych, lub konstrukcjami z żelbetonu. Unikałem ich i prowadziłem tylko zdawkowe banalne rozmowy, lub w ogóle tylko odpowiadałem na pytania.

Jord był inny, zdecydowanie ciekawszy. Jakbym stąpał po wulkanie. Dla niego byłem trochę za nudny i zbyt powtarzalny – nie mam mu tego za złe, bo sam nie potrafiłem go niczym zaskoczyć czy zaciekawić. Chyba zauważał że mam przynajmniej trochę wiedzy o ludziach i że jestem pomocny, bo czasami się pytał o różne sprawy. Nigdy nie było to nic więcej, wątpię że miał mnie za przyjaciela.

Wieczorem siedzieliśmy przy flaszce, we dwóch w pokoju. Było ciemno i chłodno. Z braku chętnych, za niewielką cenę wynajęto nam na tydzień cały budynek. Dlatego my zajmowaliśmy całe piętro.

Siedziałem na łóżku, a on siedział w fotelu. Podawaliśmy sobie butelkę, pijąc po trochę. Wcześniej, wypiliśmy po piwie, może po dwa. Oddając mu butelkę, spytałem o coś co mnie zastanawiało od dwóch dni:

-Co między Tobą a Bennym? – Walnąłem prosto z mostu, bo wiedziałem doskonale o ich wspólnym życiu. To było dla mnie ciekawe, bo w przeciwieństwie do wielu osób, homoseksualizm traktowałem nie jako coś obleśnego, ale oryginalnego, lub przynajmniej osobliwego.

Spojrzał na mnie i zaśmiał się:

-Aaah, Benny. Po prostu się kłócimy. – Łyknął sobie i oddał mi szkło.

-Kłócicie się? O co? – Zdawałem sobie sprawę że to zbyt bezpośrednie pytanie, ale nie miałem ochoty na podchody.

-O różne sprawy. Nie chciałbym ci o tym teraz opowiadać. – Nie powiedział tego z przekonaniem w głosie.

-Mam nadzieję że będzie dobrze. Nie powinieneś się tym martwić, to zapewne przejściowe trudności. To minie. – Stek banałów, zawsze dobre na pocieszenie.

-Cóż… Mam nadzieję.

Etap drugi.

Minęło trochę czasu, jak to zwykle bywa w przypadku ludzi takich jak ja, niespodziewanie życie się odmieniło. Odmieniło się, pokazując mi jak beznadziejne są wszelkie próby czarno-, lub jasnowidztwa. Ot, tak przypadkiem, ja marynarz, stałem się celnikiem pracującym w bezhołowiańskim porcie dla sterowców w Adstermamie. Między Bezhołowiem, a Eglas, znajdował się niezwykle malowniczy region.

Los zdecydowanie śmieje się nam prosto w twarz. W przeciągu trzech tygodni, od kiedy zostałem urzędnikiem w tym pięknym mieście, zdążyłem się zakochać, przeżyć rozłąkę i rozstanie. Oczywiście nic z tych rzeczy nie działo się naprawdę, może nie licząc tego że zasiliłem i tak przesadnie rozbudowany aparat biurokratyczny.

Jeśli już mam coś powiedzieć o tej mojej miłości, powinienem zacząć od początku. To jest, jak porzuciłem służbę na okręcie i dlaczego to zrobiłem.

Jak to bywa w moim absurdalnym życiu, nie podjąłem tej decyzji po długich rozmyślaniach, raczej w chaotycznej młodzieńczej pasji. Rzecz którą oczywiście można wziąć za przejaw mojej osobistej głupoty, to jest podjęcie ważnej decyzji, gdy siedziałem nad jakąś nudną książką, zastanawiając się tak naprawdę, jak zrobić wrażenie na pewnej osobie.

Tak, dziewczyna na której chciałem zrobić wrażenie i moja niedoszła miłość to jedna i ta sama osoba.

 Jest godzina 19:25, jeszcze chwilę temu podziwiałem przepiękny zachód słońca. Niestety, w samotności. Moje romantyczne serce, którego istnienie zawsze ukrywam, czego czasem chcę się nawet wyprzeć, gdy ktoś mnie o to pyta – to właśnie serce zastukało gniewnie, gdy uświadomiłem sobie że wcale nie miałem racji, gdy wydawało mi się że zobaczę niedługo zachód słońca z nią.

Wybaczcie, jeśli obrzydziłem właśnie wam swoją osobę. Taki już jestem. Z jednej strony obojętny na siebie, z drugiej pędzący za tym wielkim, artystycznym uczuciem, którego wreszcie chciałbym doznać na własnej skórze.

Cóż, nie tym razem.

Wracając do mojej opowieści…

Zostałem skuszony miesiąc temu przez mojego serdecznego kolegę aby udać się na tańce. Niby nic takiego. Lecz od dawna nigdzie nie byłem, nie licząc pokładu i magazynów przeładunkowych. Dlatego przybycie na taką imprezę stanowiło pewną odmianę od monotonii mojego życia. Trochę marudziłem, gdyż nie wolno było tam wnosić i pić alkoholu (!), co dla mnie stanowiło kuriozum.

Ale dałem sobie jakoś z tym radę.


OstatniMit
O mnie OstatniMit

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura