OstatniMit OstatniMit
663
BLOG

Elfarium - fantastyka szpiegowsko-realistyczna

OstatniMit OstatniMit Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

-Witam wszystkich na dzisiejszych zajęciach. Nie owijając w bawełnę przejdziemy do następnej części naszego tematu. – Sala milczała. Sala zwykle milczała. Lepiej było milczeć, niż gadać i potem jak głupi siedzieć całą noc nad książkami. Nie oznacza to, że nie było tu takich co by nie siedzieli całą noc nad książkami. Po prostu ktoś mądry, wyszedł z założenia, że zajęcia mają służyć pożytkowi słuchaczy, a nie tylko być okazją do wygadania się jakiemuś mądrali.

-Widzę że jesteście skupieni. Dobrze… Gorzej ze mną, trochę mnie męczy po wczorajszym. – Parsknięcie śmiechem, najpierw nauczyciela, potem uczniów.

-Najpierw zacznijmy od tego, czy wiecie co to znaczy perorować. Ktoś wie? – Milczenie.

-Ech… Znaczy wygłaszać długą i nudną przemowę, pełną napuszonych frazesów. Rozumiecie? – Milczenie, ktoś kiwa głową chcąc zwrócić na siebie uwagę.

- Rozumiecie. Skoro rozumiecie… Ty! Należy perorować czy nie należy perorować? – Jakiś nieszczęśnik został wskazany przez profesora palcem.

-Zależy… - Przeciągle i jakby leniwie odpowiedział uczeń.

-Od?... – Powietrze zaczęło gęstnieć.

-Zależy od tego, co chcemy osiągnąć. Jeśli chcemy… No na przykład zanudzić słuchaczy na śmierć, albo obrzydzić im jakąś uroczystość, czy coś w tym rodzaju, to warto. Jeśli jednak chodzi o praktyczne życie, o przekazywanie informacji, trzeba unikać takiego gadulstwa jak ognia.

-Jak rozumiesz praktyczne życie?

-Eee… No więc, chodzi o to że… Że po prostu trzeba wiedzieć kiedy co powiedzieć.

-Właśnie widzimy jak szanowny student pokazuje coś przeciwnego. – Pełne satysfakcji spojrzenie profesora spotkało się ze zbolałym wzrokiem jego ofiary.

-Mój ulubiony nauczyciel zawsze powtarzał: Jak nie potrafisz, to nie pchaj się na afisz. Tej zasady radzę się wam wszystkim trzymać, chyba że chcecie źle skończyć. – Odchrząknął.

-Co do perorowania, to oczywiście drogi kolega miał rację. Tyle że racja to jedno, a argumentacja to drugie.

Bla, bla bla, bla. Nieszczęsny student ofiara zawsze wyrywał się przed szereg. Zawsze pchał się na afisz, choć nie potrafił. Czasem czuł przykre konsekwencje takiego zachowania, ale czasem dzięki temu udawało mu się zabłyszczeć.

Wiedział że profesorek nie jest człowiekiem z odpowiednimi kwalifikacjami. Któż w tym zapyziałym grajdołku je posiada? Ani kadra nauczycielska, ani tym bardziej studenci. Sam nie miał się za nikogo wybitnego. Zauważał braki swoje i cudze.

Chłopak wyszedł z niskiej i niezbyt „uczelnianej” sali i korytarzem ruszył ku wyjściu.

Tym razem notował.

Wolał notować niż przepuścić ciekawe informacje bokiem. Wiedział że i tak zapamięta tylko część tego co zapisał, a tego co przeczyta jeszcze mniejszą część. Lecz mimo wszystko wolał pisać, czytać i próbować zapamiętać.

„ZDECYDOWANIE NAJLEPIEJ WERBOWAĆ LUDZI ZAJMUJĄCYCH NIEZBYT EKSPONOWANE STANOWISKA, ALE MAJĄCYCH ZBLIŻONE (JAK NIE WIĘKSZE) MOŻLIWOŚCI DOSTĘPU DO TAJNYCH, PÓŁTAJNYCH CZY INNYCH INTERESUJĄCYCH INFORMACJI!!!!! Zamiast oficera – jego sekretarkę, zamiast szefa archiwum – jego gościa od obsługi kopiarki i tak dalej. Ma to kilka zasadniczych zalet.

Osoba która jest na eksponowanym stanowisku, zawsze jest pod czujniejszą obserwacją nie tylko służb kontrwywiadowczych, ale i swoich własnych kolegów, konkurentów w walce o stołek czy podwładnych. Każdy każdemu zawsze chce podstawić świnię! Nie zapominajmy o tym. W przeciwieństwie do takiej szychy, pionek z dostępem do ciekawych materiałów jest zdecydowanie mniej zagrożony wpadką wywołaną przez obserwację k-wywiadowczą.

Cena. Zwykle osoba na niższym stanowisku zadowoli się mniejszą sumą niż jej szef.

 Łatwiejsze nawiązanie kontaktu. Łatwiej „wpaść przypadkiem” na taką powiedzmy sekretarkę, niż na jej szefa. Łatwiej wyrwać na piwo takiego asystenta, niż jego szefunia, prawda?

Zwykle mniejsze doświadczenie kontrwywiadowcze (zwykle zupełny jego brak).

Większa szansa na wykorzystanie nieświadomości celu. On nawet może nie wiedzieć właściwie jaką wartość mają przekazywane nam materiały, może być zupełnie zielony w danej kwestii.

Większa szansa aby trafić na „życiową ofiarę”, która dla możliwości poprawy swojej sytuacji gotowa jest zaryzykować.

-

-Weź już nie bazgrol. Jedziemy gdzieś? To tylko luźna propozycja, ale gdybyśmy wpadli do dziewczyn, raczej nie byłyby niezadowolone, a wręcz przeciwnie… - Brat. Brat zawsze się przydaje, zawsze coś wymyśli. Oczywiście czasem ma się ochotę go porąbać na kawałki, lecz nie trafi przez to na przydatności. Po prostu musi uważać żeby nie przesadzić. Szczególnie młodszy brat.

-Chodźmy, pewnie. I tak nie mam co robić.

-Raczej nie uczysz się… Wydaje mi się, że znów piszesz kolejną beznadziejną historyjkę, której nikt nigdy nie przeczyta. – Zamknął zeszyt. Lepiej żeby myślał że to powieść.

-Taaaak, masz rację. Chodźmy. Nie ma co gnić w chałupie. Może zjemy coś przynajmniej. Filozofia żołądka zawsze jest na topie. – Obaj chłopcy uśmiechnęli się do siebie i zaczęli dyskusję na temat tego co zjedzą u dziewcząt.

-Obrzydlistwo.- Chłopak się skrzywił.

-Że niby co?

-Te ziemniaki są kwaśne. Pewnie zepsute.

-No to wyrzuć.

-Taki mam właśnie zamiar.

-Tylko pamiętaj że…

-Dzieci w Orklandzie głodują… Tak tak tak.

-Po prostu dbam o twój humanitaryzm braciszku.

-A ty zjadłeś mięso?

-Tak, mięso zjadłem. No wiesz… - Chłopaczyna zagryzł kawałkiem chleba.

-Jak zjem tylko mięso, to łatwiej będzie to wyrzygać. Prosta kalkulacja. Mięsa jest mało w stosunku do ziemniaków. Skoro ziemniaki zepsute to i mięso zepsute. Tak musiałbym rzygać i rzygać. A gdy zjem tylko mięso, wymioty będą krótsze i w ogóle. – Brat słuchał uważnie, po czym burknął:

-Ależ nie przy jedzeniu! –Wykrzywił twarz w grymasie obrzydzenia.

-Och, nie bądź już taki drobnomieszczański.

Rozdział Pierwszy

Walka o władzę na najwyższym szczeblu – Ile kosztuje stutysięczna manifestacja? – Nasz bandycki obowiązek

Dzień pierwszy, popołudnie.

Knuć spisek można latami. Oczywiście że można. Im dłużej myślisz o czymś, tym większą część ciebie to wypełnia. Dlatego nie ma co się dziwić, że jeden z najwyżej postawionych dostojników, który przez długie lata swego życia miał namiastkę potęgi jaką mogłaby mu dać dyktatura, marzył o tej dyktaturze bardziej niż o czymkolwiek innym.

Spotkanie to nie miało oczywiście charakteru oficjalnego. Takie spotkania nie mogą, nie mają prawa być oficjalne. Nie było też wielkim zlotem. Kilku mężczyzn rozsiadło się na niewielkiej polanie, popijając wódkę w ten upalny dzień, siedząc pod rozłożystymi drzewami.

-Powiedzmy sobie szczerze. Assembara trzeba odsunąć od władzy jak najszybciej. – Drugie zdanie, mogłoby kosztować życie, gdyby wypowiedzieć je w nieodpowiednim miejscu.

Czy zaś, nieoficjalny zjazd części elity rządzącej Elflandu był dobrym miejscem na wygłaszanie podobnych opinii?

-Stary tylko spowalnia nasz rozwój. Zresztą, hamuje go prawie zupełnie. Co można o nim powiedzieć, to można. Nie jest jednak już tym samym elfem co kiedyś. To tylko cień dawnego wodza, sklerotyk, sflaczały dziadziunio na najwyższym stanowisku. – Zaskakujące, że słowa te wypowiadał nikt inny jak faktyczny szef Elfickiej Służby Bezpieczeństwa Khamar Fónderu .

Ten szaroskóry, wysoki i noszący krótki wąsik elf był szefem ochrony. Szef ochrony, nie samego Assembara, lecz szef ochrony ogólnej. Szef wszystkich ochroniarzy. Szef ochrony miast, szef ochrony granic, ochrony powietrznej, straży morskiej i czego jeszcze dusza zapragnie. Gdziekolwiek pojawiał się strażnik w długim płaszczu, z oznaczeniami świadczącymi o przynależności do Elfarium, tam rozpoczynała się władza Fónderu.

Las gdzie właśnie odbywało się spotkanie, też był chroniony przez jego bojowców.

Kogo chronili? Przed czym?

Chronili kilku wysoko postawionych przedstawicieli sił bezpieczeństwa i rządu i armii Elfickiej Republiki Demokratycznej, państwa leżącego pomiędzy Logmarem a Raven.

- Mamy więc do wyboru dwie drogi… - Odezwał się nagle młody, uroczy mężczyzna. Poprawił grzywkę.

Fónderu wykrzywił się w myślach. Obrzydliwy geniusz. Podczas gdy on musiał uczyć się latami, ten wypierdek okazał się wręcz nad wyraz utalentowany i wszechstronny.

-Tak. – Zaciekawiło go, czy chłopaczyna powie to samo co on miał zamiar powiedzieć.

-Zabójstwo. Likwidacja przywódcy przy użyciu zamachu, otrucia, śmierci na stole operacyjnym. Może poważne napromieniowanie właśnie wtedy gdy odwiedzi jakąś ważną instytucję zajmującą się niebezpieczną dziedziną nauki? – Spojrzał na innych, ale w taki sposób, który nie pozostawiał wątpliwości że jest to raczej monolog, niż argumentacja mająca przekonać słuchaczy do jego racji.

-Druga metoda. Odsunięcie na drodze sprzysiężenia głównych sił i odwołania drogą zupełnie legalną. Można też wspomnieć o ciężkim stanie zdrowia, zmęczeniu dziesiątkami lat wytężonej pracy i tak dalej i tak dalej… - Młodzik sprytnie wtrącił się w moją kwestię – pomyślał komisarz ochrony.

Nalał sobie kieliszek. Tak na rozjaśnienie myśli i odwagę. To że stał na straży obronności kraju nie oznaczało że nie mógł czuć obaw.

-Kontynuuj… - Sprytnie pociągnął go za język.

-Chodzi o to, aby odizolować wodza od aparatu i ukazać jego realną niezdolność do sprawowania władzy. Po prostu będzie sam na szczycie, skąd nikt go nie usłyszy. – Żywa gestykulacja, bystre spojrzenie i barwne porównania. Wybitnie niebezpieczny element z tego młodzika. W takiej sytuacji warto łyknąć wódeczki.

Komisarz był oczywiście alkoholikiem, tak jak i wielu z jego najbliższych współpracowników. Życie elfa jest długie, co prowadzi do poważnych rozterek i wątpliwości co do sensu takiej egzystencji.

-Dziękuję za te komentarze. – Miłym, wręcz uroczym głosem powiedział Fónderu. Spojrzał na kilku innych. Milczeli, lub kiwali głowami milcząc jednocześnie. Stare wywiadowcze świnie.

Tęsknił czasem za dawnymi latami, gdy wszystko było o wiele bardziej uczuciowe i bajkowe. Za czasami gdy istniał jeszcze przypadek i spontaniczność, gdy nie wiedział o tej całej grze, grze świadomej. Nie oznaczało to że chce się wycofać. Wiedział do czego dąży.

Nagle błysnęła mu myśl. Może to wszystko jest jedną wielką farsą, oni po prostu udają że chcą razem z nim sprzymierzyć się przeciw wodzowi, gdy w rzeczywistości chcą go tylko sprowokować?

Na pierwszy rzut oka, ich obojętność na propozycję zamachu stanu by temu przeczyła. Przecież podstawieni ludzie powinni podburzać, to jest prowokować do jakiegoś działania.

Oczywiście że dla wytrawnego i starego wyjadacza, jakim był Komisarz Ochrony, takie tłumaczenie okazało się niewystarczające. Przecież tak banalna prowokacja została by wykryta nawet przez pasjonata książek kryminalnych. A może, prowokują go swoją obojętnością? Chcą aby ich przekonywał, aby próbował im udowodnić że to jest możliwe?

Jeszcze trochę wódki. No i jeszcze troszkę.

Dzień drugi, poranek.

Zostało jeszcze pięć minut. Przez tak krótki czas, nie można nawet wypić niedawno zrobionej herbaty. Lecz dla kobiety nie ma rzeczy niemożliwych. Dlatego pani Shuk bez nadmiernego pośpiechu poprawiła swoją nową bluzkę, po czym przejrzała się w lustrze.

Była dumna ze swoich krótkich blond włosów, które świetnie pasowały do jej jasnej cery i niebieskich oczu. Szczególnie w tej kreacji. Uśmiechnęła się sama do siebie.

Kontynuując przygotowania do wyjścia zastanawiała się nad tym, czy dziś znów czeka ją nawał nieoczekiwanej pracy. Czuła jednak, że nic takiego dziś ją nie spotka. Słońce pięknie świeciło, czuć było wiosnę. Wiosnę najprawdziwszą, pachnącą skoszoną trawą, szczególnie że na przerwie w pracy przechodziła przez nieduży miejski ogród.

Otwarła drzwi, obróciła się, zamknęła drzwi na klucz i wyszła.

Po schodach. Potem kilkanaście metrów w kierunku swojego samochodu. Potem parę kilometrów autem w stronę biura. Następnie na biurowy parking podziemny.

Czarne okulary założone w tak słoneczny dzień nie były tylko ozdobą. I nie chodziło też wyłącznie o to, że pasowały kolorystycznie do jej butów i samochodu.

Po prostu w taką pogodę trzeba chronić oczy. Ci którzy ich nie chronią, chodzą potem z siatką żyłek na oczach. Siateczka ta wcale nie jest ładna.

-Dzień dobry pani Shuk! – Przywitał ją młodziuteńki portier. Kogoś jej zawsze przypominał, lecz nie miała pojęcia kogo. Przecież tak wielu ludzi spotkała na swojej drodze, że nie było to niezwykłą rzeczą że ktoś wyglądał podobnie jak ktoś inny.

Witając się z napotkanymi pracownikami szła w kierunku swojego biura.

-Cześć!

-Witaj!

-No heeej!

-Cześć Nelka!

Powitania, powitania mechaniczne.

-I jak, przymierzałaś nową sukienkę?

-I co z pedikiurem?

-Kierownik się o ciebie wczoraj pytał, dobrze że byłem wtedy w biurze…

-Uroczo pani dziś wygląda!

Słowa leciały z lewa i prawa. Słyszała je wchodząc po schodach i z nich schodząc. Oczywiście nie zwracała na nie większej uwagi niż ty czy ja.

Wreszcie dotarła na miejsce. Przywitała się ze swoją sekretarką i zasiadła w fotelu.

Rozłożyła się na wygodnym siedzeniu. Zamknęła oczy, nie dlatego że była zaspana czy zmęczona. Po prostu, dlatego że chciała tak zrobić. W takiej pozycji słuchała szumu wiatraczka i rozmowy swojej sekretarki z kimś po drugiej stronie słuchawki.

Przez chwilę doznała przyjemności jaką było odpoczywanie bez myśli. Lecz po chwili przypomniało się jej to że wczoraj poważnie pokłóciła się ze swoim mężem.

Niezaprzeczalnie znów przesadził. Biedak nie wziął swoich leków na uspokojenie. Dlatego to ona musiała je wziąć za niego. Oczywiście przyzwyczaiła się zarówno do tego że on przesadzał jeśli chodzi o kłótnie i pretensje do niej, jak i do tego że nie brał leków. Zresztą, jedno wynikało z drugiego i drugie z pierwszego.

Gdy się z nią kłócił i powodował problemy, zwykle jako formę buntu stosował niebranie leków. A gdy nie brał leków, wywoływał kolejną wojnę domową. Oczywiście narzekała na to. Długo robiła to do swojego przyjaciela. Lecz teraz ten przyjaciel zaginął. Zaginął w tym sensie, że do pewnego dnia nawet często się widywali, a przynajmniej rozmawiali czy pisali, aż po prostu przestał się pojawiać tam gdzie być powinien. Po prostu gdzieś wyjechał. Było to dawno temu, jeśli dobrze pamiętała przynajmniej pięć lat temu. Szybko o nim zapomniała, bowiem życie bez jego rad było podobnie nieznośne jak życie zgodne z jego radami.

Zauważyła że ekran na jej biurku już się świecił. Pewnie nieświadomie go włączyła już po wejściu do swojego biura.

Na ekranie wyświetlił się tekst powitalny. Codziennie wyświetlał się inny, program „Człowiek Sukcesu” dbał o to, aby cały czas przed jej oczami ukazywały się motywujące teksty, zdjęcia czy filmiki. Tym razem obojętnie spojrzała na napis.

„JESTEŚMY REZULTATAMI NASZYCH MYŚLI I DZIAŁAŃ”

Bardzo głębokie. Można było prościej. Jesteś tym co jesz.

Zadzwoniła do kilku osób, panią z 34a zbeształa, do pokoju 93 kazała wysłać kilku stażystów aby wreszcie ustawili meble w „normalny” sposób. Zadzwoniła też do swojej przyjaciółki Geloni.

-No cześć kochana! - Jej głos w telefonie nie zmienił się od lat. Zresztą, nie zmieniła się też zbytnio na twarzy. Była z tego powodu zadowolona. Oczywiście nie oznaczało to że nie miała fioła na punkcie dbania o siebie. Któraż kobieta sukcesu pozwala sobie na zaniedbanie swojego wyglądu?!

- No witaj Pączusiu! – Przezywanie tej bądź co bądź szczupłej damy „Pączusiem” było jednym z przejawów specyficznego poczucia humoru jej koleżanki.

- Hihii… Co u Ciebie?

- No wiesz, wstałam właśnie. Chyba trzeba się trochę poprzeciągać i w ogóle… - Usłyszała ziewnięcie i szum.

- Ty sobie leniuchujesz a ja już od rana mam harówkę.

-Dajesz sobie radę?

-Weź przestań. Nawet jeszcze nie zrobiłam sobie kawy. Tylko te telefony i telefony. Do tego pytali mnie w korytarzy o pedikiur. Nie było czasu żeby o tym opowiadać, bo przyjechałam dzisiaj spóźniona. Znaleźli sobie atrakcję. Co ich obchodzi mój pedikiur?!

-Noo… Mi się wydaje, że oni po prostu nie mają własnego życia i dlatego się czepiają. Całe szczęście że w przeciwieństwie do ciebie nie zostałam korposzczurem. Życie opiekunki jest zdecydowanie bardziej przyjemne. A jeśli nie przyjemne, to przynajmniej spokojniejsze. Ja dbam tylko o Faeha, a ty musisz dbać o miliony.

-Grube miliony, baaardzo grube! – Obie kobiety zaśmiały się głośno.

-Jakie plany na dziś?

- Pewnie praca, a potem… Kto wie, może gdzieś wyskoczę z misiem. – Powiedziała słodkim głosem.

-Wspaniała romantyczna kolacja! – Patos aż przelewał się przez aparat.

-Wystarczyłoby, aby pozmywał naczynia. - W tym momencie nastąpił obustronny wybuch śmiechu. Trudno powiedzieć czy śmiech był spontaniczny, czy po prostu dobrze odegrany.

-Hehe… Wydaje mi się że taaa… Ale mnie rozbawiłaś. Łuhuhu. – Ciężki oddech po drugiej stronie.

-Aż mnie mrozi na samą myśl o dzisiejszym dniu. Cholerka, wybacz mam telefon. Aaaghhhh…

-Spoko, odbierz. Zadzwonię za pół godziny. – Nie ma co się dziwić że o tej godzinie sypią się telefony. Zresztą dzwonią cały czas. Taka praca. Trzeba być dostępnym dwadzieścia cztery godziny na dobę. Płacą dobrze. Nie wiedziała czy to dobrze że zarabiała tak dobrze. Jej mąż dostawał trzy razy mniej. Zważywszy że koszty życia nie były małe, to wychodziło na to, że ona go utrzymuje.

Cóż, życie to nie bajka. Życie to też nie szablon.

-No dobrze, zadzwonię jak skończę. – Uśmiechnęła się sama do siebie. Z przyzwyczajenia a nie radości.

-No to całuski!

Szybko zakończyła połączenie. Jakiś nieznany numer się dobija. Nic nowego, często ktoś podaje komuś jej numer. Zdążyła się przyzwyczaić już będąc nastolatką.

Oddzwania.

Pim. Pim. Pim. Pim.

-Halo.

-Pani Alema Shuk?

-Tak. Słucham. – Zapadła krótka chwila ciszy.

-Dzwonię z Wydziału Stołecznego. Nazywam się Herman Garda. Pan Prezes życzył sobie, aby zadzwonić do pani w pewnej sprawie. Oczywiście kierownik waszej filii już o wszystkim wie. – Znów chwilka milczenia.

-Tak, o co chodzi?

Głos po drugiej stronie był zwyczajny, niezbyt głęboki, bardzo powszechny.

 - To nie jest sprawa na telefon, ale mogę od razu powiedzieć że chodzi między innymi o obsługę funduszów walutowych i jakby to ująć… Międzynarodowe operacje finansowe na szczeblu państwowym. – Do cholery, przecież nie są urzędem. Ale możliwe że…

-Rozumiem że całą sprawę zamierza mi pan wytłumaczyć na jakimś spotkaniu? – Nie ukrywała swojej podejrzliwości.

-Właściwie tak. Choć nie do końca. Ja tego nie zrobię. Zrobi to ktoś inny. Nie ma to jednak znaczenia. Chodzi tylko o to, czy zgodziłaby się pani na wykonanie trudnej pracy która zajmie przynajmniej dwa tygodnie, podczas których czas pracy będzie rzeczywiście nielimitowany, a wiele działań trudno będzie ująć w raportach.

- Strasznie zagadkowo mówi pan o tym. Chętnie posłucham, ale muszę wiedzieć kiedy chce pan aby do tej rozmowy doszło. – Jakiś cichy śmiech wyrwał się po drugiej stronie.

-Wiem o tym. Wie pani. Zagadkowe wypowiedzi wzbudzają zwykle zainteresowanie u drugiej osoby. Nie wiem jednak czy szanowną panią to kręci. Szczerze mówiąc wątpię.

Tym razem ona parsknęła śmiechem.

-Pana wątpliwości są w pełni uzasadnione. Wolę mieć jasno określoną sprawę. Do tego, wolę mieć jasno określone obowiązki i zadania. Taka tajemniczość zupełnie mnie nie kręci… - Wykrzywiła usta w grymasie.

- Dobrze. Dziś zjawi się u was nasz człowiek. Wtedy pani może zrobić co zechce. Według mnie, powinna pani się porządnie nad tym zastanowić, to idealna okazja aby się wykazać. W końcu sam pan Prezes się panią zainteresował. – O ile tajemniczość zupełnie nie zrobiła wrażenia na kobiecie, to wspomnienie o tym że sam szef ją zauważył, połechtało jej ego.

-Bardzo chętnie się z nim spotkam. Dziękuję za telefon. Może być pan pewny że rozważę całą sprawę.

- Cieszy mnie to. Dziękuję za uwagę. – Oboje się zaśmiali. Mężczyzna powiedział to głosem spikera radiowego.

-Do usłyszenia! – Wesoło odpowiedziała Alema.

Chwilkę zastanawiała się nad tym, czy nie jest to czyjś głupi żart. Wiele by na to wskazywało. Przede wszystkim, gdyby było to coś naprawdę ważnego, najpierw dowiedziałby się o tym szef lokalnego wydziału, a potem wezwałby ją na rozmowę i przekazał co „centrum” miało do powiedzenia. Teraz jednak telefon zadzwonił nagle i bez uprzedzenia, nagle ktoś ma ważne zadanie dla niej. To było nad wyraz dziwne. Dlatego wolała zachować zimną krew i się nie ekscytować całą sprawą.

Gdyby jednak okazało się że to nie żart….

Wstała od biurka i zaczęła chodzić po pokoju. Nastawiła czajnik elektryczny. Trzeba uczynić wszystko zgodnie z codziennym rytuałem. Niezmiennie częścią tego rytuału jest kawa.

Dzień drugi, wieczór.

Widok nie należał do najprzyjemniejszych. W sztok pijany chłopak siedział na kanapie, popijając jakiś trunek.

Po lewej stronie, piętrzył się stos majtek, skarpet. Po prawej, stos koszul, podkoszulków i spodni. Przed nim, na podłodze, leżała torba, pusta butelka i kubek z herbatą.

Przy stojącej naprzeciw ścianie, stała szafa, na której stała kolejna pusta butelka, oraz nieszczęsny kieliszek.

Obok stosu majtek, leżał talerz ze skórką od banana. Cały pokój był pogrążony w bałaganie. Nic niezwykłego. Przecież mieszkał tu Legionarius, zawsze czarna owca w rodzinie i bałaganiarz. Ostatnio jednak, było z nim jeszcze gorzej. Wróciła zmora z przeszłości. Wróciła aby zrobić sobie z niego pacynkę. Pajacyka, błazna, minstrela, kabareciarza.

No i zrobiła. Teraz siedział, podśpiewując pod nosem jakąś smutną miłosną piosenkę.

Przeszył go chłód. Może to dotyk śmierci? Nie bałby się tego dotyku. Teraz nawet umierać by było lekko, byleby śmierć przebiegła szybko i w miarę bezboleśnie.

Był to człowiek w wieku pomiędzy dwudziestką, a trzydziestką. Wysoki, z bujną czupryną i rachitycznym zarostem. Ani przystojny, ani brzydki. Zresztą, zapewne byłby przystojny, gdyby nie jego wydęte usta oraz niezbyt ładna, cofnięta szczęka.

Teraz to nie miało znaczenia. Oderwany od rzeczywistości tonął w świecie swoich marzeń. Marzeń o których nikt nigdy nie miał się dowiedzieć.

Przypomniał mu się most. Niedaleko miejsca gdzie mieszkał kilka lat temu, za miastem, nad rozpadliną stała piękna, nowiuteńka betonowa konstrukcja. Podziwiał ten most od pierwszego wejrzenia.

Kiedy jechał tym mostem pierwszy raz zastanawiał się nad tym jak miło byłoby zabrać tam pewną dziewczynę.

Gdy jechał po raz drugi, myślał już o innej.

Gdy jechał po raz trzeci, właściwie nie myślał o żadnej, po prostu podobał mu się ten most.

Po raz czwarty, już na własnych nogach, stanął na tym moście. Spoglądał w dół. Była ciemna, lecz ciepła noc. Tej nocy, nasłuchał się wiele na temat człowieka którego zniecierpiał, od osoby którą uwielbiał.

 Typowy nieudany romans.

Teraz, po kilku latach, wydawałoby się że powinien o wszystkim zapomnieć. Rzeczywiście, zapomniał o niej. Może nie tyle zapomniał, o ile zobojętniała mu.

Jeśli pozostała, to jako element jego smutnej samooceny młodości.

W tym momencie projektował sobie jakieś urojone spotkanie, z nieistniejącą osobą której wymierzał ciosy. Po prostu wariował.

Poczuł brzęczenie w kieszeni. Co to do cholery? No tak. Telefon.

Trzęsącą się dłonią wydobył aparat. Spojrzał niewidzącym wzrokiem na ekran. Odruchowo odebrał.

-Słuuchaam. – Jeśli nie teraz, to za krótką chwilę jego rozmówca domyśli się, że nie jest z nim dobrze.

- Witam. Dzwonię w sprawie umówionej wycieczki do Orklandu. – Mętne spojrzenie mężczyzny wędrowało po pokoju.

-Do cholery, przepraszam za mój stan, ale trochę przesadziłem z trunkami, więc mogę mieć problemy ze zrozumieniem o co panu chodzi. Wycieczka… Rozumiem chyba o co chodzi.

-Proszę się nie denerwować. Domyśla się pan o co chodzi i nie ma powodów aby o tym teraz dokładnie wspominać. Liczy się to, aby potwierdził pan ostatecznie swoją wolę wyjazdu. No wie pan, nie ma nic gorszego, niż klient który nagle zmieni zdanie. Wtedy straty są obustronne. – Poważny głos po drugiej stronie, wytrącił Legionariusa z pewności siebie, mimo że podbudował ją alkoholem.

-Proszę, proszę aby pan kontynuował. – Powiedział w miarę składnie.

-Chodzi o to, że wyjazd się przybliża nieubłaganie. Nasz sponsor liczy na to, że cała wycieczka zjawi się na umówionym miejscu o umówionym czasie. Rozumie pan. Liczę, że mimo wszystko uda się panu pojawić tam gdzie trzeba. – Nawet będąc zupełnie pijanym, dosłyszał to politowanie i rezygnację w głosie informatora.

-Taak… Proszę się… Nie martwić. Będę. Wszystko załatwię, wszystko będzie jak trzeba.

-Jestem w takim razie uspokojony. W ostateczności, proszę pamiętać, że może pan odwołać swoją obecność na tej wycieczce. – Legionarius sięgnął po kieliszek. Wcześniej nalał tam alkoholu, który teraz wreszcie wypił.

-Będę na pewno. Nie ma co się martwić. – Powtórzył, nie siląc się nawet na argumenty.

-Dobrze, w takim razie miłego wieczoru.

-Wzajemnie. Dobrej nocy i w ogóle… - Mężczyzna odłożył telefon, chwycił za butelkę i nalał do pełna.

-Trzeba się ratować. Zawsze trzeba jakoś się ratować. – Teraz dało się słyszeć tylko dźwięk łyknięcia.

Kolejny kieliszek zginął w czeluściach potworka żywiącego się tym ognistą wodą.

Dzień drugi, późny wieczór.

-Dobra chłopaki. Sprawa jest taka. Jak wiecie, Logmar prowadzi przeciw nam szeroko zakrojoną operację szpiegowską. Wykorzystują łagodność naszych działań, aby umieszczać swoich agentów właściwie w każdej instytucji, w każdym urzędzie, w każdej jednostce wojskowej. Jesteśmy właściwie rozbrojeni. Słabi i niezdolni do odparcia nawet słabego ataku, bo nasz system jest sparaliżowany. Kto odpowiada za taki stan? – To pytanie było oczywiście retoryczne, któż bowiem śmiałby wyrwać się przed szereg?

-Ci którzy nie łapią prawdziwych szpiegów. – Nagle w pokoiku rozległ się głos Feaha.

- Właśnie. – Fónderu nie miał innej możliwości jak tylko potwierdzić słowa jednego z komisarzy.

- Co więc możemy zrobić? Kto jest winny? – Rzucił spojrzeniem na kilku zebranych stronników.

-Mamy tylko jedno wyjście. Zebrać całą radę, postawić odpowiednie osoby w stan oskarżenia, potem zlokalizować główne punkty zaczepienia dla wrogiego wywiadu i rozgromić ich. Proste jak nasze karabiny. – Burknął Ifirit Ghiagoda, bardzo młody i fanatyczny terrorysta, który zabijając najpierw za granicami kraju, a teraz wewnątrz niego, zdobył sobie szacunek, a przynajmniej akceptację wierchuszki elfickiej bezpieki.

-Zebrać radę, oskarżyć, zlokalizować ogniska zdrady, zlikwidować ogniska zdrady. Ciekawa propozycja. Co o tym sądzicie bracia? - Szef Ochrony uśmiechnął się lekko i spojrzał na kompanów. Wszyscy mieli ten sam wyraz twarzy. Ledwo zauważalne promyki radości na ich twarzach.

Tylko Ifirit był poważny. Ten gówniarz zionął fanatyzmem, co podobało się starym wyjadaczom.

-Według mnie… - Zaczął ślamazarnie jednoręki weteran obu wojen z orkami, kryzysu otchłani i kilku innych konfliktów Dargon Abarumov:

-Powinniśmy rozpatrzyć ten wniosek. Według mnie jest słuszny. Trzeba energicznie zewrzeć szeregi, szczególnie teraz gdy zagrożenie jest poważniejsze niż kiedyś.

-Też tak uważam. – Yorwed Dewalie. Ogólnie ciekawa osobistość, przez lata dyplomata, teraz bezpieczniak.

-A reszta?

Reszta kiwała zgodnie głowami.

-Świetnie. Zwołamy więc radę w pełnym stanie osobowym. Jednak wydaje mi się, że można już teraz powierzyć brat Ghiagodzie przygotowanie wstępnego projektu operacji. Nie możemy marnować czasu. Teraz przygotujemy plan, potem go zbadamy, wprowadzimy potrzebne korekty i potem zatwierdzimy. – Fónderu wykrzywił gębę w uśmiechu. Był on skierowany oczywiście do tego młodego liska, do Ifirita.

-Jestem za. To dobry pomysł. Nasze działy zajmą się innymi sprawami niecierpiącymi zwłoki, a może… Specjalna komisja pod nadzorem brata Ghiagody zajmie się tą sprawą. – Dawny dyplomata powiedział właśnie to, co nieformalny przywódca bezpieki chciał usłyszeć.

-Reszta też tak uważa?

Posypały się przytaknięcia i potwierdzenia.

-Doskonale. Możemy więc nieoficjalnie mianować brata Ifirita Ghiagodę szefem nowego działu. Tylko jak go nazwać… - Spojrzał na podłogę, licząc na kreatywne rozwiązania ze strony jego towarzyszy.

-Grupa Specjalna! – Wyrwał się ktoś.

-Hm… Wydaje mi się, że mamy za dużo spec grup.

-No to może Komisja… Komisja Oceny i… Hm… - Inna osoba próbowała coś wymyślić.

-Nadzwyczajna Komisja do spraw Walki ze Szpiegostwem, Sabotażem i Niedbalstwem. W skrócie… NKdWzSSiN. – Syknął Faeh, niezwykle zdolny w wymyślaniu przydługich i nie mających żadnego związku z rzeczywistością nazw.

-Nazwa ładna, ale skrót jakiś taki… Trudny do zapamiętania. – Grymasił Fónderu.

-Yyyy… Komisja Inwentaryzacyjno-Kadrowa. W skrócie KIK. Albo Kowenkadr. Kominwenkadr. Koinwenkadr. Ładna nazwa, prawda?

-Końinwenkadr! – Wrzasnął jeden z rozbawionych komisarzy.

-KOINWENKARD. Nie KOŃ, tylko KOIN. Zresztą, nieważne. Komisja Kadrowa. Komisja Inwentaryzacyjno Kadrowa.

-Chłopcy kikowcy! - Huknęło parę śmiechów.

-No dobrze… Koniec żartów. Teraz zastanówmy się nad tym czym KiK powinien się zajmować. –Teraz wszystko trochę ucichło.

-No na pewno tym czy odpowiednie osoby zajmują odpowiednie stanowiska. Może brat Ifirit ma jakieś pomysły? – Wszyscy obejrzeli się na tego ognistego młodzika.

-To nie takie trudne. Wyłapać zgnuśniałych, biernych, niepewnych, pacyfistycznych i słabych. Zbadać stopień winy. Sprawdzić jakie szkody mogli wyrządzić krajowi. A potem, w odpowiedni sposób ukarać. Nad szczegółowym planem musiałbym pomyśleć dłużej, więc jeśli bylibyście dobrzy, dajcie mi dwa dni, a wtedy przygotuję odpowiednie postulaty. – Znów wszyscy ze zrozumieniem kiwali głowami i się uśmiechali.

-Oczywiście że się zgadzamy. Bardzo chętnie damy ci czas. Proszę, zajmij się sprawą dokładnie. Zgadzacie się ze mną, prawda?

-Oczywiście!

-Nie zostało nam nic, jak przygotować odpowiednią nominację. Ma ktoś papier? – Ktoś skoczył do szafki i wyciągnął dużą kartkę.

-Dobrze więc. Feahu, napiszesz?

-Napiszę.

-Więc… Zważywszy na trudną sytuację międzynarodową, rada jest zmuszona powołać nowy wydział specjalny, Komisję Inwentaryzacyjno – Kadrową, której zadaniami będzie przegląd stanu osobowego, umiejętności i kwalifikacji osób zaangażowanych w bezpieczeństwo Elflandu. Na czele komisji powołujemy brata Ifirita Ghiagodę. Nadajemy mu wszelkie pełnomocnictwa… - Szef się zaciął na momencik, zastanwiając się co podyktować dalej.

-Wszelkie pełnomocnictwa na jakie pozwala nam prawo, aby wykonał powierzone mu zadanie. Podpisano… Dajże mi tą kartkę. – Sięgnął po kartkę i nabazgrolił na niej swój podpis.

Inni zrobili to samo. Łącznie, osiem podpisów.

Nowo mianowany szef komisji promieniował ze szczęścia. W myślach widział już zaszczyty i potęgę jakie mu przypadły w udziale.

Niech się cieszy tym wszystkim, niech się napawa myślą że stał się nagle potężny. Niech zaczyna już uważać się za jednego z rozdających karty w tym systemie. Spoglądając na tą trochę ptasią twarz, tak typową, często widywaną na ulicach, przywódca spisku nie widział w niej nic wskazującego na wyjątkowość. Jak bardzo wybujałe nagle poczucie własnej wartości może zaślepić taką zwykłą osobę. Fóndaru nie oceniał go jednak negatywnie. Niech rośnie, niech pożera. Potem, zobaczymy…

Dzień drugi, noc.

Pokój konferencyjny w wieżowcu firmy Nortartaziel, należał do jednego z najokazalszych w parku szklanych budynków. Mógł pomieścić mnóstwo osób, był wyposażony w nowoczesną technikę, wygodne fotele i w ogóle, w co tylko dusza zapragnie.

Tym razem jednak, o tej późnej porze w tym pomieszczeniu znajdowały się tylko dwie osoby. Mężczyzna po pięćdziesiątce, z żółto siwymi włosami i wąsami, kiedyś zapewne bardzo przystojny, oraz blondynka o krótkich włosach, która na pewno nie skończyła jeszcze trzydziestki.

Entuzjaści romansów pewnie bardzo chętnie widzieli ich jako zakochaną parę. Może i tak, ale teraz na pewno rozmawiali o czymś innym niż zwykło się rozmawiać na randkach.

Mężczyzna najwyraźniej tłumaczył coś kobiecie. Widać było, że chodzi tu nie tylko o samo doinformowanie, ale i o przekonanie do czegoś. Siedząc wygodnie w fotelu, mając w jednej ręce kubek z kawą, a w drugą żywo gestykulując wyglądał jak ekspert. I niechybnie był ekspertem. Co nie zmienia faktu, że był też specjalistą od ukazywania się jako eksperta. Charyzmy mu nie brakowało.

-Kluczową sprawą jest zrozumienie o co chodzi z tymi środkami specjalnymi. Pozwól że ci to wyjaśnię. Nie jest to jakiś jeden budżet, nie jest to konto w banku. – Spotkał oczy Alemy. Pełne zdziwienia i żądające wyjaśnień.

-Jak to? – Wąsacz uśmiechnął się i powoli powiedział:

-Nie martw się, nie musisz znać wszystkich niuansów księgowania „specjalnego”. – Kierowniczkę zirytował ten protekcjonalny i pozbawiony szacunku ton. Wykrzywiła usta w grymasie złości.

-Ależ proszę się nie irytować. Do wszystkiego dojdziemy, tylko muszę zacząć od początku. Przepraszam, to moja wina, zacząłem nie od tej strony od której powinienem. – Odłożył kubek z kawą. Właściwie po kawie, bo zdążył ją wypić.

-Wszystko w swoim czasie, tylko najpierw muszę zrobić sobie kawę. – Jeszcze czego, a wytłumaczyć raport nie łaska, pomyślała sobie kobieta.

-Od czego powinnam więc zacząć to „oświecanie”? – Założyła nogę na nogę, i skrzyżowała ręce. Miało to dać do zrozumienia temu panu, że jej czas jest cenny.

-Ależ oczywiście! Zaczniemy od krótkiej lekcji historii. – Spojrzał na nią przez ramię, bo właśnie stał przy czajniku. Uśmiechnął się.

-Spokojnie, nie jestem byłym nauczycielem tego wspaniałego przedmiotu. Chodzi po prostu o to że sprawa którą się zajmiemy ma już sporo lat. Może więcej niż szanowna pani. – Odwrócił się, gdy nastawił już wodę na kawę. Zdziwiło ją to nazwanie ją „szanowną panią”. Aby nie mieć wątpliwości co do intencji, odebrała to jako kolejny przejaw jego arogancji.

-Owszem, będziesz to miała ujęte w papierach i danych jakie otrzymasz. No aleeee… Zawsze lepiej usłyszeć o czymś zanim się o tym przeczyta. Przynajmniej tak uważała moja mama. – Do kubka nasypał sobie brązowego proszku, wsadził tam łyżeczkę i wrócił do stołu.

-Wiesz że w Astropitii toczy się wojna domowa? – Założył ręce za głowę i odsunął krzesło tak, aby można było się wygodnie na nim rozwalić.

-Oczywiście. Podzielili kraj na trzy części i walczą od siedmiu lat. – Złotosiwy spojrzał na nią z zadowoleniem.

-Właśnie tak. I jest tak takie jedno quasi państewko, zwane Pitią Północną. Oczywiście oficjalnie wymyślili sobie jakąś ładną nazwę. Zawsze tak robią. Lepiej morduje się dzieci i kobiety gdy występuje się jako Front Wyzwolenia Czegoś Tam, albo Rewolucyjna Armia Kogoś Tam. No więc, w na tamtym obszarze również działa nasza wspaniała firma. – Uśmiech znów pojawił się na jego twarzy. Na twarzy Alemy pojawiła się obawa.

- I…

-I nasz zarząd ma życzenie, aby pani próbnie, ja okres kilku tygodni spróbowała pracy właśnie tam.

-Co proszę? – Zmrużyła oczy. Więc to tak… Niby awans, niby wszystko pięknie a tu takie buty. Chcą ją wysłać w środek piekła na ziemi.

-To zadanie specjalne, dla specjalnie dobranych pracowników. Nie wysyłamy tam tych przygłupich mądrali z Centrali, ani prawie żadnego z „wybitnych” pracowników. – Wąsacz położył ręce na blacie stołu. Schylił się nad blatem i spoglądał na siedzącą obok kobietę.

-Jak wygląda sytuacja… Tam? Nie orientuję się zbyt dobrze na temat tamtejszej sytuacji. No wiesz. Konflikt może mieć różną intensywność, to że walczą może oznaczać że wiele rzeczy. – Liczyła że ją uspokoi.

- W miejscu gdzie będziesz pracować jest raczej spokojnie. Walki toczą się daleko na południu. Jednak, nie jest to bezpieczne zachodnie wybrzeże. – Woda zaczęła powoli bulgotać.

-Więc jeśli mogę. Mam przenieść się na wschód, do Astropitii, aby pracować w filii naszej firmy na północy tego kraju. Tak? – Kiwnięcie głową.

-Co miałabym tam robić? – Nerwowo machała butem pod stołem.

- Twoje zadania uległyby pewnej zmianie. Przede wszystkim, mniej pracy w biurze, więcej spotkań z klientelą. Dodatkowo, poszerzenie twoich uprawnień decyzyjnych. – To nie brzmiało źle.

-Spotkania z klientelą w tamtym obszarze różnią się od spotkań jakie znamy z Nortaru? – Pytanie było jak najbardziej na miejscu, co widać było po tym że mężczyzna nawet się nie skrzywił.

- W niewielkim stopniu. Proszę mi wierzyć, większość tamtejszych klientów to ludzie z cywilizowanych krajów. Głównie Logmarczycy, Smoczanie, Erenbornczycy i Sovntaunczycy.

-Żadnych wizyt wyrywających serca fanatyków z dżungli?

- Proszę mi uwierzyć. Nie.

Westchnęła z ulgą. Zrobiła to mimowolnie.

-Dobrze. Tylko jedno mnie zastanawia.

-Tak? – Mężczyzna uniósł brew.

- Dlaczego ja?

-Cóżż… Powiedzmy że twoja biografia skłoniła kierownictwo do rozpatrzenia twojej kandydatury. Oczywiście po uprzednim sprawdzeniu twoich predyspozycji i umiejętności. Możliwe też, że na górze ktoś cię lubi. Może lubi cię bardziej niż ja kawę? Kto wie… - Znów wstał i zwrócił się ku czajnikowi.

-Można wiedzieć, co w mojej biografii przyczyniło się do tego że zostałam wybrana?

-To już tajemnica naszych specjalistów od spraw kadr. Proszę jednak sobie przypomnieć ten cytat z przedwczoraj… „Nie ma silnych ludzi z łatwą przeszłością.” – Kobieta spojrzała na niego zadziwiona.

-Też używasz tej aplikacji?

-Może cię to zdziwi, ale tak. Nie jestem jeszcze tak stary jak to się niektórym wydaje. Kiedy to czytałem, przyszło mi na myśl kilka osób. A wśród nich i ty. –Kawa została zalana.

- Ten cytat jest mądry. Ludzie którzy zawsze szli po najmniejszej linii oporu, albo w ogóle nie mieli poważnych problemów, łamią się gdy takie już ich spotkają. – Rozłożyła się w fotelu.

- Masz całkowitą rację. Dlatego zostaliśmy wybrani do najtrudniejszego zadania, bo mamy trudną przeszłość. Mięczaki zostają, twardziele idą. Słyszałaś o badaniach Adferałta? – Szybki przegląd nazwisk w głowie nic jej nie dał.

-Nie.

-Pan Adferałt, z wykształcenia historyk, a z zamiłowania psycholog, prowadził kiedyś badania na kawalerzystach. W czasie wojny logmarsko-tazielskiej, duże znaczenie miały zgrupowania kawalerii. A jak zapewne wiesz, kiedyś konnica walczyła często przy użyciu szabli, mieczy, dzid, lanc i innej broni białej. –Spojrzał na dziewczynę, aby mieć pewność że choć w części rozumie to co on chce jej przekazać. Rozumiała.

-No i jego badania wykazały, że żołnierze dzielą się na dwie grupki. Jedną – małą, mającą wspaniałe wyniki, którzy potrafili zabić wielu nieprzyjaciół w jednej bitwie, oraz drugą – wielką, która była mierna. Broń i wyposażenie mieli takie same. Co ich różniło? Zaznaczę, że wszyscy przechodzili podobne szkolenie, a wojskowi z jednej i drugiej kategorii często wychowali się w siodle. –Zastanawiała się chwilę. Wreszcie wpadła na pomysł:

-Bo ci pierwsi byli gotowi walczyć, chcieli być najlepsi, a ci drudzy po prostu chcieli jakoś przeżyć. – Wąsacz klasnął w ręce.

-Właśnie! Miernoty stają się miernotami na własne życzenie! A mistrzowie, mistrzami dzięki własnej determinacji. To nie tylko gadanie mające skłonić cię do wysiłku. To fakt. Fakt historyczny rzekłbym nawet. Nas, jako twardych kawalerzystów wysyłają tam, a te miękkie faje zostają tu.

-Rozumiem że „twardziele” będą lepiej wynagradzani niż „mięczaki”? – Alema wyszczerzyła się w szczerym uśmiechu.

-Tak, dostaniemy więcej medali od nich! – Mówiąc to, ustawił się w pozie żołnierza wypinającego pierś na której wiszą medale.

-Zastanawiam się, gdzie przypnę te medale. Chyba nie pasują do mojej kreacji. – Spojrzała na swoje ubranko.

- Ależ takie medale pasują do wszystkiego! Powiedziałbym że są zawsze modne.

- I jak ładnie szeleszczą! – Para wybuchła śmiechem.

Dzień trzeci, późna noc.

Legionarius oraz trzech jego kumpli przechadzało się ulicami na których wciąż świeciły lampy. Wszyscy ubrani w skórzane kurtki, szerokie spodnie i z modnymi czapkami na głowie. Wszyscy byli pijani, co tylko dodawało im animuszu. Kopali kosze na śmieci, rzucali przekleństwami i pluli na lewo i prawo.

-Hahahhaa, a masz ty kurwo! – W Bogu ducha winne okno trafił jakiś nieokreślony przedmiot. Pewnie butelka. Uderzenie było mocne, szyba strzeliła.

-Co ty robisz debilu!- Wrzasnął jeden z chłopaków.

-Spadaj, nie widzisz że dobrze się bawię?! – Tym razem uderzenie spadło na nieszczęsny krzew rosnący niedaleko chodnika. Smutna sprawa. Roślinka nikomu nie zawiniła. Jednakże problemy dopiero się zaczynały.

 Zza winkla wyszły dwie osoby. Nieduże, szczupłe. Przyśpieszyły kroku i przeszły na drugą stronę ulicy, gdy tylko zobaczyły idącą w ich stronę bandę.

-Ej, patrzcie co to za jedni? – Jeden z chłopaków pokazał palcem na dwie osoby przemykające drugą stroną drogi.

-Kuuuurwaaaaa… Króliki! – Syknął następny.

-Brudasy, ścierwa. – Największy z bandy – Grymas – sięgnął po coś do kieszeni w swojej skórze. Była to niewielka pałka.

-Bierem ich! – Ryknął i banda ruszyła do ataku.

    Legionarius, na którego zresztą nikt tak nie mówił, od czasu gdy skończył szkołę, biegł razem z resztą. Pijany i wściekły zacisnął pięści i z wrzaskiem wpadł na stojącą bliżej ofiarę. Cios był zupełnie nieprecyzyjny, uderzył gdzieś w ramię. Lecz atak był zmasowany. Pięści i kopniaki spadały na nieszczęśników. Jeden jęczał, drugi zaś – a raczej druga, piszczała przeraźliwie.

Grymas swoją pałką tłukł jak oszalały, Fryc kopał swoimi podkutymi buciorami, Trup – jak przezywano Legionariusa usiadł na klace piersiowej królikona i okładał go pięściami po twarzy.

-Ej, to jest baba! – Wrzasnął Byku. Trup nie usłyszał tego, zajęty masakrowaniem bezbronnej ofiary.

Inni jednak usłyszeli.

-Dawej jooooooł! – Ryknął Grymas. Dla pewności uderzył dziewczynę pałką w kolano. Ta zawyła z bólu, lecz przestała wierzgać nogami. Buła złapał ją za głowę, podczas gdy Fryc i Byku zaczęli ją rozbierać. Chłopaki walcząc raczej między sobą, niż z napadniętą rzucali się na nią jeden za drugim. Trup odwrócił się, aby zobaczyć jak bawią się jego kumple. Był cały we krwi, Królikon nie ruszał się.

    Zbyt trudno było się dopchać do gwałconej dziewczyny, aby dołączyć do tego procederu. Trup więc stał, gapiąc się raz na leżącego chłopaka, raz na atakowaną dziewczynę. W pewnym momencie naszła go myśl. Policja. Policja może przyjechać tu w każdej chwili. Rozglądał się na lewo i prawo. Nic nie jechało. Lecz w kilku oknach, po obu stronach drogi paliło się światło. To nic dobrego.

-Trzeba się zabierać… - Powiedział sam do siebie.

-Trzeba spaaadać. – Rzucił jeszcze raz okiem na zmasakrowanego. Nie było czasu. Puścił się biegiem przez drogę, a potem w najbliższą uliczkę. Potem w inną. Biegł kilka minut, aż wyczerpany nie oparł się o jakąś kamienicę.

Teraz sapiąc i ledwo trzymając się na nogach, szedł bez celu. Cały czas oddalał się od miejsca gdzie zostali jego koledzy.

Nie poruszyło go sumienie. Takie rzeczy przychodzą zwykle później. Teraz dorwał go zwykły strach. Może strach przyprawiony rozsądkiem. Czuł że trzeźwieje.

Dzień trzeci, świt.

    Szarzało. Ponura, ciężka zasłona nocy powoli ustępowała szarości. Na podmiejski dworzec w Óre, stolicy Elflandu wjechał przed chwilą pociąg. Pociąg specyficznie oznakowany. To nie był zwykły pojazd tego typu. To specpociąg. Specpociągi służą wybitnym osobistościom do poruszania się po kraju. Czym się wyróżniają? Wagony są ekskluzywne. Pasażerów jest mniej niż zwykle, ale stanowią ciekawą mieszankę. I zawsze jeżdżą w podobnym składzie.

Oprócz załogi potrzebnej do obsługi maszynerii mamy dodatkowych stałych bywalców.

Zawsze znajdziemy grupę chłopaków i dziewczyn z bronią. Oczywiście stanowią oni ochronę. Dodatkowo kucharzy, fryzjera, lekarza, czasem stylistę, sekretarza, a nawet małżonkę. Kim zajmują się ci wszyscy? Głównym lokatorem i pasażerem takiego pociągu.

Hamulce zadziałały bez zarzutu. Stalowy potwór zatrzymał się na bocznym torze. Z jednej i drugiej strony wyszło kilku ochroniarzy. Rozglądali się na lewo i prawo, zajęli swoje stałe stanowiska dookoła maszyny.

Zauważyli, że sto metrów od torów, przy drodze – zatrzymała się kolumna samochodów. Z czterech wozów wysypali się ubrani na czarno, uzbrojeni pasażerowie.

-Co to ma być… -Syknął zastępca szefa ochrony pociągu.

Szybko zrozumiał kto to. Długie czarne płaszcze, z symbolami sił bezpieczeństwa.

-Kontrola? – Zapytała dziewczyna z obstawy.

-Chyba tak. Albo jakieś ćwiczenia. Kto ich tam wie… - Zastępca poprawił pistolet.

-Poinformuj dowódcę ochrony. – Zwrócił się do stojącej obok.

-Tak jest.

Kobieta zniknęła wewnątrz pociągu. W kierunku obstawy szybkim krokiem zbliżało się kilkanaście osób. Zastępca gestem nakazał gotowość bojową. Kto wie, czy wrogowie nie przebrali się za oddział bezpieczniaków by podstępem zabić dostojnika.

-Zatrzymać się! - Huknął w ich kierunku.

-Stać. – Syknął ktoś z tłumku. Nie chybi – jakiś komendant.

-Proszę się zatrzymać, to pociąg specjalny, wejście na teren jest zamknięte.

-Mamy nakaz aresztowania.- Zastępca zrobił wielkie oczy.

-Chyba źle usłyszałem. Pomyliliście chyba perony. To SPECJALNY POCIĄG. – Ubrany na czarno funkcjonariusz uśmiechnął się.

-Proszę wybaczyć, jeśli wyraziłem się nieprecyzyjnie. Jesteśmy oddziałem specjalnym ESB. Oto moja legitymacja. – Zza wewnętrznej kieszeni wyjął książeczkę. Zastępca zagwizdał. Jeden z jego podwładnych podbiegł i odebrał od mężczyzny dokumenty.

-Ghiagoda Ifirit. Komendant Pierwszego Stopnia. Fiu, fiu. –Podał papier zastępcy. Ten zmierzył go wzrokiem.

-Rozumiem że sprawa jest wagi najwyższej. – Powiedział zupełnie poważnie zastępca.

-Tak.

-Wezwać przełożonego?

- Nie ma takiej konieczności. Proszę prowadzić nas do podejrzanego. – Zastępca kiwnął głową i skiną na dwóch podwładnych.

-Proszę za mną.

Zastępca, komendant i kilku jego ludzi weszli do środka.

Przeszli przez jeden wagon, który pełnił funkcję biblioteki i salonu fryzjerskiego, do wagonu sypialnego.

Tam znajdował się cel.

Idąc szybkim krokiem komendant i zastępca wpadli na ostatni odcinek drogi przed pokojem który zajmował specpasażer.

-Proszę otworzyć. – Szepnął do zastępcy.

-Nie mam kluczy.

-Kto ma klucze?

-Dowódca ochrony osobistej.

-Gdzie on jest?

-Co to ma być?! – Ryknął ktoś z tyłu.

Dwóch funkcjonariuszy błyskawicznie się odwróciło i wycelowało z karabinów w mężczyznę.

Ten stanął jak wryty.

-Co wy tutaj robicie? – Ubranie, a raczej jego brak od pasa w górę, wskazywało, że dowódca został wyrwany ze snu.

-Mamy nakaz aresztowania.

-Kogo? Szefa?

-Tak. –Ponuro odrzekł komendant.

-Legitymacja! – Zawołał gniewnie.

-Ma ją zastępca. – Ten zaś szybkim, nerwowym ruchem oddał ją dowódcy ochrony.

-Aha. – Ten zaś tym zwrotem wyraził swe zdumienie po przeczytaniu na kogo miał zaszczyt trafić.

-Proszę o otwarcie drzwi.

-Nie.

-Proszę o otwarcie drzwi.

-Nie i koniec.

-Zabrać mu klucz. – Dwóch czarnych skoczyło na mężczyznę który tak usilnie sprzeciwiał się otwarciu drzwi. Ten szybkim ruchem wywinął się jednemu i powalił ciosem w twarz drugiego.

Komendant, który nie miał żadnych skrupułów jeśli chodziło o zadania służbowe, błyskawicznie wyciągnął swój pistolet i kilkakrotnie wystrzelił. Tłumik wyciszył huk wystrzałów. Dowódca zachwiał się chcąc zaatakować ponownie. Nie cios, lecz on spadł. I zamiast twarzy przeciwnika, spadł na posadzkę. Zastępca założył ręce za głowę i stał tak. Bezpieczniacy spojrzeli na niego. Potem na komendanta. Ten szybko wydał rozkaz:

-Proszę zdać broń i tu poczekać. – Jeden z czarnych odpiął kaburę z pistoletem. Inny, podał klucz wiszący znajdujący się w kieszeni szefa ochrony.

- Otwieramy. – Klucz znalazł się w zamku. Chrzęstnął i drzwi się otworzyły.

Komendant powoli i cicho wszedł w głąb pokoju. Za nim obstawa. W środku zupełna cisza.

 Stoi łóżko. Puste.

-Gdzie on jest? – Syknął Ghiagoda.

-Przeszukać pomieszczenie. Przeszukać wagon. – Rzucił krótkie polecenia i zaczął przeglądać papiery i rzeczy znajdujące się w tej nietypowej „komnacie”.

-Dawać zastępcę. – Jeden z czarnych pociągnął zastępcę nieżyjącego już szefa ochrony za rękę i prawie że wrzucił do pokoju.

-Gdzie on jest? – Warknął komendant.

-Powinien tu być. Na dworcu nad jeziorem wsiadł, więc powinien… - Mężczyzna był przerażony. Jeśli nie przerażony to na pewno czegoś się obawiał.

-Czy zatrzymywaliście się gdziekolwiek? – Ifirit zapytał, choć znał odpowiedź.

-Nie, zgodnie z planem wyjechaliśmy znad jeziora i bez jakichkolwiek postojów przyjechaliśmy do stolicy. – Komendant nerwowo chodził po pokoju.

-Wyparował? Chcesz powiedzieć że zniknął?

-Na to wygląda. Możliwe że to teleportacja. – Ghiagoda usiadł na fotelu należący, do głównego pasażera tego pociągu. Czuł się fatalnie.

-W takim razie, trzeba dowiedzieć się skąd i gdzie. Zabezpieczyć pociąg, ściągnąć oddział bezpieczeństwa. Najlepiej koło setki. Nie wpuszczać nikogo. Za naruszenie rozkazu – czapa.

-Tak jest! – Potwierdził jeden z czarnych.

Ifirit Ghiagoda wsadził ręce w kieszenie i z grobową miną wypadł z pociągu. Natychmiast pojechał do siedziby Ośrodka Stołecznego Elfickiej Służby Bezpieczeństwa. Jadąc stukał cały czas w szybę, trzęsąc się ze złości.

Wcześniej, zameldował błyskawicznie: „Pociąg pusty, celu brak. Najpraw. uciekł przy użyciu teleportacji”.

Dzień trzeci, poranek.

Czytanie do godziny czwartej w nocy nie wyszło jej na dobre.

Musiała wstać, budzik dzwonił jak oszalały.

Cholerna godzina szósta.

Drzemka nie zaszkodzi.

Znów drrrryn-dryyyn-drrrrrrryn-dryyyyyyyyn. Przeraźliwy dźwięk poranka. Zna go chyba każdy. Chęć pozostania w ciepłym gniazdku jest tak silna, że musimy toczyć wewnętrzną walkę aby ją przemóc.

A i nie zawsze się to nam udaje.

Alemie tym razem się udało. Już moment po przebudzeniu czuła że jej głowa buzuje.

Gdzie jest ten przeklęty szlafrok?

Gdzie są te pantofle, Boże za jakie grzechy trzeba wstawać tak wcześnie?

Łazienka. Na głowie dżungla. Kuchnia. W brzuchu mdłości. Trzeba darować sobie śniadanie.

Szafa z ubraniami. Co by tu ubrać? Wręcz mechaniczne przesuwanie kolejnych wieszaków w poszukiwaniu odpowiedniego ubrania. Zaglądanie do szuflad.

-Noszz… - Kobieta palnęła sobie otwartą dłonią w czoło.

Rzuciła rzeczy z wieszaka który trzymała w ręce na podłogę, zdjęła pantofle i w szlafroku upadła na łóżko.

Dziś była przecież sobota.

Leżała znów na miękkiej pościeli. Zamknęła oczy. Czekała aż znów obejmie ją błogi sen. Niech tylko nadejdzie ta błoga nieświadomość, te senne majaki.

Przerzuciła się na bok. Oczywiście męża nie było, więc mogła do woli turlać się na jedną, a potem drugą stronę łóżka.

Zastanawiała się nad tym, czy podróż i pobyt zagranicą będzie męczący. Klimat niby taki sam, ale mieszkańcy pewnie inni. Wiele osób mogłoby mieć mnóstwo obaw, ale nie ona.

Jako dziewczynka dorastała w Erenbornie, potem zaś w Sovntaunie.

Dzięki temu, nie tylko doskonale mówiła w językach mieszkańców tamtych ziem, ale także była przystosowana do życia w miejscach gdzie jest się zupełnie obcym, gdzie jest się mierzonym przez wzrok niechętnych sąsiadów.

Astropitia w powszechnym mniemaniu była niezbyt gościnnym miejscem. Wojujące ze sobą klany, partyzantki i bandy, plemiona. Przypomina to trochę bieganie po zamarzniętym jeziorze. Nigdy nie wiesz, czy w danym miejscu kra nie będzie zbyt cienka aby utrzymać twój ciężar, a i czy twój krok nie jest zbyt ciężki.

Kobieta wydała z siebie jakiś niewyartykułowany dźwięk i znów obróciła się na brzuch.

Sen zaczął ją ogarniać. Myśli powoli przechodziły w obrazy snujące się przed oczami. Obrazy nad którymi nie ma się kontroli.

Zasnęła.

Dzień trzeci, poranek

-No witaj, witaj. – Dłonie dwóch mężczyzn się spotkały. Obaj znali się bardzo dobrze. Zapewne można by nazwać ich przyjaciółmi, gdyby nie to, że to słowo właściwie dla nich nie istniało. Nie byli naiwni i może dlatego jeszcze żyli.

-Może wejdziemy do środka? – Nowo przybyły gość najwyraźniej nie miał ochoty zostać na zewnątrz, mimo że pogoda była świetna. Gospodarz zdziwił się. Na jego okrągłej, śniadej twarzy pojawiło się zdziwienie.

-Poczekaj, tak od razu? Nie powiesz co u ciebie i czemu wpadasz do mnie o tej godzinie? – Trup spodziewał się na pewno tego pytania. Miał na nie więcej niż jedną odpowiedź. Spojrzał ponuro na swojego kolegę i powiedział:

-Mam kłopoty, policja może mnie szukać. – Śniadego nie zdziwiło takie wyznanie.

-Co żeś tym razem odwinął? – Stopa w gumiaku oparła się o ostrze łopaty, podczas gdy mężczyzna podpierał się o trzonek.

 -Dałem po gębie jednemu takiemu i on raczej pójdzie z tym na policję. No wiesz jak to jest… Nie umie się taki zachować, skacze, skacze i w końcu obrywa. Potem oczywiście leci na skargę do gliniarzy. No i trafiłem na takiego wrednego typa. – Trup z namaszczeniem próbował przemówić swojemu znajomemu do rozsądku, czy raczej do pewnego rodzaju etyki… Zawodowej.

Udało mu się.

-Dobra brachu. Tylko nie wmieszaj mnie w jakieś gówno. Mam dość własnych kłopotów. Na przykład ostatnio komornik siedzi mi na karku. I co ja mam kurwa z tym zrobić? Powiesić się? A może chałupę podpalić i siebie? A i dzieciaki też? Tarpinę też? No do cholery. – Trup kiwnął głową.

-Racja. Nie jest dobrze. – Nie zdobył się na nic bardziej lotnego.

- Nie jest dobrze? Jest chu-jo-wo. Rozumiesz? – Znów kiwnięcie głową.

-Ale cóż, pomóc trzeba. Braci się nie traci, co nie? Wchodź do środka, pogadamy, popijemy. – Trup uśmiechnął się i powiedział:

-Nawet mam tu coś w tym temacie. – Podsunął torbę którą trzymał pod nos kolegi. Rozchylił ją.

 Wewnątrz, znajdowały się dwie butelki mocnego trunku.

-Noo… Wiesz co tygryski lubią najbardziej, bracie.- Poklepał Legionariusa po ramieniu i poprowadził do domu.

Hanz mieszkał w dużym domu, odziedziczonym po rodzicach. Osada w której przebywał już od dwóch lat, czyli od czasu powrotu ze stolicy na zacisze domowe, była w zasadzie niewielka.

Stajnia, stodoła, sławojka, wielka buda dla psa, garaż i inne oczywiście altanka, gdzie można siedzieć w ciepłe popołudnia i pić z sąsiadami.

Pierwszą rzeczą jaką Trup zrobił po wejściu do jego domu, było skorzystanie z ubikacji.

Za fizyczną ulgę oddałby teraz wiele. Choćby tylko dlatego tu podróżował aby się wypróżnić, to teraz według niego taka podróż byłaby w pełni zadowalająca. Nawet ponad miarę.

Znalazł się w zadbanej łazience. Widać było tam kobiecą rękę. Bądź co bądź, żona gospodarza była bardzo pracowita.

Pracowita i nawet ładna. Przynajmniej zawsze gdy na nią patrzył, Trup uważał że jest zbyt ładna w porównaniu z niezbyt przystojnym mężem. Widziały gały co brały, to nie był już jego problem. Miał swoje.

Załatwił najpilniejszą sprawę i za moment znalazł się w kuchni.

-No dobra, teraz opowiadaj co takiego się stało. Tylko mi nie wmawiaj że on się potknął i rozwalił se ryj o twoją pięść… - Oczywiście nie był głupi, nie zamierzał wciskać swojemu kamratowi takiej historyki. Zresztą, opowiedział już swoją wersję, teraz wystarczyło ją tylko odpowiednio rozwinąć i wzbogacić szczegółami. Siedząc przy przykrytym gumowym obrusem stole, Trup bawił się leżącą na nim żarówką. Kręcił ją i kręcił, niczym bączkiem.

-Mówiąc szczerze, to chyba poważnie pobiliśmy z ekipą jakiegoś typka. No i nie wiem, czy psiarnia nie zwęszy tropu. Kamery w mieście i w ogóle. – Spojrzał na Hanza, licząc że nic nie powie. Powiedział:

-Czyli spraliście typa do nieprzytomności i nie wiesz, czy nie zabiliście go? Trup, ty zawsze byłeś głupi. Ale teraz twoja głupota przerosła wszystko. Po co ty mi to mówisz? Lepiej wiej za granicę póki czas. Siedzisz u mnie, marnujesz cenne godziny. Chyba że, przylazłeś tu bo potrzebujesz mojej pomocy. – Gospodarz oparł się o ścianę i gapił się swoimi ciemnymi oczami na zapędzonego w kozi róg gościa.

- Tak, potrzebuję. Właściwie, to potrzeba mi kasy. – Spojrzał prosto w oczy Hanza. Ten wzruszył ramionami i powiedział:

-Co jak co, ale na nadmiar pieniędzy nie mogę narzekać. Przeskrobałeś coś i teraz liczysz na litość. Trochę się przeliczyłeś. Mogę dać ci co najwyżej pięć dych. Na więcej nie licz. Weź też te flaszki, tobie bardziej się przydadzą. Nie będziemy pić. – Legionarius zagryzł wargi. Spojrzał na blat stołu. Milczał, nadal bawiąc się żarówką.

- No, co? Długo będziesz tak siedział? Mam robotę. –Trup wstał. Spojrzał przez okno, na pola znajdujące się w pobliżu. Piękna pogoda. Żal że życie nie takie piękne.

-Masz rację, pójdę już. – Wstał i zrobił dwa kroki naprzód. Torbę z flaszkami zostawił na stole, a ręce wsadził w kieszenie. Gospodarz zauważył, że gość zostawił swój „prezent”.

-Ty, Trup. Zostawiłeś flaszki. – Hanz odwrócił się aby zabrać torbę.

-Już biorę. – Mówiąc to, doskoczył do Hanza, chwycił go zręcznie za głowę, odsłaniając gardło. Nóż który wyjął z kieszeni zatopił w szyi nieszczęsnego kolegi. Poprawił drugi i trzeci raz. Tamten szarpał się i walczył. Oszalały ze złości i przestraszony napastnik został odrzucony potężnym ciosem łokcia.

-Kguuuu… Rr…Waa…- Rzęził zaatakowany. Krew sikała mu z szyi jak z woda z fontanny. Ruszył na Trupa. Ten cofał się ściskając nóż w dłoni.

Nagle, mężczyzna idący w jego kierunku zatrzymał się. Zatoczył się w miejscu i runął do tyłu.

Leżał na ziemi i konał. Wydawał jakieś nieokreślone dźwięki, zapewne klną na plugawego „przyjaciela” z dawnych lat.

-Kto raz zabije, wielokroć zabija. Forhat Dippeje „Oda dla pomordowanych”. – Z potępieńczym uśmieszkiem zacytował Legionarius.

Zabrał się za przeszukiwanie mieszkania. Wiedział że jest tu więcej cennych rzeczy niż tyko obiecane mu pięć dych. Wystarczyło tylko poszukać. Przydadzą mu się pieniądze, dokumenty, oczywiście wszelkie złoto i elektronika którą będzie można wynieść. Tonący brzytwy się chwyta, a on tonął już od dawna.

Dzień trzeci, poranek

Głos płynął z głośników, przykuwając uwagę każdego kto znajdował się w pobliżu.

-Rozkaz specjalny dla wszystkich jednostek bezpieczeństwa.

Naszemu państwu i wszystkim jednostkom służącym jego bezpieczeństwu grozi unicestwienie.

Zawiązał się spisek mający na celu rozbicie struktur Elfickiej Służby Bezpieczeństwa.

Z związku z tym kierownictwo ESB postanawia:

 Ogłasza się gotowość bojową w stopniu najwyższym. Wszystkie jednostki mają wykonać następujące czynności:

Po pierwsze. Przygotować się do odparcia każdej jednostki która zaatakuje dany posterunek, budynek, obiekt.

Po drugie. Odpowiadać na wszystkie próby zastraszenia, rozbrojenia, wtargnięcia na teren jednostki, obiektu itd. Jeśli wymaga tego sytuacja, strzelać.

Po trzecie. Ignorować wszystkie komunikaty, rozkazy, odezwy skierowane przeciw służbom bezpieczeństwa, lub zawieszające ten rozkaz.

Ku chwale Elflandu! Niech żyje elficka potęga! Niech żyje republika!

Podpisano: Khamar Fónderu, Faeh Jarpein, Yorwed Dewalie, Dargon Abarumov – Po wysłuchaniu całego komunikatu elf siedzący na stole cisnął ołówkiem w ścianę.

Chwycił za telefon. Szybko wybrał numer. Gdy tylko ktoś odebrał, zaczął wrzeszczeć:

-Co to ma być?! Mamy zamach stanu! Przygotować wszystkie komanda do natychmiastowej akcji. Do kurwy nędzy, bezpieczniaki zaczęły wojnę domową. – Głos po drugiej stronie odpowiedział:

-Jakieś inne rozkazy? – Tym razem złość dowódcy była mniejsza, a na pewno lepiej ukrywana.

-Trzy najlepsze roty wysłać natychmiast żeby otoczyły Czarne Gniazdo. Odpowiemy im tym samym. Jeśli strzelą choć raz, macie rozpocząć walkę. – Nienawiść nagromadziła się w powietrzu tak gęsto, że można było ją prawie kroić nożem.

-Tak jest.

-Nie muszę tłumaczyć, że możemy już więcej nie rozmawiać? - Mężczyzna usłyszał trzask.

-No wiesz, jak mnie wykończą, to pozdrów moją żonę. Zresztą, jeśli mnie zabiją to i żonę, to i dzieci, to i wreszcie – ciebie zabiją. Po prostu albo my zgnieciemy te robactwo, albo robactwo nas zeżre bracie.

-Damy radę! Wytniemy swołocz! Ku chwale ojczyzny! – Podwładny, a zarazem dobry druh Niloca Arpetela, najwyraźniej wiedział że nie ma co dyskutować nad otrzymanymi rozkazami.

Elf, który siedział na stoliku nazywał się Niloca Arpetela i był dowódcą wojsk strzegących stolicy.

    Jego głównym zadaniem, według wszelkich instrukcji i regulaminów, było pilnowanie aby żaden nieprzyjaciel nie zajął miasta. Oczywiście, oficjalnie, nieprzyjaciel miał napaść z zewnątrz, zdradliwie uderzyć ze wschodu, zachodu, północy czy południa. Mógł też spaść przecież z góry, lub zrobić parszywy podkop pod miastem.

    Lecz tym razem sytuacja była inna. Wróg znajdował się na ulicach miasta, w najpoważniejszych instytucjach, na dworcach, na mostach i w potężnych gmachach.

    Tym wrogiem, była znienawidzona instytucja represji, zbrodnicza i z nienawidzona organizacja. Oficjalnie, była to Elficka Służba Bezpieczeństwa. W skrócie E.S.B. Ludność kraju rozszyfrowywała ten skrót inaczej: Elfobójcy Swołocz Bestie. Nazwa oczywiście się zmieniała. Kraj istniał bardzo długo. Tyle że elfy również żyją długo. U ludzi, orków, krasnoludów, królikonów czy astropitków, sto lat to wiek. To kilka pokoleń. Jedni się urodzą, inni umrą. Pamięć jest zawodna, szczególnie gdy nie ma komu wspominać rzeczy z dawnych lat. Elfy żyją długo. Owszem, ich pamięć też jest zawodna. Czasem naprawdę o czymś zapomną. Zwykle jednak, zmuszane są aby o czymś zapomnieć.

    Dlatego nie trudno znaleźć takie osoby które nie lubią postaci w długich czarnych płaszczach. Czarne płaszcze i smutne, zamyślone oczy. Dziś dadzą ci mandat, jutro cię aresztują, pojutrze powieszą. Ot, taka ich rola w społeczeństwie.

Wojsko miało zawsze odpierać atak z zewnątrz. Policję wymyślono by łapać przestępców. Lecz pewnego pięknego dnia, ktoś połączył wojsko z policją i tak oto, powstała policja o sile wojska, a zarazem wojsko działające jak policja.

    Wojskowy wypadł z budynku, na pilnie strzeżony plac. Garnizon był silnie strzeżoną twierdzą, leżącą na obrzeżach miasta. Liczył cztery tysiące żołnierzy. Oczywiście w mieście znajdowały się też inne jednostki wojskowe. Łącznie, na terenie stolicy stacjonowało 50 tysięcy żołnierzy. Potężna siła.

Wszystko w rękach pana dowódcy garnizonu.

Elf biegł do sali narad.

Tam czekali na niego oficerowie mu podlegli. Zielone płaszcze, broń przy boku, czujne spojrzenia. Widać było jednak napięcie, gotowość do akcji.

    -Nie jest dobrze panowie. Trzeba podnieść alarm bojowy. Jednostki Elfarium już to zrobiły. Teraz nasza kolej. Wiemy, że sytuacja jest napięta i może dojść do walk z bezpieką. W takim wypadku, naszym obowiązkiem jest odeprzeć ich atak. Wszystkie jednostki mają być gotowe do ataku. Wszystko ma być przygotowane jak w odparcia Logmarczyka! – Wyrzucił z siebie te słowa jak z automatu.

-No chłopaki. Do działa. Znaczy się, do dzieła. – Wszyscy wyrzucili z siebie:

-Ku chwale ojczyzny!

    Ośmiuset żołnierzy transporterami opancerzonymi, zeppelinami i samochodami, śmigłowcami i czymkolwiek mieli, postawiono na w stan najwyższej gotowości.

    Prawdę mówiąc, to w taki stan, postawiono tego dnia kilkaset tysięcy innych żołnierzy, lecz to właśnie ten oddział otrzymał najważniejsze zadanie: ZGNIEŚĆ KŁĘBOWISKO ŻMIJ.

    Zniszczyć gniazdo żmij nie jest tak łatwo. Mogą wyleźć i pokąsać na śmierć. Mogą wyśliznąć się jakimiś małymi szczelinami i uciec. Mogą wreszcie wpełznąć głęboko w czeliście swojej pieczary i pozostać tam do czasu gdy niebezpieczeństwo ucichnie. Ze żmijami jest trudno. Ze żmijami w ludzkich (czy dokładniej mówiąc elfickich) skórach jest jeszcze trudniej.

    W bunkrze pod siedzibą Głównego Zarządu Elfickiej Służby Bezpieczeństwa znajdował się cały mózg tego wężowego królestwa. Na czele, pradawny wąż - Khamar Fónderu, obok – jego wierny adiutant i właściwie zastępca Faeh Jarpein, którego nazywał często swoim synem. Oczywiście chodziło o różnicę wieku. W bunkrze nie było dwóch innych komisarzy najwyższego stopnia - Dargona Abarumova i Yorweda Dewalie. Oni bowiem, nadzorowali „pracę oficjalną”.

    -Przecięliśmy już wszystkie połączenia kolejowe, mamy w swoich rękach wszystkie główne budynki rządowe. Do cholery, teraz trzeba tylko dorwać Sztab Generalny i starego. Wtedy wszystko będzie już nasze – Faeh zapalił się, gotując się od emocji. Był wytrawnym agentem, ale gdy stoi się przez możliwością przejęcia pełni władzy, lub śmiercią – wtedy emocje są tak wielkie, że nawet specjalista możne mieć z nimi problem. Jego towarzysz uśmiechał stukał palcem w blat stołu. Myślał bardzo co było widać po jego napiętej twarzy intensywnie. Faeh zastanawiał się nad czym może teraz myśleć. Najprostszą odpowiedzią była obawa przed tym, że coś się nie uda. Że nie dadzą rady złapać Assembara, lub że wojsko zmasakruje jego siły. Nagle zerwał się z miejsca. Chwycił za telefon. Burknął:

-Musimy przekonać armię żeby nic nie robiła. Najlepiej dowódców frontów. Wtedy będziemy mieli dyktatora w kieszeni. – Szef policji wyszczerzył zęby ni to w uśmiechu, ni to w kaprysie złości.

-Cholera jasna, tylko żeby chłopakom się udało… - Zadrżał lekko.

Wydanie wyroku śmierci na przywódcę państwa, zwykle jest stresujące, więc nie ma co się dziwić że zadrżał.

-Zajmę się uruchomieniem całej naszej agentury za granicą, aby tam zniszczyć wszelkie gniazda oporu już teraz. Zarazem uderzymy informacyjnie w kraju. Może jakieś manifestacje? –Spojrzał na szefa. Ten pokiwał głową. Oznaczało to ni mniej, ni więcej jak rób co w twojej mocy, albo zginiemy obaj.

    Dzień trzeci, 10.00

    Miły jest odpoczynek, gdy wie się że nie trzeba wstawać z łóżka. Niestety, Alema wiedziała że prędzej czy później musi wstać. Trzeba wstać, posprzątać, przywrócić swój wygląd do ładu i w coś zjeść.

    Spojrzała na tą zionącą pustkę obok niej. Gdzie on się szlajał? Sama lubiła od dawna powtarzać że kobieta ma tylko dwa kłopoty. Mężczyznę i brak mężczyzny. Kiedyś jej kolega, dodał do tych dwóch trzeci problem. Mieć mężczyznę ale tak jakby go nie było. Teraz właśnie jego słowa się sprawdziły. Cóż, nie wiedziała gdzie on jest, nawet o nim nie myślała. Myślała o zionącej pustce obok.

    Pustka była zrozumiała. Męża nie było w domu. Nie było go nie tylko tej nocy. Zwyczajnie, nie było go tutaj. Cała historia ich miłości była tak przewidywalna, że tylko osoba o niezwykle wielkiej naiwności w tej kwestii nie przyjęłaby do wiadomości, że to normalna kolej rzeczy.

    Poznali się w warunkach które normalny człowiek wziąłby za przypadkowe, lecz oni wzięli za przeznaczenie. Błyskawicznie, już po kilku dniach, byli przekonani że to miłość aż po grób, że to jedyne takie uczucie. Tydzień po tym jak się poznali ich uczucie spotkała próba. A potem tak tysiąc razy. Szalona niestabilność dwójki niezbyt zrównoważonych osób, sprawiła że dla postronnych wyglądali jak cudowna para, dla osób niechętnych Alemie, jak dziecinada.

    Oczywiście wydawałoby się, że poważni ludzie, nie zajmują się takimi głupotami. Lecz, wiele rzeczy wydaje się innymi niż jest. Ich miłość szaleńczo buzowała przez następny rok, a oni robili wszystko by wzbudzać podziw, zazdrość, czy obrzydzenie u odpowiednich osób.

    Teraz jednak, sześć lat później, niewiele pozostało z tamtych czasów, oprócz wszechobecnego zakłamania. Nadal przedstawiali się na zewnątrz jako kochająca para, nie widzieli świata poza tą drugą osobą. Ludzie jednak, nie zwracali już na to uwagi.

    Piękny dzień za oknami, na dworze musiało być bardzo ciepło. Pogoda idealna żeby iść na spacer, albo pobiegać. Można też wyjechać na jakieś wczasy. Taka wycieczka pewnie by się jej przydała.

„Nam” – poprawiła się po chwili.

Gdy już wreszcie wygramoliła się z łóżka, gdy już była ubrana, uczesana i przygotowana do następnego dnia, rzuciła okiem na swoją lekturę.

    Ktoś musiał się napracować aby stworzyć tą teczkę. Znajdowały się tam teksty dotyczące szeroko pojętej, przyszłej działalności w Astropitii. Po pierwsze, sporo informacji o tamtym kraju. Po drugie, perspektywy jakie firmie daje ten obszar. Po trzecie, część opowiadająca dokładnie o planowanych działaniach przedsiębiorstwa w tamtym regionie. Po czwarte, wymagania stawiane osobom myślącym o podjęciu się tego zadania. Alema przeczytała wszystko co otrzymała. Nortaziel miał zyskać na tej operacji ogromne pieniądze, czego nikt w tym raporcie nie ukrywał. Traktowano to jako coś normalnego. Przecież dobrze jest zarabiać, prawda?

    Z tego wszystkiego wynikało, że praca jakiej ma się podjąć zagranicą, nie będzie niczym nowym, nie licząc tego, że po prostu środowisko będzie trochę mniej korzystne, że pojawią się bariery: językowa, kulturowa i społeczna. Mówiąc po ludzku, trudno będzie się dogadać, trudno będzie zrozumieć zachowania tamtejszej ludności, a na dokładkę, w regionie panuje wojna domowa.

Jednak ta kobieta nie bała się wyzwań. Spojrzała zuchwale w lustro. Uśmiechnęła się. Najpierw zrobiła to zwyczajnie, mechanicznie – tak jak tysiące razy w ciągu tygodnia, setki razy dziennie. Potem wykrzywiła twarz w nienaturalnym grymasie, wyszczerzając zęby. Kręciła ustami w lewo, albo prawo. Robiła zabawny dziubek, czy dla odmiany smutną minę pełną goryczy. Nieważne jak będzie trudno, da sobie radę.

Skrzywiła się nagle, gdy pojęła, że trzeba zabrać się wreszcie za sprzątanie.

Dzień trzeci, 10.00

    Stosunkowo łatwo zabić człowieka. Trudniej uniknąć potem złapania. Gdy tylko organa policyjne połapią się kto dokonał przestępstwa, wtedy wszystko idzie jak z płatka. Nagrania z kamer, przeszukanie baz danych, wysłuchanie świadków zdarzenia, dedukcja. Zbrodniarz jeśli nie posiada odpowiedniego zaplecza – szybko dostaje się w ręce przedstawicieli prawa i porządku.

    Siedzący w zwyczajnym, przyzwoitym jak przystało na Mężczyzna uciekający od kilku godzin, nie mógł liczyć na jakieś szczególne wsparcie z zewnątrz. Szczerze mówiąc był osamotnioną ofiarą własnego przestępstwa.

    Ubrany w kratowaną koszulę z kołnierzykiem, czarne spodnie, mając na nogach dość dobrej jakości buty ze skóry nie przyciągał zbytnio uwagi swoim wyglądem. Na ramieniu miał dużą torbę, wypchaną rzeczami przydatnymi do podróży. Majtki, dodatkowe buty, skarpetki, dwie pary spodni, dwie bluzy i kilka innych drobiazgów do przebrania. Do tego, dokumenty. Nie miał żadnych fałszywych dokumentów nad czym zawsze bolał. Pieniądze. W małej kieszonce torby ukrył długi składany nóż.

    Trupowi udało się dotrzeć do stacji kolejowej. Kupił bilet i ruszył na drugą stronę Nortaru.

    Podróż z północnego wschodu na półwysep leżący na południu. Półwysep to raj dla umęczonych pracą i obowiązkami mieszkańców południa. Tysiące kurortów, hoteliki, sklepy, plaże…

    To tam mieściły się jedne z najbardziej ekskluzywnych hoteli na świecie. Tam stały potężne apartamentowce, gdzie mieszkali piękni i bogaci. Wylewająca się dzień w dzień, miesiąc w miesiąc, rok w rok, rzeka pieniędzy była obiektem zazdrości biedniejszych sąsiadów.

 Miła obsługa i stosunkowo przyzwoite ceny. Przyzwoite oczywiście jeśli ma się przyzwoitą ilość pieniędzy.

    -W tłumie tych pasożytów łatwo będzie się ukryć. – Burknął sam do siebie Legionarius. Czasami miewał chwile słabości, podczas których gadał sam do siebie. O ile, póki pozostawał u siebie w domu było to niegroźne dziwactwo, tak teraz mogło go to zgubić. Nerwowo rozejrzał się czy przypadkiem nikt go nie słyszał. To że nie zobaczył nikogo wcale go nie uspokoiło. Po prostu nie zauważył nikogo. Nie było powodu do ulgi.

Pociąg błyskawicznie sunął przez równiny. Pola, lasy, jakieś odległe i pobliskie budynki.


OstatniMit
O mnie OstatniMit

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura