Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński
1482
BLOG

Jeśli jest wola zmiany…

Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński PiS Obserwuj temat Obserwuj notkę 26

 

 
 
Wielu komentatorów mówiło, że Jarosław Kaczyński stoi wobec najtrudniejszej decyzji w życiu. Nie jestem jednak pewien, czy wszyscy tak mówiący naprawdę zdają sobie sprawę z tego, jak trudna jest ta decyzja.
Trudna nie tylko ze względu na osobistą traumę prezesa PiS. Po smoleńskiej tragedii nawet jego przeciwnicy i nie znani z sympatii dlań dziennikarze stwierdzali parokrotnie, że Jarosław Kaczyński wydaje się być człowiekiem z żelaza. Poradzi sobie z traumą.
Jego dylemat nie polega też na tym, żeby sprzeczne emocje podpowiadały mu różne rozwiązania. Tu sytuacja jest oczywista. Zginął kwiat formacji. Zginął brat. A wszystko to nastąpiło po kilku latach niezwykle ostrego konfliktu, w którym i formacja, i brat byli obiektem skoncentrowanej kampanii nienawiści. W tej sytuacji podjęcie dziedzictwa brata, podniesienie sztandaru, poprowadzenie ocalałych do szturmu jest dla niego w sensie emocjonalnym oczywiste.
Tym bardziej, że – i to już czynnik natury tak emocjonalnej, jak i intelektualno-politycznej – smoleńska tragedia przyniosła psychologiczne efekty, dające się przełożyć na język idei i polityki. Spowodowała nie tylko mobilizację wiernego zaplecza Prawa i Sprawiedliwości, nie tylko to, że jak to obrazowo ujął Piotr Zaremba, zwolennicy IV RP podnieśli głowy. Bezmiar dramatu spowodował odruch empatii niemal całego społeczeństwa.
Bardzo istotny był tu fakt, iż choć tragedia w największej mierze dotknęła obozu braci Kaczyńskich, to dosięgła również SLD i PO. I dlatego poczucia, że zdarzyło się nieszczęście nie potrafili odrzucić nawet ci, którzy w wypadku ograniczenia tragicznego plonu katastrofy do kręgu PiS mogliby zareagować z większą wstrzemięźliwością.
Dalszym efektem tej eksplozji empatii, w której miały swój udział również media, na przeciąg paru dni cudownie odmienione, było i w jakimś zakresie jest pewne wahnięcie się nastrojów, dopuszczenie do siebie świadomości, że św.p. prezydent był obiektem niesprawiedliwości, kłamliwych ataków ze strony obecnego obozu rządzącego. Obozu, wspieranego w tej mierze przez zorkiestrowaną, ciągłą kampanię większości mediów.
 
Efekt otwarcia
 
A jeszcze dalszym efektem tej zmiany – i to jest z punktu widzenia politycznego najważniejsze – było i jest pewne otwarcie większości społeczeństwa na przekaz Braci Kaczyńskich. Społeczeństwo było na ten przekaz otwarte pięć lat temu. Potem, na skutek czynników wzmiankowanych powyżej i jeszcze innych, w swej większości zamknęło się na ten przekaz. Dziś otworzyło się znów.
W jakim stopniu i na jak długo? W odróżnieniu od wielu nie przeceniałbym ani głębokości, ani długotrwałości tego otwarcia. Siły działające przeciw niemu są zbyt potężne, a zepchnięcie obozu IV RP do narożnika mniejszości nie było spowodowane wyłącznie działaniami przeciwników, lecz również błędami tegoż obozu oraz obiektywnymi procesami społeczno-generacyjnymi. Odruch współczucia, nawet poparty półświadomymi wyrzutami sumienia, nie zniweluje tego wszystkiego.
Tym niemniej można bez ryzyka poważnego błędu założyć, że istnieje grupa, dla której spowodowany smoleńską tragedią „efekt otwarcia” będzie i silniejszy, i potencjalnie bardziej długotrwały. To grupa byłych wyborców PiS i Lecha Kaczyńskiego z 2005 roku, którzy następnie w różnych momentach przestali się identyfikować z tą formacją. Dla wielu z nich droga powrotu może być krótsza niż dla przedstawicieli innych grup elektoratu. Właśnie dlatego, że kiedyś już identyfikowali się z braćmi Kaczyńskimi, a więc w sensie programowym są od ich propozycji mniej odlegli niż inni. A jest to grupa spora.
Inną taką grupą mogliby teoretycznie okazać się – paradoksalnie – wyborcy najmłodsi, głosujący pierwszy raz. Paradoksalnie, bo właśnie tę grupę generacyjną niechętne współczesności oblicze PiS antagonizowało najbardziej, i bo ta grupa w największym stopniu wrażliwa jest na tworzone przez media mody, kreujące „obciachowy” wizerunek nielubianych polityków. A jednak jest to zarazem grupa najbardziej emocjonalna, dla której emocjonalny przekaz ostatnich dni był zapewne najsilniejszy. Być może był to dla wielu z nich najsilniejszy wstrząs emocjonalny w dotychczasowym życiu. A pamiętajmy, że najmłodsi mają jeszcze silniejszą niż starsi tendencję do podejmowania decyzji – w tym wyborczych – pod wpływem emocji.
Jest to też grupa, dla której – właśnie dlatego, że jest najmłodsza – PiS i Kaczyńscy są dotąd swego rodzaju abstrakcją. Najmłodsi nie zdążyli więc wejść z nimi w konflikt aż tak zajadły jak ten, który stał się udziałem ich o kilka lat starszych braci i kolegów. Dlatego też wielu spośród nich łatwiej niż starszym byłoby zagłosować na kandydata Prawa i Sprawiedliwości.
A Jarosław Kaczyński byłby tym kandydatem PiS, który w sposób naturalny kapitalizowałby ten potencjał współczucia, empatii i otwarcia. Jako brat spoczywającego na Wawelu Lecha. I jako oczywisty lider partii.
Kapitalizowałby w sposób naturalny – jeśli by potrafił.
 
Długa droga, czasu mało
 
Dramatyczność wyboru prezesa PiS polega na pytaniu o los własnej formacji w wypadku przegranej. A zwłaszcza w wypadku przegranej znaczącej.
Taka przegrana byłaby odebrana powszechnie jako ostateczn klęska idei IV RP, jakkolwiek rozumianej.
A taka przegrana jest też możliwa. Sytuacja jest paradoksalna, bo kandydatura Jarosława zarazem zwiększa możliwość zwycięstwa kandydata PiS (dlaczego - pisałem powyżej) i jednocześnie radykalnie ją zmniejsza.
Zmniejsza ją dlatego, że elektorat negatywny prezesa PiS jest ogromny, i kandydat miałby tu bardzo wiele do odrobienia. Do odrobienia w warunkach kampanii, w której temu odrabianiu ostro przeciwdziałaliby i przeciwnicy, i media, które już niedługo przypomną sobie, kto jest w Polsce dobry, a kto zły. Jedyne dostępne w momencie, w którym to piszę poważne badanie socjologiczne (dla „Rz”) wskazuje, że Jarosław Kaczyński bardziej niż inni potencjalni kandydaci tej partii mobilizuje jej elektorat, ale dystans między nim a Bronisławem Komorowskim jest ogromny, i marszałek Sejmu balansuje na krawędzi zwycięstwa w pierwszej turze.
Zmniejsza również dlatego, że lider PiS już wielokrotnie dowiódł, że łatwo go sprowokować do wypowiedzi emocjonalnych i skrajnych, a przynajmniej takich, którym łatwo dorobić gębę skrajnych. Jeśli ma się zamiar odwojować elektorat z 2005 roku i zawalczyć o sporą część wyborców najmłodszych, to takie zachowania byłyby zabójcze.
Kontrskuteczne wydaje się być również naturalne przesunięcie, jakiemu od 2005 roku uległ Jarosław Kaczyński. Prezes PiS na początku lat 90., jeśli idzie o cały zespół problemów cywilizacyjno-kulturowych był politykiem umiarkowanie konserwatywnym, oskarżanym wręcz przez ciężkozbrojną prawicę o liberalizm. W wyborach 2001 roku PiS osiągnął najlepsze wyniki w wielkich miastach (dziś nie chce się w to wierzyć, ale to prawda), a w 2005 r. stał się wielką partią ogólnonarodową, która miała wizerunek ugrupowania generalnie nie pozostającego w wojnie ze współczesnością.
Dziś Prawo i Sprawiedliwość stało się – częściowo na skutek dorabiania gęby, częściowo na skutek uświadomionych procesów politycznych, a częściowo na skutek naturalnej ewolucji – partią sprzeciwu wobec współczesności (takim troszkę mniej skrajnym LPR sprzed paru lat), a Jarosław Kaczyński – ikoną tego sprzeciwu. O ile taka partia może w zmieniającej się i generalnie nie niechętnej współczesności Polsce trwać długo jako siła znacząca, choć mniejszościowa, o tyle taki kandydat na prezydenta – który musi zdobyć połowę głosów – ma marne szanse.
Więc Jarosław Kaczyński ma marne szanse.
Tylko że zarazem jeżeli ktoś ma szanse, to on.
 
Szybka zmiana lub gra na czas
 
Ale przegrana kandydata partii w wyborach prezydenckich nie zawsze jest równie dotkliwa. Zdecydowana porażka kampanii, prowadzonej w atmosferze ostatniej szarży obozu IV RP takiego, jakim jawi się obecnie, w której kandydatem byłby lider i twórca formacji, oznaczać może ostateczną klęskę.
Porażka znacznie spokojniejszej kampanii, w której kandydowałby nie Kaczyński, tylko ktoś z drugiego szeregu albo spoza partii, byłaby mniej bolesna i miałaby mniej destrukcyjne skutki. Pozwoliłaby na spokojniejszą pracę przed wyborami parlamentarnymi. Na dokonanie (jeśli taka byłaby decyzja prezesa) szerokiego manewru zmiany wizerunku ugrupowania. Byłoby to trudne, szanse (jeśli w międzyczasie nie nastąpiłaby w Polsce jakaś katastrofa na miarę tej, która na Węgrzech wyniosła do władzy Orbana) nie byłyby zbyt wielkie. Ale byłyby realne.
Wydaje się więc, że z punktu widzenia PiS rachunek powinien wyglądać prosto. Jeśli Jarosław Kaczyński czuje w sobie wolę i widzi możliwości, aby w czasie krótkiej kampanii prezydenckiej nie tylko zmobilizować partię i jej wierny elektorat, ale odbudować wizerunek obozu IV RP z 2005 roku, jako formacji nie pozostającej w zasadniczym sporze ze współczesnością, to jego decyzja o starcie byłaby ryzykowna, ale nie pozbawiona szans na zwycięstwo.
Jeśli natomiast Jarosław Kaczyński takiej woli nie ma albo takich możliwości nie widzi, to jego partii bardziej opłacałoby się taktyczne wycofanie lidera na drugą linię.
Czasem gra na czas jest najlepszym rozwiązaniem.
 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka