Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński
7030
BLOG

Sarmaci w świecie wiecznej Jałty

Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 53


 

Na wstępie trzy zastrzeżenia. Narzekanie na polskość jest podobnie logiczne, jak żale typu „gdyby moja mama wyszła nie za tego nieudacznika - mojego ojca, tylko za innego faceta, to byłbym bogaty i miałbym szczęśliwsze dzieciństwo”. Może i dzieciak zrodzony z takiego związku byłby bogatszy i miałby szczęśliwsze dzieciństwo, ale to nie byłbyś ty.
Tak samo jest z polskością. Możemy na nią narzekać, ale rewolucyjna zmiana któregoś z jej kluczowych parametrów (poza tym, że niemożliwa) oznaczałaby po prostu, że stalibyśmy się kimś innym. Czyli – nie bylibyśmy już Polakami w dzisiejszym znaczeniu tego terminu.
To po pierwsze. Po drugie – próby radykalnej zmiany zbiorowej tożsamości mogą przynieść tylko nieszczęścia. Dojrzałość polega bowiem m.in. na zdolności konstatowania (często gorzkiego) rzeczy nieuniknionych. Tym, którzy mieliby ochotę na rolę demiurgów, zasadniczo zmieniających narodowy charakter zadedykowałbym genialne słowa Jacka Kaczmarskiego, który w „Sarmacji” śpiewał o polskiej duszy. Porównał ją do szabli, którą gdy „niewprawną chwycisz dłonią, w pysk odbije stali siła! Tak się naucz robić bronią, by naturą swa służyła”. Innymi słowy, nie należy starać się zmieniać polskiej mentalności, bo to prowadzi tylko do klęski. Jeśli chce się wpływać na rzeczywistość, trzeba starać się działać tak, by ta mentalność służyła osiągnięciu postawionych celów.
Po trzecie wreszcie – autor tego tekstu zgadza się z Gombrowiczem, kiedy ten protestuje przeciw pomysłom zredukowania polskości do nabożnego imitowania zachodu kontynentu i stwierdza, że „nie będziemy narodem prawdziwie europejskim póki nie wyodrębnimy się z Europy – gdyż europejskość nie polega na zlaniu się z Europą, lecz na tym, aby być jej częścią składową – specyficzną i niedającą się niczym zastąpić”. Czy jednak pomiędzy pokornym imitowaniem zachodniej części kontynentu a nabożnym pielęgnowaniem wszystkiego, co historia wkodowała w nasze mózgi i dusze, nie ma naprawdę nic?
Bo poczyniwszy te wszystkie zastrzeżenia możemy stwierdzić, że niektóre aspekty tradycyjnej polskości (na którą, powtórzmy raz jeszcze, niewiele poradzimy) są groźne dla niej samej i dla samych Polaków. Zamykają ich bowiem w błędnej pętli zachowań i wyobrażeń, które nie tylko pogrążają ich w fikcji. Bardzo zdecydowanie minimalizują też zdolność Polaków do realistycznej percepcji otaczającego ich świata, a w konsekwencji – do polepszenia miejsca, które w tym świecie zajmują.
Jest to paradoksalne, bo chodzi tu między innymi o złudzenie, dotyczące właśnie miejsca, zajmowanego przez Polskę w świecie.
 
Zabili nam Batorego…
 
Najważniejszym elementem polskiego ducha (a rozumiem pod tym splot emocji i związanych z tymi emocjami kolein intelektualnych) jest głębokie przekonanie, że jesteśmy obiektem strasznej krzywdy. Właśnie – jesteśmy. Nie tylko byliśmy w przeszłości. Jesteśmy nadal.
A ta krzywda przychodzi z zewnątrz. Ze złego świata, który na nas czyha. Oczywiście – istnieją też polscy zdrajcy. Ale nic by nie poczęli, gdyby nie obce potęgi.
Te potęgi mają w naszym myśleniu poprzydzielane na wieczność role. Zniewala nas otóż Rosja. Zawsze zniewalała, w zasadzie dotąd nie wiemy, kiedy to się zaczęło (w niedawnym wywiadzie Jarosław Marek Rymkiewicz odkrył, że Rosjanie zamordowali Stefana Batorego… Nie zdziwię się, jeśli za rok ogłosi on, że w istocie Władysława Warneńczyka z pola bitwy pod Warną porwał moskiewski specnaz…).
A Zachód nas zdradza. Zawsze zdradzał, zawsze zdradzać będzie. W zasadzie zdradza nas i teraz. Tak trochę bezobjawowo, ale nie z nami te numery. My wiemy, co się dzieje.
A my jesteśmy lepsi. Po trosze było tak zawsze, czyli zawsze byliśmy lepsi od wszystkich (czyli głównie od wschodnich rabów; a do pewnego momentu byliśmy lepsi i od zachodnich fircyków). A trochę – jesteśmy lepsi właśnie na skutek tego cierpienia…
Piszę w tonacji szyderczej, może dlatego, że przecież to wszystko dotyczy i mnie. Ja też, jak my wszyscy, mam tendencję do odruchowego postrzegania rzeczywistości w podobny sposób.
Bo to jest w nas bardzo mocno zakorzenione. I trudno się dziwić. Przecież nasi przodkowie utracili swoje państwo. Z winy własnych ojców, dziadów i pradziadów, tym niemniej utracili. I to była dla nich straszna trauma. Bo można sobie do woli mówić, że w 19 wieku nie tylko Polska nie była niepodległa. Ale tylko Polacy byli historycznym wielkim narodem, który w nagły sposób utracił niepodległość. Nikt inny nie przeżył czegoś podobnego.
A po prawie 150 latach Polacy musieli przeżyć coś podobnego ponownie, w ’39. A po dalszych pięciu latach – coś jeszcze bardziej podobnego, w ’45. To są bardzo realne, bardzo ciężkie przeżycia, odkładające się potężnymi złogami w narodowej duszy. I w duszy każdego z nas, mojej również.
 
My, grube anorektyczki
 
Tylko że taka konstatacja nie powinna zwalniać od myślenia. A często zwalnia. I równie często dziwi to nieuprzedzonych, zewnętrznych obserwatorów.
- Uwierzcie w to, co widzicie. Macie rozwijającą się gospodarkę, F-16… - mówił Polakom parę lat temu światowej sławy politolog, szef najbardziej prestiżowej „prywatnej agencji wywiadowczej” na świecie, instytutu Stratfor George Friedman. – Najważniejsze: przyzwyczajcie się do wolności, bo inaczej znowu ją stracicie. Sami ciągle będziecie widzieć siebie jako ofiarę. Przestańcie być jak anorektyczna nastolatka, której ciągle wydaje się, że jest gruba. Kiedy rozmawiam z Polakami o Polsce, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mówimy o dwóch innych krajach. Rosjanie się was obawiają, Amerykanie się z wami liczą, a wy nie zdejmujecie kostiumu ofiary, zupełnie jakbyście czekali, aż znowu wkroczy Wehrmacht!
Friedman mógłby mówiąc takie rzeczy zachrypnąć, i nie odniósłby sukcesu. Nie jesteśmy w stanie zaakceptować jego logiki. Tylko że zarazem nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć mu, dlaczego.
Dlaczego? Ależ to proste. My przecież ze wzgardą odrzucamy możliwość bycia jakimś tam po prostu w miarę silnym graczem. My chcemy najwyższej stawki.
To się zaczęło bardzo dawno. Mniej więcej wtedy, kiedy kapelan lisowczyków Wojciech Dembołęcki stwierdził, że „Polacy, czyli Scytowie są narodem wybranym, pierwszym wśród wszystkich narodów świata, do którego ongiś należało panowanie nad światem i do którego niezadługo powróci”, no bo „ma jednak Polska prawo Boże na wszystkę Azyją, Afrykę i Europę, które przed Sądem Bożym znowu będzie utwierdzone”...
Przyjęta przez naszych przodków (tak naprawdę oczywiście nie byli to biologiczni przodkowie większości współczesnych Polaków, ale to się nie liczy; kulturowo szlachta wchłonęła wszystkich) ideologia sarmatyzmu była bowiem ideologią polskiej wyższości nad resztą świata. Windowała – subiektywnie – ówczesnych Polaków na takie wyżyny, dawała im tak daleko idące obietnice, że…
Że kiedy te miraże się rozwiały, a Sarmaci z pozycji panów stworzenia („Polacy są dziedzicami obszarów od Oki przez Wołgę i Don, gdyż tam sięgała Sarmacja; Rusowie są jedynie pasierbami Sarmatów, władającymi bezprawnie tymi ziemiami” – jak nauczał inny ideolog sarmatyzmu, Marcin Paszkowski) stali się nieledwie pariasami, to musiało to wywołać bardzo daleko idące skutki.
 
My, Arabowie Europy
 
Podobnie jak stało się z Arabami, którym islam dał obietnicę zawładnięcia światem. I którzy po niewiarygodnych sukcesach pierwszych kilkuset lat ery muzułmańskiej znaleźli się na równi pochyłej, po której ześlizgują się do dziś.
To bardzo charakterystyczne, że przy wszystkich różnicach między Arabami i Polakami to te dwa etnosy przodują w skali światowej, jeśli idzie o skłonność do tworzenia wszelkiego rodzaju teorii spiskowych. Teorii, mających jedną wspólną cechę - pokazujących czy to Arabów, czy to Polaków jako ofiary potężnych, ponurych, zewnętrznych spisków. Spisków, krzywdzących jednych i drugich. I przede wszystkim – uniemożliwiających jednym i drugim zajęcie obiecanego im i w naturalny sposób należnego miejsca. Które oczywiście by zajęli – gdyby nie perfidia wrogów…
Arabom wiara w ogólnoświatową sieć antyarabskich (zachodnich, amerykańskich, syjonistycznych) spisków umożliwia zachowanie dobrej, czy nawet bardzo dobrej, samooceny. Z nami jest podobnie. To, że nasze państwo jest nie na miarę naszych ambicji, to że różne rzeczy nam nie wychodzą, to że na różnych polach nie jest z nami najlepiej – to przecież nie może być nasza wina…
Oczywiście, to wina przede wszystkim demonicznej Rosji. Gdyby nie istniała, Polacy z całą pewności ą by ją wymyślili.
Ale sama Rosja – to mało. Uznanie że to ona nadal (przeszło dwadzieścia lat po upadku Związku Radzieckiego…) nas krzywdzi, paraliżuje i w ogóle to tak naprawdę nigdy sobie stąd nie poszła może uzasadnić nasze niepowodzenia. Ale nam trzeba jeszcze czegoś więcej. Poczucia bycia kimś wyjątkowym i mimo wszystkich niepowodzeń w jakiś sposób bardzo ważnym. Bo przecież to już wiemy – w skrzywdzonych to można na świecie przebierać…
Dlatego konieczna jest druga część tego równania. Jeszcze trzeba być zdradzonym. Narodowym sportem Polaków jest poszukiwanie nowej Jałty. Nie tylko powszechnie jesteśmy przekonani, że „jakby przyszło co do czego”, to sojusznicy nam nie pomogą. Nałogowo szukamy dowodów na to, że nowa Jałta już nastąpiła.
Gdy w Waszyngtonie dochodzi do władzy kolejna nowa administracja, i – jak to nowe amerykańskie administracje mają w zwyczaju -wypuszcza w stronę Moskwy jakieś balony próbne, nad Wisłą zapanowywuje nastrój grozy. Po ’89 roku pamiętam już kilka takich fal paniki. Największe związane były z początkami rządów Clintona (który potem wprowadził nas do NATO…), z antyterrorystycznym współdziałaniem USA z Rosją za Busha-juniora i z obamowskim „resetem” (który teraz widowiskowo skończył się sprowadzeniem relacji Waszyngton-Moskwa do poziomu najgorszego w dwudziestoleciu).
To wszystko nie uczy nas niczego. Przychodzi kolejne ocieplenie, i reagujemy na nie z taką samą histerią.
 
My, czyli Mao
 
Ale i to nie koniec. No bo przecież przebija się do naszej świadomości pytanie: no a właściwie dlaczego Zachód miałby mieć obowiązek nas bronić? A jeśli go nie ma, no to… skąd ta pretensja?
Mamy spore trudności z odpowiedzeniem na to pytanie, choć nasze geny czy memy (nie te internetowe, tylko kulturowe) coś nam tu podpowiadają. Otóż Zachód, oddając nas Rosji (tak naprawdę ani on nas nie oddaje, ani nas Rosja w ogóle sobie nie bierze, ale pisząc ten tekst przez moment musimy te aberracje potraktować jako rzeczywistość) wykazuje nie tylko własne łajdactwo, ale też głupotę. Bo obecna Rosja to taki Związek Radziecki, za chwilę podbije świat… A wielkość Polski polega na tym, że ona „jedna twojej mocy się urąga”, jest wschodnim przedmurzem Zachodu, a jak jej zabraknie, to Kozacy napoją konie w Sekwanie…
I tak oto doszliśmy do końca. Nie możemy uznać, że nie jesteśmy krajem zniewolonym bądź na drodze do zniewolenia. Bo przecież może i fajnie być, zgodnie z diagnozą Friedmana, dobrze dającym sobie radę, bezpiecznym państwem europejskim, mającym szansę na wzmocnienie swojego znaczenia. Ale o ile lepiej jest czuć się szańcem, broniącym (choćby samym swoim istnieniem) świata przed rosyjską niewolą…
A stwierdzenie, że może jest inaczej, głęboko nas obraża. Bo odbiera nam wyjątkowość.
Kiedy po zwycięstwie komunistów w chińskiej wojnie domowej Mao-Tse-Tung odwiedził Moskwę, w czasie spotkania ze Stalinem zaczął mówić o konieczności przygotowywania się do odparcia nieuniknionej inwazji amerykańskich imperialistów na już socjalistyczne Państwo Środka. Stalin odparł uspokajająco:
- Towarzyszu Mao, nie niepokójcie się, zarówno informacje naszego wywiadu, jak i naszej dyplomacji jednoznacznie wskazują, że Amerykanie na was nie napadną.
Josif Wissarionowicz nie wiedział, że tą zdroworozsądkową reakcją zapoczątkował proces emocjonalnego oddalania się Pekinu od Moskwy. Bo towarzysz Mao oburzył się głęboko. Jak to w ogóle tak można – uważać, że Amerykanie nie napadną na Chiny? Przecież to jest i obraźliwe, i po prostu głupie! Przecież Chiny są najważniejsze na świecie; twierdzenie że imperialiści na nie nie napadną Chińczykom ubliża …!
My, Polacy, reagujemy tak jak Mao…
 
My, peryferyjni Sarmaci
 
Już powyżej dałem wyraz poglądowi, że jedną z głównych emocjonalno-intelektualnych podstaw tego nieszczęśliwego zespołu postaw jest sarmatyzm.
Ten prąd kulturowo-ideowy narodził się u schyłku 16 wieku, czyli w momencie w którym – teraz to widzimy – Polska ostatecznie wybierała peryferyjną drogę rozwoju. Kiedy koniunktura na polskie zboże (spowodowana pierwszą falą urbanizacji i preindustrializacji na Zachodzie) sprowadziła nasz kraj do roli żywnościowego zaplecza „prawdziwej Europy”.
Oznaczało to rozwój w naszej części kontynentu zbożowej monokultury, swego rodzaju gospodarki plantacyjnej, uwiąd miast i mieszczaństwa, wtórne poddaństwo chłopa. Czyli wszystkie elementy procesu, który potem doprowadził do chorobliwej słabości Rzeczpospolitej i do jej upadku. A także – poprzez wypchnięcie chłopa z narodowej wspólnoty - do rabacji Szeli w Galicji, mordowania powstańców przez chłopów w Kongresówce i konieczności trwającej pokolenia wytężonej pracy nad ich polonizacją.
Sarmatyzm, którym tak lubimy się fascynować, był ideologicznym wyrazem tego procesu. Był więc ideologicznym wyrazem peryferyzacji Polski.
Oczywiście, można wszystko widzieć osobno. Można nie dostrzegać związku między zasygnalizowanymi wyżej zjawiskami i faktami. Można uważać sarmatyzm za wspaniały przejaw polskiego geniuszu, którym skądinąd w pewnych aspektach był. Trudno jednak zaprzeczyć, że był przede wszystkim wyrazem peryferyjności. Ideologicznym manifestem wybrania (to skądinąd złe słowo, bo nikt wtedy świadomie niczego nie wybierał) drogi, która zakończyła się najgorszą z możliwych katastrof. Wtórne poddaństwo chłopów było tworzeniem modelu rozwoju (czy raczej bytowania), kierunkowo odrębnego od zachodnioeuropejskiego. I sarmatyzm był nadbudową ideologiczną tej odrębności.
 
Ślepota kastowa
 
Sarmatyzm był pierwotnie oparty na narodowej dumie, wręcz chorobliwej dumie. Ale zarazem, jak się rzekło, był wyrazem peryferyzacji kraju. A ta peryferyzacja od pewnego momentu, kiedy już jej antyrozwojowe efekty były widoczne gołym okiem, musiała zrodzić również odwrotność dumy. Czyli kompleks niższości wobec „prawdziwej Europy”, powodujący żenujące często żebranie o bycie przez tęże „prawdziwą Europę” zaakceptowanym..
Ten kompleks jest, oczywiście, obrotowy. Czyli kompleks niższości wobec Zachodu rekompensujemy sobie kompleksem wyższości wobec Wschodu. Walcząc z tą drugą postawą urobiło sobie ręce po łokcie wielu najlepszych Polaków.
Jak choćby Cyprian Kamil Norwid, który charakteryzujące ówczesnych Polakówpoczucie wyższości wobec innych narodów, a zwłaszcza wobec Rosjan, określał mianem „ślepoty kastowej”, i będąc głęboko przeżywającym swą wiarę chrześcijaninem zarzucał współrodakom życie w stanie ciągłego grzechu pychy. Jak Stanisław Brzozowski, autor słów o tym, że „naród, który by przez pietyzm czynił z pamięci swej archiwum absurdu, sam stałby się absurdem”.
Ani Norwid, ani Brzozowski, ani inni krytycy tej naszej postawy nie osiągnęli sukcesu. Nie osiągnęli, bo osiągnąć nie mogli. Bezmiar kompleksu niższości wobec Zachodu, nie zrównoważony poczuciem wyższości wobec Wschodu, zadławiłby bowiem Polaków.
 
Argument z obciachu
 
Od czasów Norwida i Brzozowskiego minęło odpowiednio 130 i ponad sto lat. Świat zmienił się dramatycznie. Bardzo zmienili się też Polacy.
Ale nie pod każdym względem. Bo te aspekty polskiej duszy, którym poświęcony jest ten tekst, pozostały bardzo podobne.
Ileż razy w czasie istnienia IIIRP odgrywana była – i zawsze z większym bądź mniejszym, ale sukcesem – ta sama gra. Mainstreamowe media mobilizowały opinię publiczną przeciw nielubianym rządom lub pojedynczym politykom pod wypowiedzianym lub niewypowiedzianym hasłem: co sobie o nas na Zachodzie pomyślą!? Pod straszliwą groźbą, że na owym Zachodzie (który skądinąd przecież, łagodnie mówiąc, nie zajmuje się bacznie obserwowaniem tego, co się u nas dzieje…) coś lub kogoś u nas uznają za „obciach”.
I ten chwyt u nas działa. Argument pt. co sobie o nas pomyślą na Zachodzie jest skuteczny (tak jak przez większą część XIX wieku skuteczny był argument, że musimy zrobić kolejne powstanie, bo to się spodoba Francuzom…).. Zauważmy, że w starych państwach Zachodu próba przekonania wyborców, że kogoś należy albo nie należy poprzeć ze względu na opinię zagranicy jest nie do pomyślenia; byłaby ona bowiem nie tylko nieskuteczna, ale zapewne i przeciwskuteczna.
Dodajmy, że tak jest nie tylko na Zachodzie. Opieranie się orbanowskich Węgier przed brukselsko-berlińską nagonką; fakt że premier tego kraju chyba wręcz celowo i z korzyścią dla siebie używa argumentu, że zachodnie elity są przeciw niemu dowodzi, że nasi bratankowie też nie dzielą z nami naszej peryferyjności. Są ewidentnie znacznie bardziej od nas samodzielni duchowo, znacznie bardziej wewnątrzsterowni. Również tak różni i od nas, i od Węgrów Czesi wydają się być impregnowani na „argument z obciachu”.
No cóż, nic dziwnego. Przecież w końcu tylko my jesteśmy dumnymi Sarmatami…
 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura