Paweł Milcarek Paweł Milcarek
195
BLOG

Dlaczego Jurek wyszedł z PiSu

Paweł Milcarek Paweł Milcarek Polityka Obserwuj notkę 106

Niżej pełna wersja mojego tekstu - w dzisiejszej “Rzepie” ukazała się jego wersja z konieczności znacznie skrócona.

Marszałek Jurek miał rację: zwycięstwo poprawki konstytucyjnej dającej gwarancję ludzkiej godności od poczęcia było w zasięgu ręki. Do zmiany Konstytucji zabrakło jedynie 27 głosów! Wystarczyłoby więc trochę więcej głosów „za” ze strony Samoobrony – jednego z klubów koalicyjnych, blisko skoligaconego politycznie z LPR – i tylko kilkanaście dodatkowych głosów Platformy. Te ostatnie były od dawna skrupulatnie policzone przez Jurka i sprawdzone przez doświadczenie: w październiku ub.r. Platforma dała aż 38 głosów za kontynuacją prac nad nowelizacją Konstytucji. Niestety w ostatni piątek liczba ta stopniała do 24. Swoich głosów „za” odmówili konstytucyjnej ochronie życia również ci, na których do tej pory można było polegać lub liczyć. Marszałek Jurek mógł liczyć na to, że ludzie tacy jak Arkadiusz Rybicki, a nawet i Elżbieta Radziszewska (PO) zagłosują za tym, aby ludzka godność dzieci nie była podważana. Zagłosowali przeciw temu.

Kto zatem zawinił? Oczywiście nic nie odejmuje osobistej odpowiedzialności samym głosującym „przeciw” lub wstrzymującym się – co w skali masowej miało miejsce w SLD i w PO. Jednak odpowiedzialność za to, co się stało, sięga dalej i ma już inny charakter niż postawa w czasie samego głosowania.

Dokładna analiza wydarzeń – która pozostaje do napisania jako interesujące studium przypadku – wskazałaby zapewne odpowiedzialność także polityków tych klubów, które – jak PiS i LPR – na samym końcu głosowały wspólnie „za” nowelizacją Konstytucji.

W postępowaniu lidera LPR Romana Giertycha nietrudno zauważyć permanentny błąd utożsamienia świętej sprawy wzmocnienia ochrony życia z własnymi partykularnymi interesami partyjnymi: mimo że w żadnym razie nie kwestionuję szczerości przekonań Giertycha, ubolewam nad szeregiem wypowiedzi i działańjego samego i jego współpracowników – w których zbyt wyraźnie do głosu doszła żądza ugrania sobie na tej sprawie sondażowych punktów.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że klucz do sytuacji leżał w rękach polityków PiSu. Oni jednak – kierownictwo klubu i prezes Jarosław Kaczyński – prawie do ostatniego momentu czynili wszystko, aby sprawa ta zakończyła się przegraną.

Dlaczego właśnie tak postępowali? Być może także dlatego, że bardzo długo nie mieli jasności, iż wzmocnienie ochrony życia jest kwestią, która ma wyraźne poparcie autorytetu Kościoła. Oczywiście w końcowej fazie debaty zdecydowanego wsparcia konstytucyjnej ochronie życia udzielił Episkopat Polski – biskupi mówili w swoim komunikacie o „jednoznacznym poparciu” dla tej inicjatywy. Podobną myśl wyrażał już wcześniej przewodniczący Episkopatu abp Michalik i kilku ordynariuszy. Niestety nie zmienia to faktu, że w chwilach niezwykle istotnych dla publicznej recepcji projektu wzmocnienia ochrony życia w Konstytucji niektórzy inni polscy hierarchowie odegrali rolę hamulcowych, dając Kaczyńskim fałszywy sygnał, że w tej sprawie mogą robić co zechcą.

Widok abp. Gocłowskiego, troskliwego bardziej o trwałość układu politycznego niż o spójność prawa stanowionego z jednym z elementarnych praw wszczepionych przez Boga naturze ludzkiej, należał do tych najsmutniejszych jakie mogą się zdarzyć wiernemu słuchającemu biskupa. Do jakiego stopnia mieszają się role i autorytety, skoro biskup zamiast „nastawać w porę i nie w porę” w imię spraw nienegocjowalnych, wchodzi w rolę analityka oceniającego czy ten albo inny projekt ma szansę na poparcie w parlamencie, albo wręcz uzależnia próbę realizacji nauczania Jana Pawła II od tego, czy nie spotka się ona ze zbytnimi kontrowersjami?

Takie wypowiedzi ułatwiały zadanie zarówno tym, którzy chcą pozbawić katolicyzm jakiegokolwiek potencjału politycznego, jak i tym, którzy z myślą o budowie „prawicy laickiej” chcą wyrzucić wszelką myśl o cywilizacji chrześcijańskiej do piekła „fundamentalizmu”. Jedni i drudzy – katolicy obawiający się politycznych konsekwencji swej wiary i pragmatycy obawiający się katolików liczących się z tymi konsekwencjami – z łatwością wchodzą w niepisany „układ pragmatyczny”, dający im samym pogodną koegzystencję.

Kto chce zobaczyć, jak taki układ funkcjonuje w praktyce, powinien przyjrzeć się czołówkom i linii „Dziennika”: katolicy otrzymają tam zawsze kremówkę w postaci tabloidalnego entuzjazmu dla „santo subito” – a równocześnie twarde napomnienie, że nauczanie tegoż wychwalanego „santo”, papieża Jana Pawła II nie powinno mieć żadnego realnego wpływu na ich widzenie państwa, polityki i konstytucji nawet w sprawie tak podstawowej jak ochrona życia każdego. Albo ostatecznie niech nawet mają swoje poglądy w tej sprawie, byle nie miały one realnego wpływu na demokratyczne państwo.

Być może idealną figurą skrojoną na miarę takiego projektu jest np. posłanka zaangażowana w ustanawianie Matki Bożej Trybunalskiej patronką Sejmu – a równocześnie występująca publicznie wraz z parlamentarzystami SLD przeciw wpisaniu godności ludzkiej nienarodzonych dzieci do konstytucji?

Oto linia, którą „Dziennik” Krasowskiego i Michalskiego wprowadza w życie nadzwyczaj konsekwentnie, wchodząc w rolę wielkiego oświeciciela duszy polskiej, spełnianą w latach 90. przez „Gazetę Wyborczą” Adama Michnika. Teraz wielki projekt „oświeceniowy” lśni na łamach „Dziennika” w tekstach zawierających postulat tworzenia w Polsce prawicy laickiej – prawicy wymyślonej wbrew wszelkim tradycjom politycznym Rzeczypospolitej, lecz budowanej na polskich kompleksach. Już nie jedna z takich rozpraw zawierała polemikę z Markiem Jurkiem, którego rozpoznano jako polityka najbardziej niebezpiecznego dla projektu prawicy laickiej. W związku z tym Cezary Michalski napisał w końcu wprost, że dla ludzi, którzy w najoczywistszych sprawach moralnych mają stanowisko katolickie - nie ma miejsca w życiu publicznym. Sformułował wyrazistą regułę wykluczenia, zgodnie z którą miejsce polityka biorącego poważnie nauczanie Jana Pawła II o cywilizacji życia jest w tokszołach pokazujących ekstremizmy, a nie na fotelu Marszałka Sejmu.

Jest to ten sposób myślenia, który kilka lat temu usprawiedliwił wykluczenie prof. Rocco Buttiglione z funkcji komisarza Unii Europejskiej – tylko dlatego, że po długotrwałym przesłuchaniu przyznał się do wyznawania w kwestii homoseksualizmu dokładnie tego poglądu moralnego, który figuruje w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Po tamtej historii mówiło się, że chrystofobia przybiera w instytucjach unijnych wymiar dyskryminacji politycznej: że praktycznie uniemożliwia się obejmowanie wysokich funkcji publicznych osobom przyznającym się do ortodoksyjnej wiary, choćby w wymiarze czysto osobistym.

Trzeba przyznać, że Michalski nie poszedł tak daleko – zapewne wystarczyłoby mu, gdyby Jurek pozostając sobie prywatnie ortodoksem, po prostu zrezygnował z jakichkolwiek konsekwencji politycznych swej ortodoksji. Michalski jest więc na pewno chrystofobem o wiele bardziej umiarkowanym od swych zachodnioeuropejskich homologów – tak jak „Dziennik” jest o wiele łaskawszy dla Jana Pawła II niż też springerowski „Die Welt”, nabijający się z jego choroby Parkinsona. Michalski nie tropi myślozbrodni chrześcijan – jedynie wymaga, aby ludzie wierzący w trwałe i uniwersalne prawo moralne tradycji biblijnej nie obejmowali urzędów publicznych. Jednak zamiast napawać się tą subtelną różnicą – choć jest to znacząca różnica klimatu między Polską i starymi krajami Unii – warto zauważyć, co jest konkretnym powodem zgorszenia lewicowego establishmentu unijnego i prawoliberalnej publicystyki Michalskiego: problemem nie jest wyznawanie dogmatów, można rzec, specyficznie katolickich – lecz obrona najbardziej podstawowych uprawnień wynikających z porządku naturalnego.

Prawa rodziny i prawa nienarodzonego to rzeczy należące do porządku naturalnego, a nie dogmaty katolickie, choć jest prawdą, że to Kościół katolicki broni ich najgłośniej i najkonsekwentniej. W ostatnim czasie mnożą się wypowiedzi papieża Benedykta XVI, ostrzegającego, że na naszych oczach tworzy się „dyktatura relatywizmu”, wymagająca oparcia porządku społecznego na wyparciu się obowiązywalności prawa naturalnego.

W niedawnej wypowiedzi z okazji rocznicy Traktatów Rzymskich doszło do tego ostrzeżenie przed „fałszywym pragmatyzmem”, który „systematycznie usprawiedliwia kompromis dotyczący istotnych wartości ludzkich, jakby był on nieuniknioną akceptacją rzekomego mniejszego zła”. „Ten pragmatyzm – mówił dalej Papież – przedstawiany jako zrównoważony i realistyczny, w rzeczywistości taki nie jest, właśnie dlatego, że neguje wymiar wartości i ideału, który jest inherentny dla natury ludzkiej”. Co więcej, „jeśli do tego pragmatyzmu dołączą się tendencje i nurty laicystyczne i relatywistyczne, kończy się to odmówieniem chrześcijanom samego prawa do brania udziału w debacie publicznej”.

Czy można powiedzieć, że tak zarysowana zasada „fałszywego pragmatyzmu” ma dziś w polskim Sejmie charakter ostatniego żywego nerwu niezrealizowanego PO-PiSu? Wydarzenia ostatnich tygodni potwierdziły dowodnie, że jeśli istnieje sprawa, w której elity kierownicze Platformy i PiSu – od Donalda Tuska do Jarosława Kaczyńskiego – przemawiają jednym głosem, to nie są to sprawy ani polityki zagranicznej, ani bezpieczeństwa wewnętrznego, lecz właśnie negatywnego lub obojętnego stosunku do zabezpieczenia „istotnych wartości ludzkich”. W ostatnich miesiącach niewiele było okazji, aby ci politycy prawili sobie dusery – tym większe wrażenie robiły zapewnienia Tuska, że ma w sprawie zmiany konstytucji to samo zdanie co Lech Kaczyński. Potem szefowie obu partii i klubów zajęli się wspólnym unicestwianiem prac komisji przygotowującej nowelizację, porozumiewając się za plecami Marszałka Sejmu. A potem przyszły te dni przed głosowaniem, gdy posłowie PO pytani o to, jakie mają stanowisko, rzucali po prostu: „ja, jak Pierwsza Dama!”. A Pierwsza Dama – wszyscy to pamiętamy - miała zdanie takie jak Monika Olejnik.

Trzeba przyznać, że i Tusk, i Kaczyńscy pod tym względem nie zmienili się wiele od początku lat 90. Ich pogląd na sprawy takie jak ochrona życia nienarodzonych ukształtował się zasadniczo pod wpływem osobistych doświadczeń polityków stojących wówczas z boku wszelkich ruchów pro life, sceptycznych wobec potrzeby i możliwości skutecznego stawiania tej sprawy na forum instytucji Państwa Polskiego. O ile dziś i Tusk, i Kaczyńscy zrobili sobie wspólną barykadę na linii rzekomego „kompromisu” ustawy antyaborcyjnej z 1993 roku – to przecież jest faktem, że dobro ustawowej ochrony życia powstało bez ich pracy i cywilnej odwagi. I wtedy, i dziś nie zaznaczyli się jako ci parlamentarzyści, którzy popychają sprawę ochrony życia do przodu – ostatecznie snują się gdzieś w ostatnim szeregu, niezadowoleni, że w ogóle ta sprawa staje na porządku dziennym.

Tak wygląda ta sprawa, jeśli patrzy się na nią przez pryzmat historii III RP i tego, co kto robił w latach 90. Jednak bywa i tak, że nowe wyzwania i szanse zmieniają ludzi. Czy np. projekt polityczny PiSu nie powstał właśnie w taki sposób: że po latach tworzenia PC-towskich kadrówek, zbierających się wokół postulatów „oczyszczenia państwa”, Kaczyńscy odkryli, iż kluczem do sytuacji jest budowa potężnej formacji prawicowej – równocześnie tak wielonurtowej jak niegdyś AWS, ale zbudowanej na zasadzie wyrazistego przywództwa. Ten projekt, także dzięki osobistej charyzmie i pracy Jarosława Kaczyńskiego, okazał się pozytywnym przełomem w smutnych dziejach prawicowych niedoli. W jego ramach „jak u siebie” poczuł się nie tylko wąski elektorat przepływający od dawna za Kaczyńskimi, lecz i inne środowiska, które właśnie w nich dostrzegły gwarantów sukcesu całości. I tak właśnie obok postsanacyjnych „żoliborszczyków” stanęli katoliccy konserwatyści, nigdy nie kryjący, że do projektu PiS wchodzą wraz z programem odbudowy cywilizacji chrześcijańskiej i ochrony ładu opartego na prawie naturalnym.

Tak więc – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego? W roku 2003 prezes PiS Jarosław Kaczyński podpisał uchwałę kongresu założycielskiego partii, w której czytamy m.in.: „W pierwszym rzędzie upominamy się o respektowanie podstaw chrześcijańskiej cywilizacji Zachodu i o duchowo-moralny wymiar jedności Europy. … Szczególne znaczenie przypisujemy kwestii ochrony życia od chwili poczęcia, godności małżeństwa i wychowania”. Prawo i Sprawiedliwość uznało za jedną ze swych podstaw nauczanie Jana Pawła II o cywilizacji życia, zawarte w encyklice Evangelium vitae.

PiSowscy konserwatyści mieli więc podstawy, by sądzić, że partia, do której weszli, jest czymś na kształt amerykańskiej Partii Republikańskiej – wspólnotą polityczną, w której zdefiniowane na różnych odcinkach przez rozmaite środowiska cele po ich wpisaniu do wspólnego programu są realizowane solidarnie przez wszystkich: o ile więc wszyscy działają razem w zdefiniowanych przez nurt PC kwestiach takich jak bezpieczeństwo państwa, walka z korupcją, lustracja itp., o tyle nie mniej poważnie i zdecydowanie traktowane są przez całą partię przedstawione przez nurt konserwatywny kwestie tożsamości chrześcijańskiej i cywilizacji życia. Nie chodziło tu zresztą o wymianę politycznych usług, lecz o przeświadczenie, że każdy wnosi coś, co pozostali uważają za godne starań wszystkich i realizują pod niekwestionowanym przywództwem Lecha i Jarosława Kaczyńskich.

Ostatnie wydarzenia wskazują jednak na to, że w umyśle prezesa PiSu i jego otoczenia myśl o powtórzeniu w Polsce tak rozumianej formuły „republikańskiej” przegrywa coraz wyraźniej z dość starym marzeniem o zbudowaniu partii chadeckiej, wzorowanej na niemieckiej CDU. Jeśli tak, to stanowcze żegnanie się Marka Jurka z PiSem można uznać za jedyne możliwe wyjście dla katolickiego konserwatysty. O ile bowiem wariant „republikański” zakłada, że są kwestie, w których to właśnie konserwatyści definiują cele wszystkich – o tyle w formule chadeckiej, zgodnie z tym co widzimy i w CDU, i w Europejskiej Partii Ludowej, to inni definiują konserwatystom wszelkie sposoby i granice działania. I tak na Republikanów głosują konserwatyści chrześcijańscy dlatego, że wiedzą, iż przynajmniej w niektórych, lecz ważnych sprawach, partia ta jako całość realizuje ich przekonania – za to na chadecję głosują już tylko dlatego, że zostali przekonani, iż nie mają innego wyjścia, że każde inne rozwiązanie będzie gorsze lub bezowocne.

Postępowanie prezesa PiS w sprawie ochrony życia w Konstytucji było dokładnym zaprzeczeniem formuły republikańskiej, a wyborem formuły chadeckiej. Nie dość, że ujawniło głęboki brak osobistego zrozumienia dla wagi sprawy – to równocześnie podważyło samą zasadę konstrukcyjną PiSu, z którą łączyły się nadzieje na tworzenie na prawicy partii równocześnie wielkiej i solidarnej. Co więcej, prezes Kaczyński właśnie w tej sprawie złamał te zasady, przy pomocy których budował siłę PiSu: podczas gdy w wielu innych, czasem o wiele mniej ważnych sprawach, potrafi grać „na przełamanie” – w sprawie ochrony życia całkowicie skapitulował przed walką, a nawet machał białą flagą gdy Jurek prowadził z jego upoważnienia rozmowy polityczne w tej sprawie. Prezes nie przewidział skali zdeterminowanego poparcia, jakie projekt nowelizacji konstytucji miał w samym PiSie. Najwyraźniej też ani przez moment nie potrafił zaufać Marszałkowi Sejmu, wietrząc zgoła obsesyjnie jakiś podstęp „radykałów” i nie umiejąc niemal do końca nawiązać realnej współpracy przy tworzeniu porozumienia wokół szeroko akceptowanego projektu nowelizacji art. 30.

Zwykle tak świetnie łapiący na węch szansę zwycięstwa, tutaj ujrzał ją dopiero w ostatnim momencie, na chwilę przed głosowaniem – za późno. Stracił instynkt polityczny, bo tak silne jest w nim utrwalone w latach 90. przekonanie, że chodzi o sprawę nie do wygrania – strach tylko pomyśleć, co by było gdyby Jarosław Kaczyński wszystkie swoje dzisiejsze działania polityczne mierzył skromnymi możliwościami z czasów PC. Nigdy nie zbudowałby PiSu.

A jednak zbudował tę obiecującą partię, właśnie dzięki odwadze sięgania po to, co rzekomo „niemożliwe”, wbrew owemu słynnemu imposybilizmowi – aby teraz krok po kroku pozbawiać ją atutów odważnego myślenia i sondowania ukrytych możliwości. Do niedawna prezes Kaczyński pokazywał nam przecież coraz częściej, że ta wielka partia może być jednak co jakiś czas mniejsza o którąś ze swych myślących indywidualności politycznych (Mikosz, Marcinkiewicz, Sikorski, Dorn…), a co bardziej niezależnych sprzymierzeńców swych reformatorskich projektów (np. Wildsteina) zastępuje chętnie osobami dyspozycyjnymi.

Z zaskoczeniem i goryczą przyglądaliśmy się także działaniom, które – jak nowelizacje ustawy lustracyjnej – prowadzą do samolikwidacji procesu, który stanowił jedno z podstawowych założeń IV RP. Wciąż nie może wystartować solidna polityka prorodzinna – choć może to dobrze, jeśli miałoby się to skończyć promowanym przez minister Kluzik-Rostkowską post-peerelowskim planem powiększania sieci żłobków przyzakładowych, a nie polityką zmniejszania podatków dla rodzin wychowujących dzieci. Z wolna zmierzamy do sytuacji, w której po wielkim projekcie reformy państwa pozostanie pomysł, aby budować prawicę wokół… dalszej walki z przestępczością. A to jednak za mało jak na „stronnictwo wielkiego celu”.

Takich i podobnych niepokojących procesów było w okresie powyborczym więcej – każdy przyczyniał się do utraty poparcia, słabnięcia entuzjazmu zwolenników, rozpraszania się energii w niepotrzebnych wojenkach (jak np. awantura o zeznanie majątkowe męża Hanny Gronkiewicz-Waltz). Jednak obecna sprawa porażki konstytucyjnej ochrony życia i związanego z tym odejścia Marka Jurka ma w sobie coś szczególnego. Najpierw – jest to sprawa zasad zupełnie fundamentalnych, których – jak napisał Benedykt XVI do polityków w swej adhortacji – się nie negocjuje, lecz prawnie zabezpiecza. Po drugie – po raz pierwszy w dziejach PiSu grupa dobrze powyżej jedną trzecią posłów tego klubu zażądała zmiany stanowiska od swego kierownictwa i wytrwała przy swoim mimo ostrej reprymendy prezesa. Po trzecie – tym razem to nie prezes Jarosław, lecz ktoś inny podjął decyzję o zmianie swego politycznego umiejscowienia: to Marek Jurek podziękował Jarosławowi Kaczyńskiemu, jak Jarosław Kaczyński podziękował kiedyś Lechowi Wałęsie gdy dojrzał w nim krętacza konsumującego entuzjazm „Solidarności”. Dlaczego Marszałek Sejmu to zrobił?

Ponieważ Marek Jurek jest na pewno tym kimś, kogo nazwalibyśmy katolickim politykiem, ogromny kłopot mają w zrozumieniu jego postawy ci, którzy nie rozumieją katolicyzmu i jego uznania dla absolutności norm prawa naturalnego – ale nie mniejszy kłopot mają ci, którzy nie rozumieją na czym polega klasyczna polityka, ta dziedzina roztropnego urealniania sprawiedliwych zasad. Marek Jurek odchodzi dlatego, że Jarosław Kaczyński złamał podstawowe zasady współpracy politycznej, a wcześniej działał przeciw temu, co tworzy sens obecności konserwatystów w PiSie. Najwyraźniej Markowi Jurkowi nie wystarczy ani rola deklamatora zasad, pozbawionego wpływu na politykę swego stronnictwa, ani rola polityka rezygnującego z sumienia dla samej politycznej „woli mocy”. Odchodzi, aby móc prowadzić dalej politykę konserwatywną. Bo jest w Polsce spora grupa obywateli, którzy, owszem, chcą także IV RP – ale którzy nie chcą zostawiać swych sumień w konfesjonale. To właśnie razem z tymi ludźmi Marek Jurek mówi dziś PiSowi uprzejmie lecz stanowczo: „Dziękuję, postoję”.

harcerz-realista, zwykle w obronie - rzadko w ataku, katolicki ortodoks mający dość często swe własne zdanie odrębne w sprawach bezortodoksyjnych

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka