Paweł Pomianek Paweł Pomianek
173
BLOG

Cóż to takiego „zły wzrost gospodarczy” Rostowskiego?

Paweł Pomianek Paweł Pomianek Gospodarka Obserwuj notkę 2

Jaki sens ma stosowanie narzędzi, które wskazują, że wzrost gospodarczy się podnosi, choć ludzie biednieją. I czy mówienie o „złym wzroście gospodarczym” w ogóle ma jakikolwiek sens?
 
W piątkowym Kontrwywiadzie RMF FM gościł minister finansów Jacek Rostowski. Swoją drogą dla mnie sposób w jaki mówi min. Rostowski jest dość komiczny (taki a la śp. Jerzy Szmajdziński, tylko trochę inny – zachęcam do obejrzenia), ale nie o tym chciałem. Zainteresował mnie konkretny fragment dotyczący wpływu powodzi na wzrost gospodarczy:
 
Konrad Piasecki: Panie ministrze – powódź. Czy powódź wbija naszemu wzrostowi gospodarczemu nóż w plecy?
 
Jacek Rostowski: Wie pan, to zobaczymy na statystykach. Na pewno powódź jest wysoce niepożądana. Czasami takie wydarzenia, takie katastrofy naturalne, nabijają statystyczny wzrost, ale to jest taki "zły" wzrost.
 
Konrad Piasecki: Czyli taki paradoks ekonomiczny, że powódź może sprawić, że ten wzrost będzie wyższy niż myślimy...
 
Jacek Rostowski: ...może sprawić, ale oczywiście nikt z takiego wzrostu, w tym zakresie, by się nie cieszył.
 
Chcę tutaj zwrócić uwagę na dwie interesujące kwestie. A mianowicie po pierwsze na mentalność, która upatruje wzrostu gospodarczego wyłącznie w tym, że ludzie więcej kupują, czyli w tym, że pieniądze są w obrocie „z rąk do rąk” (oczywiście min. Rostowski takiej mentalności wprost nie zaprezentował). Po drugie na dość kuriozalne metody obliczania wzrostu gospodarczego czy wzrostu PKB.
 
O dość podobnej sprawie jak ten rzekomy wzrost gospodarczy, który może spowodować powódź, pisał w ostatnim Gońcu Wolności Adam Karpiński. W swoim artykule pt. Podpalmy Warszawę! odwoływał się do Bastiata. W kontekście powodzi i wypowiedzi Rostowskiego tekst sekretarza redakcji Gońca okazuje się zaskakująco aktualny. Przytoczmy dłuższy fragment:
 
Przypuśćmy, że społeczność jakiegoś miasta jest samowystarczalna i nie potrzebuje gospodarczego kontaktu ze światem zewnętrznym – nie dokonuje zewnętrznych transakcji, a jej bilans płatniczy pozostaje niezmienny. W mieście tym są wszystkie niezbędne firmy oraz instytucje zajmujące się zarówno budową infrastruktury, jak i zapewnianiem codziennych potrzeb mieszkańców. Pewnego dnia ktoś doszedł do wniosku, że firmie budowlanej przydałoby się nowe zamówienie i uznał, że najprostszą drogą do tego celu byłoby zrównanie z ziemią jakiegoś budynku, by w tym miejscu owa firma mogła wznieść nową konstrukcję. Ot, wybór padł przykładowo na miejski szpital, który nie zawaha się ani chwili wyłożyć odpowiednich środków. Budynek zostaje wysadzony w powietrze (żeby już nie czynić tej hipotezy jeszcze bardziej tragiczną, przyjmijmy, że akurat w tym momencie nikt w miejskim szpitalu nie zagrzewał miejsca). Władze szpitala oraz miasta zgodnie z przewidywaniami natychmiast przeznaczyły pieniądze na odbudowę budynku oraz zakup potrzebnej aparatury. Nie kryje radości firma budowlana, dostarczyciel sprzętu medycznego oraz każdy, kto uszczknął choć złotówkę z powody katastrofy, na przykład wywożąc gruz. Keynesista, a więc przeciętny Polak, powie: „wszyscy powinni być zadowoleni, firmy dostały zamówienia, a miasto ma nowy szpital. Ogółem: miejska społeczność paradoksalnie zyskała na tym wybuchu, a więc można się tylko cieszyć.” Czytelnicy, którzy zrozumieli teorię Bastiata, wiedzą już, że należałoby powściągnąć tę egzaltację. I spostrzec, ile innych miejskich przemysłów w tym momencie ucierpiało, bo przykładowo ani władze miejskie nie wyremontują rozpadającej się kamienicy, ani lekarze wraz z pielęgniarkami nie dostaną długo obiecywanych podwyżek.
 
Na szczęście wprawdzie min. Rostowski nie cieszy się z tego, że powódź spowoduje „wzrost gospodarczy”, niewątpliwie jednak – na co wskazują jego dotychczasowe działania – jest keynesistą. Zresztą sam fakt, że w tym momencie odwołuje się do wskaźników wzrostu gospodarczego, który bierze pod uwagę jedynie wysokość konsumpcji, wskazuje, że ekonomia tego nurtu jest mu bliska. Zauważmy swoją drogą, że pierwsze co mu się nasuwa, to odwołanie do statystyk.
 
Druga kwestia, to sprawa narzędzi, z jakich korzysta współczesna ekonomia. Podstawowym narzędziem jest – jak wiadomo PKB, który uznaje się za podstawowy wyznacznik wzrostu lub spadku gospodarczego. W zeszłym roku w Gońcu Wolności w numerze maj-czerwiec 2009 bardzo interesujący artykuł na ten temat napisał z kolei Dominik Jaskulski. Obnaża on poważne niedoskonałości tego mechanizmu. Przytoczmy w tym przypadku jeszcze obszerniejszy fragment:
 
Pierwszą wątpliwością jest to, czy do rachunku dochodu kraju powinno wliczać się wszelkiego rodzaju broń, gazy bojowe oraz inne przedmioty służące destrukcji. Wystarczy zadać sobie tutaj pytanie, czy podnoszą one zamożność obywateli danego kraju, czy też nie. (…)
 
Wątpliwości pojawiają się także przy używkach. Część z nich, takie jak papierosy, alkohol czy kawa są uwzględniane w rachunkach PKB, inne, jak na przykład większość narkotyków — nie. Zestawiając więc ze sobą Polskę i Holandię w pierwszym z krajów wartość spożytej przez obywateli (przykładowo) marihuany nie będzie tworzyła dochodu, a w drugim już tak — mimo że (hipotetycznie) wielkość spożycia w obu krajach może być identyczna. Czy możemy powiedzieć, że jeden kraj jest bogatszy od drugiego, bo wlicza się w jego rachunku narodowym spożycie marihuany?
 
Po trzecie, do dochodu narodowego wlicza się dochody z czynszów, których nie otrzymują właściciele domów i mieszkań. Chodzi tutaj o właścicieli mieszkań oraz domów, którzy sami je zamieszkują, wykonując „usługę” wynajmu sami dla siebie. Do PKB wliczana jest także wartość płodów rolnych, których rolnicy nie sprzedają lecz sami konsumują. Oczywiście na uzasadnienie wliczania tych dwóch wielkości metodolodzy rachunków narodowych znaleźliby sporo argumentów — czy jednak nie jest to dość absurdalne? Równie dobrze moglibyśmy wliczać do rachunku inne usługi, które sami sobie świadczymy — na przykład, sprzątając swój dom czy ogródek lub przyrządzając dla siebie i swojej rodziny posiłek. Nie możemy także stwierdzić, że ocena wartości tych czynszów czy wartości płodów rolnych jest obiektywna.
 
Do tych argumentów możemy również dodać nieuwzględnianie szarej oraz czarnej strefy — która w różnych krajach ma różną wielkość. Na przykład szacuje się, że w krajach afrykańskich szara strefa (w działalności pozarolniczej) wynosi nawet 80% PKB, w Ameryce Południowej około 50%, w Polsce około 25% a Wielkiej Brytanii 3%. Czy skoro istnieją tak duże rozbieżności, to możemy porównywać PKB różnych krajów między sobą i twierdzić, że miara ta jest obiektywna? Mam duże wątpliwości. W tym miejscu należy jednak dodać, że w obowiązującej w Polsce metodologii obliczania ESA 1995, szara strefa jest wliczana do PKB. Nie istnieje jednak na świecie żaden komputer czy umysł ludzki, który byłby w stanie zebrać wystarczającą ilość danych o szarej i czarnej strefie i wszystkich wymianach dóbr i usług w niej zachodzących, abyśmy mogli przyjąć, że te wielkość są szacowane w obiektywny sposób. Tak naprawdę nie wiemy też, czy do wymiany produktów lub usług doszłoby, gdyby wymieniające się nimi osoby (lub instytucje) miały robić to legalnie.
 
Kolejną wątpliwością jest nie wliczanie do PKB czasu wolnego i efektów zewnętrznych działalności gospodarczej (np. zanieczyszczenia środowiska). Problem określenia ich wartości jest nierozwiązywalny — każdy człowiek inaczej ceni sobie swój czas wolny oraz stratę wynikającą z zanieczyszczonego środowiska, w którym żyje.
 
Na naszym agregacie moglibyśmy wyżywać się bez końca — zostały dziesiątki wątpliwości, jak choćby sprawa deflatora i związane z tym porównywanie wartości produktu krajowego w różnych okresach. Myślę jednak, że pokazałem wystarczająco dobitnie, na jak wiele sposobów można manipulować tą wartością, by czytelnicy tego tekstu zaczęli do niej podchodzić z większym dystansem.
 
***************************
 
Na koniec chciałbym zadać kilka pytań: Co nam przychodzi z takiego wskaźnika wzrostu gospodarczego, który dotyczy tylko kwestii konsumpcji? Dla mnie miarodajny byłby wskaźnik, który badałby stopę życiową czy ewentualnie potencjał posiadanego majątku (kwestia konsumpcji jest tylko jednym z efektów, choć na pewno podstawowym, bogacenia się społeczeństwa). Wiadomo, że na powodzi ludzie stracili miliardy złotych, wiadomo, że mimo wszystko będą teraz wydawać dużo pieniędzy, by odbudować straty poniesione podczas powodzi. Wiadomo jednak także, że ich stopa życiowa, wartość ich majątku ulegnie nieporównywalnemu obniżeniu. Wiadomo, że także inni ludzi będą teraz więcej wydawać, by pomóc powodzianom. Jednocześnie sami będą mieć z tego jedynie korzyści moralne (przynajmniej w krótkim okresie). Jaki więc sens ma stosowanie narzędzi, które wskazują, że wzrost gospodarczy się podnosi, choć ludzie biednieją. I czy mówienie o „złym wzroście gospodarczym” w ogóle ma jakikolwiek sens? Wydaje się, że to stwierdzenie należy postawić obok innych absurdalnych stwierdzeń ukutych przez keynesistów i marksistów na czele z tzw. „błędem rynku”, który to pozwala im opowiadać się za coraz większymi ograniczeniami jednostki ze strony państwa.

 

Jestem świeckim magistrem teologii katolickiej sympatyzującym z odradzającym się w Kościele ruchem tradycjonalistycznym. Tematy najbliższe mi na polu teologii, związane w dużej mierze z moją duchowością, to: liturgia (w tym historia liturgii), mariologia i pobożność maryjna, tradycyjna eklezjologia oraz szeroko pojęta tematyka cierpienia w odniesieniu do Ofiary krzyżowej Jezusa Chrystusa. Przez lata zajmowałem się także relacją przesądów do wiary katolickiej. W życiu zawodowym zajmuję się redakcją i korektą tekstów (jestem również filologiem polskim) oraz pisaniem. Zapraszam na stronę z poradami językowymi, którą wraz ze współpracownikami prowadzę pod adresem JęzykoweDylematy.pl. Ponadto pracuję w serwisie DziennikParafialny.pl. Moje publikacje można odnaleźć w licznych portalach internetowych oraz czasopismach.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Gospodarka