fot. Paweł Rakowski
fot. Paweł Rakowski
PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
1355
BLOG

Na Kowno, Na Troki! - reportaż z kraju wileńskiego

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Jadę na Wileńszczyznę dzięki uprzejmości Fundacji Mosty, która zorganizowała wycieczkę dla otwockich gimnazjalistów. Gimnazjum swoje zobaczy, a przy okazji będzie pretekst do odwiedzenia Kowna, Trok, Pikieliszek i Zułowa.

Kierownikiem wycieczki jest Jarosław Gabryelczyk, którego zdolności organizacyjne i pomysłowość gwarantują jakość programu i rozmaite atrakcje. Nie ma dróg nieprzejezdnych na ziemiach wschodnich, kiedy wycieczka organizowana jest przez Gabryelczyka. A to bardzo cenne, ponieważ dzięki determinacji organizatora można zwiedzić miejsca już dawno zapomniane przez historię i naród. Od strony merytorycznej opiekę sprawuje Piotr Sieczkowski, znany bardziej jako „Profesor”. Historyk nie tylko jest weteranem wszelkich rad pedagogicznych, ale też nie ma zakątka dawnej Rzeczypospolitej, która stanowiłaby dla niego tajemnicę.

Pierwszym przystankiem jest Kowno. Prowadź, „wodzu, na Kowno!”, mówię do Profesora, czekając, aż młodzież wyładuje się z autokaru na parkingu. Można pękać ze śmiechu na sanacyjne prężenie muskułów, ale w gruncie rzeczy przeszłość tego grodu to nic więcej niż łzy. Polskie łzy. Miasto położone na styku Niemna i Willi w 1919 roku miało 45% ludności polskiej, która stopniała do 10% w 1939, a obecnie naszych jest tutaj zaledwie 0,3%. Co się stało z kowieńskimi Polakami? To samo, co dzięki bierności Warszawy niedługo może stać się z wileńskimi – zostali zlitwinizowani. Przecież to takie proste – dodać do imiona i nazwiska przyrostki aus, as, zabrać szkoły, kościoły i narzucić kłamliwą propagandę historyczną. Nie obyło się też bez zajść antypolskich w latach 30. XX wieku, brutalnego szowinizmu – i problem w mateczniku ortodoksji „wielkiej” Litwy został rozwiązany.

Stoimy pod fosą wielkiego i okazałego zamku. Został on wybudowany w latach 30. ub. wieku. – Pierwotnie powstała tutaj fortyfikacja mająca chronić okolicę od Krzyżaków, którzy zapuszczali się głęboko na Litwę, a tutaj jest Niemen, tam Willia, przez co jest to obszar o wielkim znaczeniu strategicznym – wyjaśniał młodzieży Profesor. Zamek został odbudowany, a raczej wybudowany w latach międzywojennych, z prostej przyczyny. Kowno zostało stolicą Litwy i choć było ono małym miasteczkiem, istniało zapotrzebowanie na nowe, reprezentacyjne gmachy i nową historię. Nową historię, albowiem Republika Litewska, będąca w sporze z II RP, musiała wytworzyć nową przeszłość, przekreślającą jakąkolwiek łączność z Polską. Tym samym, wedle historii litewskiej bohaterem był książę Witold, a wrogiem i zdrajcą Jagiełło, którego my znamy jako pogromcę Krzyżaków pod Grunwaldem i założyciela dynastii Jagiellonów, jednej z najpotężniejszych w Europie – objaśniał Profesor.

Idziemy przez wąskie uliczki kowieńskiej zadbanej starówki. Litwini nie doznali zburzenia miasta, ponieważ byli wiernymi sługami Niemiec. Nim Wehrmacht zawitał w kowieńskie rogatki, Litwini zajęli się miejscowymi Żydami, których wycięto w pień. I jakoś dzisiaj nie mają za to pedagogiki wstydu i nacisków międzynarodowych, aby się kajać za mordy na Żydach, które szły nawet w dziesiątkach tysięcy.

Podchodzimy pod kamienicę, w której mieszkał Adam Mickiewicz – Litwin, Białorusin i Polak zarazem. Chociaż w jego czasach to wszystko było tym samym. Wieszcz mieszkał tutaj i wykładał język polski w miejscowym gimnazjum. Ale się nudził, więc jak się nadarzyła okazja, czmychnął do Wilna. Trasa bardzo dobrze znana i dzisiaj. Stojąc na zadbanym rynku rozglądałem się w poszukiwaniu ludzi. Gdzie oni są? Czy udali się ścieżką mickiewiczowską, aby udawać, że Wilno jest litewskim miastem, czy może, kto żyw, zwiał na Zachód? Oba warianty prawdopodobne i rzetelnie realizowane.

W Kownie krótko żył i działał inny znany wielce na świecie Litwin – Feliks Dzierżyński. Wyciął więcej Moskali niż rusofobi są stanie sobie wyobrazić, a i tak nie zyskuje uznania w ich oczach. Ciekaw jestem, czemu? Może czas najwyższy postępować jak „starsi i mądrzejsi”, którzy wiedzą, że we wszystkich globalnych aferach muszą mieć swoich? Być może to jest istota, a idea pozostaje jedynie bajką dla ludu?

Weszliśmy do wspaniałej bazyliki Piotra i Pawła. Budowę świątyni zaczęto niedługo po Grunwaldzie i zamysł, który jej towarzyszył, był jeden – pokazać na wpół pogańskim mieszkańcom majestat i wielkość nowej religii, dotychczas kojarzonej z zaborczością Krzyżaków. Dodatkowo piękno sklepień i kunszt rzeźbiarski dowodził potęgi i majestatu państwa – Rzeczypospolitej Obojga Narodów, która powstała w Lublinie. I choć na mapie serce rośnie z dumy, to korzyści dla Korony Polskiej z unii z Litwą są dyskusyjne. Jagiełło na tron polski został zaproszony przez panów polskich, żeby wspólnymi siłami wypchnąć żywioł niemiecki z Gdańska, Prus, a także ze Szczecina, Lubusza i Wrocławia. Niestety Jagiellonowie na polskim tronie nie interesowali się za bardzo ziemiami piastowskimi, natomiast bardzo ochoczo angażowali Koronę w nie jej wojny z Moskwą czy na stepach czarnomorskich. Jagiełło przyłączył państwo sięgające dzisiejszych przedmieść Moskwy i Morza Czarnego do uszczuplonego o kluczowe dla jego egzystencji ziemie Królestwa Polskiego. Sam Jagiełło, jak pisał Koneczny, rozmyślał, czy aby nie wycofać się ze Żmudzi na rzecz Krzyżaków, i nie stać się po prostu najpotężniejszym kniaziem ruskim, przejmując całą prawosławną, wschodnią słowiańszczyznę. Z czasem domena Jagiellonów na Litwie mocno się skurczyła. Ostatni z rodu nie miał już nawet Smoleńska i Połocka. W Moskwie wiedziano, że prędzej czy później zjedzą Litwę, a Polska nie dość, że została wplątana w konflikt ze wszystkimi możnymi sąsiadami, to nie miała jeszcze możliwości obrony swych zachodnich i bałtyckich rubieży przed zachłannością pruską. Tym samym śmiertelny dla nas sojusz Berlina z Moskwą w pewnym momencie stał się koniecznością dziejową.

Idea „jagiellońska” odżyła w ruchu międzynarodówki socjalistycznej, która była żywo zainteresowana „rozpruciem” Moskwy wedle szwów narodowościowych. W ten proces był zaangażowany towarzysz Wiktor, znany bardziej jako Józef Piłsudski, który pieczołowicie tę dyrektywę wykonywał i co gorsza, zostawił po sobie szkodliwą spuściznę. Bo czy interesy „międzynarodówki” rzeczywiście są tożsame z katolicką, polską racją stanu? Nigdy. I to widzimy teraz, kiedy to idea „jagiellońska” w wersji powiązanego z CIA Jerzego Giedroycia, zatraciwszy swój pierwotny antyniemiecki charakter, kreuje całkowicie nieskuteczną i szkodliwą politykę wschodnią Warszawy. Dobrze być historykiem w Polsce. Można powtarzać wierutne bzdury, ponieważ naród odcięty od myśli przedwojennej przyjmuje durne frazesy. A jeszcze jak się ma nazwisko, to i książki można klepać. Ciemny lud to kupi.

Wydostajemy się z wielkomiejskich korków w Kownie i kierujemy się na wschód. Profesor informuje: zbliżamy się do granicy polskiej. Młodzież ocknęła się z trudów wojaży. Czyżby nastąpiła nieplanowana zawrotka do domu? Nie, to tutaj była granica między II RP a Republiką Litewską. I do teraz się niejako utrzymuje, bo po jednej stronie we wsiach mówią po polsku, a po drugiej wyłącznie po litewsku. Ta granica była przez prawie cały okres międzywojenny zamknięta. Nie można było jej przekraczać, nie kursowała korespondencja, przecięte były łącza telefoniczne i telegraficzne. –Tę granicę de facto wyznaczył generał Lucjan Żeligowski – wyjaśnił Profesor. – A mógł się zatrzymać dalej – burczę pod nosem. Albowiem na północnej Wileńszczyźnie naszych było, wedle pewnych szacunków, około 100 tys. Pas polskiej ludności żyjącej w zwartych skupiskach ciągnął się aż do Kowna. Ale takie były losy II Rzeczypospolitej, że zostawiła swoje wierne sługi na pastwę wrogów. Tak było w Mińsku i Kamieńcu Podolskim, w Opolu, Olsztynie i w Kownie.

Nim nastał całkowity mrok, autokar wjechał do lasu, w którym były jeszcze widoczne nasze fortyfikacje. Strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza w Trokach wita, a serce się raduje, bo jesteśmy wśród swoich. Jednak u siebie zawsze raźniej. Po wyjeździe z lasu w oczy uderza obraz piękna trockich czystych i przezroczystych jezior. Boże, jak tu pięknie i tylko żal, że jest deszczowa jesień. Wjeżdżamy do wioski Jowiliszki i zajeżdżamy do agroturystycznego pensjonatu „Zagroda”, który będzie naszą bazą w trakcie tej wędrówki. U wejścia do pokoi witają przyjezdnych obrazki święte – św. Faustyna, Matka Boska Ostrobramska oraz nasz papież. Klucze rozdaje właścicielka tego interesiku, pani Krystyna. –Pan jest z Ukrainy – zagaduje mnie, widząc moją koszulkę z napisem „Wołyń”. –T-shirt dostałem od producentów filmu za pisanie prawdy – odpowiedziałem. – A, słyszałam, że teraz film będzie. Tam straszne rzeczy się działy. Trzeba też, żeby powstał film o Ponarach. Przecież tam wymordowali prawie całą Wileńszczyznę – pani Krystyna wystosowała zamówienie na kolejny niezbędny film historyczny.

Po dyslokacji wycieczki nastąpiła mniej oficjalna część, w której dorośli sobie posiedzieli, a młodzież poszła spać. A może było na odwrót?

Piękny wiejski poranek. W oczy bije żywa i bujna zieleń oraz błękit pobliskiego jeziora. Nim Mazury wróciły do kraju, to tutaj żeglowano i śmigano na kajakach. Wspominał to Sergiusz Piasecki w dość nieudolnym romansidle Adam i Ewa, w którym na amory zebrało się warszawiakowi z wilnianką latem 1939 roku. A gdzie najlepiej romansować, jak nie nad trockimi jeziorami? A Piasecki wielkim złodziejem, szpiegiem i literatem był.

Po szybkiej jajecznicy wsiadamy do autokaru i podjeżdżamy kilka wiorst do centrum dawnej stolicy Witoldowej – Trok, miejscowości znanej ongiś z wypoczynkowego charakteru oraz ze społeczności karaimskiej, którą osadził tam Wielki Kniaź. Karaimi, a więc „czytający”, są dziedzicami myśli saduceuszy znanych z kart Ewangelii. Saduceusze nie wierzyli w zmartwychwstanie i w zbiór tradycji żydowskich, z których wykluł się Talmud w Babilonie w VI wieku n.e. Poprzez nieznaną nam działalność misyjną idee karaimskie trafiły do ludów tureckich, z których pochodzą Karaimi w Trokach. Dziś ostała się ich garstka, ale wciąż na ulicy Karaimskiej widać drewniane domki z trzema oknami. Wedle ich tradycji jedno okno jest dla Boga, drugie dla rodziny, a trzecie dla sąsiadów.

Autokar zajechał na parking i trzódka pomaszerowała na dostojny zamek. Przed wejściem na fosę już za jeziorem Galwe Profesor zaczął opowieść. – Pierwszy zamek zbudował książę Witold, ale ten zamek został zniszczony w trakcie kolejnego już spaceru wojsk rosyjskich po tych terenach. Za Polski były próby rekonstrukcji, ale, jak wiecie, nie minęło 20 lat i Polski znowu nie było. A to, co widzimy, zostało zbudowane na potrzeby radzieckiego filmu o bitwie na Jeziorze Czuckim.

Przy wejściu na zamek okazało się, że jest on sowicie biletowany. Wydawać ciężko zarobione euro na oglądanie rekonstrukcji? Makietę za darmo mam za Wisłą, dzięki Okulickiemu, a więc odwracam się na pięcie i idę do informacji turystycznej przy elegancko zrobionej promenadzie przy ulicy Karaimskiej. Wzdłuż Galwy rozciągają się lokale gastronomiczne. Jest życie w osiedlu, ale pewnie tylko w sezonie. Mapki w informacji turystycznej są, elegancko, po polsku, a dziewczę miejscowe mówi w rodzimej dla nas mowie. Obok jest sklepik z cepelią, gdzie można zakupić m.in. gustowne i wielce funkcjonalne w naszym klimacie walonki. No, ale cena! Zaiste, wielki to sukces III RP, że po dwóch magistrach nie mogę szaleć po trockich straganach. A oni śnią o mocarnym Międzymorzu? Ciekaw jestem, co zrobią, jak banderom zniosą wizy, a ci uciekną za Odrę i Nysę zarabiać prawdziwe pieniądze?

Bachornia popędziła na zakupy do rosyjskich supermarketów i wyszła obładowana chipsami, napojami gazowanymi i energetykami. Zgroza. Wsiadamy do autokaru, kierowca Czarek zapodaje radio znad Willi i jedziemy do Pikieliszek – daczy Józefa Piłsudskiego. Trasa niedługa, ale po drogach krajowych. Przejeżdżamy wioski i miasteczka, niekiedy o mizernej estetyce. Czasami pojawiają się domy, przed którymi wiszą na maszcie litewskie flagi. A jakby porozsyłać naszym tutaj polskie flagi? Jaki byłby stosunek barw narodowych?

Autokar dojechał do Pikieliszek. Stoi dworek, w którym Piłsudski wypoczywał. W przeciwieństwie do swoich następców i wyznawców, Marszałek wiedział, że należy balansować i zmieniać sojusze. Dlaczego, w takim razie, jego wielbiciele czczą go za błędną politykę, od której sam się zdystansował?

Naprzeciwko dworku, całkowicie byle jakiego z architektonicznego punktu widzenia, obecnie używanego przez gminę, leżą ruiny dawnego kołchozu. Pod drzwiami dworku siedział kot. Na drzwiach wisiały obwieszczenia wyborcze. Przeczytać je mogę, ale nie widzę sensu.

Z Pikeliszek jedziemy do Zułowa – miejsca, w którym Piłsudski się urodził. Ongiś stał tam majątek Billewiczów (tych samych co z Potopu!), a ojciec Józefa, pojmując Billewiczównę za żonę, otrzymał ten teren w posagu. Niestety, senior Piłsudski nie miał szczęścia i głowy do interesów. Cały majątek się spalił, fortuna przepadła i trzeba było przeprowadzić się do Wilna. Tam dwaj starsi synowie – Bronisław i Józef – nieopatrznie wplątali się z niejakim Uljanowem w zamach na cara. Uljanowa powieszono, a Polaków skazano na katorgę. Z tego incydentu narodziły się dwie historyczne postacie – Józef Piłsudski i niejaki Włodzimierz Uljanow, znany na świecie jako Lenin, albowiem to brata przyszłego wodza rewolucji sądzono razem z późniejszym dyktatorem Polski. Do tego należy dodać jeszcze dalekie pokrewieństwo Piłsudskich z Dzierżyńskimi i wyjdzie na to, że wojna z Sowietami w latach 1918–20 była wewnątrzlitewską rodzinną awanturą. Ale to za skomplikowane na głowy z Kongresówki.

Dojazd do Zułowa jest ciężki. W międzyczasie Jarosław zrobił desant z autokaru, aby zasięgnąć miejscowego rodzimego języka, jak trafić na miejsce. Wjechaliśmy na pusty plac, na którym stał dąb, a wzdłuż ścieżki – młode drzewka z marmurowymi stojakami z wypisanymi dedykacjami – pamięci ofiar Ponar, Wołynia, wileńskiej AK, wojny 1920. Moim zdaniem najbardziej wzruszająca była dla Nauczycieli, którzy zostali na Wileńszczyźnie po 1945 roku.

Wracaliśmy do Jowiliszek przez puszcze i lasy. Na tych terenach działało polskie podziemie. Miało dogodne warunki, a większość okolicznych to „nasi”. Dzięki temu na Wileńszczyźnie nie doszło do tak straszliwej rzezi żywiołu polskiego, jak na Polesiu i ziemiach południowo-wschodnich. Iluś tu chłopskich i szlacheckich synów poszło bić się o Polskę tutaj, na Wileńszczyźnie, kraju jak najbardziej etnicznie, cywilizacyjnie i kulturowo polskim. I trochę szkoda, że u progu niepodległości nie zrobiono plebiscytu na tych ziemiach. Jednak przeważyły względy praktyczne. Wileńszczyzna by zagłosowała za Polską, ale podobna zabawa w Małopolsce Wschodniej mogłaby narobić ambarasu.

Kolacja, jaka na nas czekała, to istny poemat. Kibiny karaimskie – chrupkie pierożki z farszem wołowo-jagnięcym. Ambrozja i niebo w gębie. Rozglądam się po stołówce. Młodzież nie je kibinów, bo im nie smakują! Nie może smakować, jak się jest bezguściem hodowanym na fast foodach! Wiwat durni rodzice! Wiwat durna szkoła, niszczona z głupoty lub premedytacji! Niczym zachodni kapitalista w trakcie prywatyzacji, korzystam z ludzkiej głupoty i zbieram do koszyczka pozostawione kibiny. Będą na wieczór, a nie musiałem, jak nowoczesny Niemiec, inwestować w gesty przyjaźni czy sympatii. To się nazywa geszeft!

Kolejny dzień i kolejny deszcz. Pani Krystyna pogania męża, żeby wsiadał w samochód i nawoływał miejscowych do głosowania. – Na kogo? – zapytałem. – Nu, na naszych! – odpowiedziała bez wahania. Pod autokarem wywiązała się dyskusja polityczna, ucięta, bo musimy kierować się na Augustów. Ale najpierw zajeżdżamy do Druskiennik, sławnego ongiś kurortu. Dzisiaj są tam nowoczesne kompleksy sanatoryjne, uzdrowiska i widać solidnie wydane euro z dotacji z Brukseli. Nawet sławetna kostka brukowa jest położona na ścieżce wiodącej nad Niemen.

Ceny basenów z gorącymi źródłami, hydromasażami, zjeżdżalniami nie są na naszą kieszeń, a więc skręcamy w Kowieńszczyznę do wsi Kopciowo, gdzie znajduje się grób Emilii Plater. Platerowie pochodzili z Inflant polskich i byli szlachtą niemiecką, która z czasem się skatolicyzowała i spolonizowała. Wielu takich było i należy o nich pamiętać. Ale w Kopciowie uderzyło mnie co innego. W tej nędznej wiosce być może jeszcze 100–150 lat temu mówiono po polsku. Tymczasem przed nasz autokar wypadła ze sławojki jakaś patologia i bredziła coś w delirium. Zrozumiałe było tylko jedno zdanie – ja nie rozumiem po polsku.

Chełpimy się, że szlachta ruska czy niemiecka przystąpiła do naszego narodowego szczepu, ale w ogóle nie interesujemy się tym, że właśnie lud od nas odstąpił. Zarówno na ziemiach północnych, jak i południowych polskość miała najzagorzalszego i najbrutalniejszego wroga właśnie w ludzie, który chciał się stać Litwinami czy Ukraińcami na trupie Polski, Polaków i naszego, ongiś wspólnego, dziedzictwa i historii.

Tekst pierwotnie ukazał się w Kurierze Wnet

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości