fot. Paweł Rakowski
fot. Paweł Rakowski
PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
308
BLOG

Kresowy płomień - objazd sylwestrowo-noworoczny po Podolu i Haliczu

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Rozmaitości Obserwuj notkę 1

„Co było na Wycieczce, zostaje na niej”. Nieśmiertelne prawo wyjazdów organizowanych przez niedościgniony duet – Piotra „Profesora” Sieczkowskiego i Jarosława Gabryelczyka. Tylko oni potrafią połączyć przyjemne z pożytecznym. Bo naszym kościołom, rodakom i zabytkom potrzebna jest nie tylko pamięć w krainach nadwiślańskich, ale przede wszystkim realne działanie – przyjechać, pozwiedzać i zostawić trochę grosza. A baza noclegowa zaczyna być na ziemiach południowo-wschodnich na bardzo przyzwoitym poziomie.

Po trzydniowej zabawie sylwestrowej, wszak Boh trojcu lubit, Wycieczka opuściła zawsze gościnny Kamieniec Podolski i udała się w głąb tej historycznie polskiej dzielnicy. Niestety, zimowy krajobraz uwidocznił ogrom nędzy i zaniedbania, do jakiego ta ziemia została doprowadzona. Widok podolskich miejscowości był przerażający – budynki mieszkalne rozklekotane, podwórza zaśmiecone, płoty niekompletne i gdzieniegdzie jakiś starik przejedzie nierówno na rowerze. Śmierć i upadek, aż od brzydoty bolą oczy. Gdzieniegdzie widać jakieś foremne bramy czy ostały kościół katolicki, który zaświadcza, że kiedyś tutaj ludzie potrafili robić piękne i wytrzymałe rzeczy. Ale kiedy to było? Wpierw żywioł ruski zmiótł polską własność na Podolu w latach 1917–20. Opisała to Zofia Kossak-Szczucka w powieści „Pożoga”. Następnie na te tereny przyszła władza sowiecka, która za Stalina wymordowała od 100 do 200 tys. Polaków w latach 1937–38, głównie właśnie z Podola, wschodniego Wołynia oraz z Mińska i Mohylewa. Dodać do tego należy Wielki Głód w latach 30., powtórzony w 1946, zniszczenia frontowe oraz durny komunizm i chybiony eksperyment w postaci Ukrainy, i mamy zrujnowaną krainę, która powinna żywić całą Europę i Bliski Wschód razem wzięty i być pośród najbogatszych na świecie. A tak nie ma nic. Jest bieda i pożoga w kolejnej wersji. I tylko polskie pamiątki, polskie cmentarze, ostali tutaj Polacy, o których RP nigdy się nie upomni i nigdy nie sprowadzi do siebie. Jedziemy na Bar i Latyczów i widzimy miejscowości, w których jeszcze 80 lat temu mówiono wyłącznie po polsku. Na cmentarzach polskie nazwiska, pisane za Sowieta już w cyrylicy. To wszystko przygnębia i nie tak być musiało.

Zastanawiające żółte rury łączyły wszystkie zabudowania. – To jest gaz – wyjaśnia Profesor. – Tylko nie myśl, że jak masz już gaz w chałupie, to ugotujesz solankę. Nic nie ugotujesz, chyba że będziesz to robił godzinami. Jak w tych stronach ponad 10 lat temu spędziłem prawie tydzień, to solankę się gotowało 7-8 godzin. Nie miałeś wody bieżącej, a kibel był 30 metrów dalej. No i tak tu żyją ludzie, napędzą sobie samogonu, wypiją, posiedzą w sławojce, obejrzą coś w telewizji, i dzień przeminął. A szczęśliwy jesteś, jeśli syn czy córka pracuje w Polsce. To szczyt niewyobrażalnych marzeń i dochodu – opisywał senną podolską codzienność Profesor.

Zajechaliśmy do Baru, miasta znanego z Trylogii i konfederacji. Teraz tam jest dziura w ziemi świadczącą o tym, że kiedyś tu stał zamek oraz kościół. Poza tym nic w sumie nie ma. Skoro byliśmy w Barze, to musieliśmy wedle tradycji Wycieczką iść do baru, bo „Bar wzięty”, jak wieścił w Ogniem i mieczem Sienkiewicz. Z Baru udaliśmy się do Latyczowa, gdzie jest sanktuarium, w którym wisiał obraz Matki Boskiej Latyczowskiej, dzisiaj będący w Lublinie, bo wojsko polskie cofające się przed Budionnym zabrało go ze sobą w 1920 roku. Pokaźne sanktuarium służyło miejscowym Polakom do zamknięcia w latach trzydziestych. Wierni zostali w większości rozstrzelani (niektórzy nawet w samym kościele) lub wysłani do Kazachstanu. Mimo to dzisiaj parafia żyje i działa bardzo aktywnie. To cieszy serce.

Z kościoła pojechaliśmy na cmentarz (po drodze łopotała banderowska flaga), na którym ewidentnie polskie nazwiska zapisane są cyrylicą. Pochowano tam też żołnierzy z wojny z Sowietem, bo w Latyczowie polski garnizon stacjonował aż do wiosny 1921 roku.

Z Latyczowa pojechaliśmy do Międzyborza, ruin FANTASTYCZNEGO zamku. Klękajcie narody. Patrzcie i podziwiajcie, ale wpierw się o tym dowiedzcie. Ponieważ ekspozycja muzealna, tradycyjnie na tych ziemiach, nie wyjaśnia nic.

Już w nocy kierujemy się na Płoskirów, dzisiaj Chmielnicki, stolicę obwodu podolskiego. W Kamieńcu za dużo polskości w krajobrazie, więc Sowiety doinwestowały dawną polsko-żydowską mieścinę i uczyniły ją metropolią – oczywiście w bolszewickim sznycie. Pewne statystyki mówią, że nawet 30% miasta to nasi. Dziewczyny w sklepie spożywczym uśmiechają się. Polski rozumieją i chyba znają. Wycieczka zaopatruje się w prowiant. Niektórzy jeszcze nie wyszli z szoku cenowego.

Wypoczynek w nieodległym Felsztynie był krótki. Rano udaliśmy się nad Zbrucz na wysokości miasteczka Husiatyń. Do 1939 tam była granica. Ten objazd uświadomił mi, jaka to była potężna krzywda, niesprawiedliwość i głupota, że Polska nie objęła ziem aż do Winnicy. Przecież historycznie tzw. Ukraina, czy może raczej ukrainna ziemia, zaczynała się właśnie za Winnicą.

W Kamieńcu ks. Alojzy opowiadał wiele o tej granicy, która funkcjonuje do dzisiaj, co widać w prawie każdym aspekcie. Po sowieckiej stronie ludzie musieli stać tyłem do polskiej strony, żeby nie oglądać zgnilizny kapitalistycznej. Władza sowiecka aż tak bardzo nie głodziła kołchozów przygranicznych – mieli świadomość, że są obserwowani przez stronę polską i że widok wygłodzonych szkieletów jest politycznie niekorzystny. Sam Husiatyń musiał być kiedyś urokliwy, dziś obłożony betonowymi klockami, w których ludzie muszą żyć. Przejeżdżamy przez Zbrucz; przez mikrofon Profesor wita wycieczkowiczów z powrotem w Polsce i jedziemy na Czortków.

Nasz busik wjeżdża w tę część Podola, gdzie największym wrogiem nie byli Sowieci, lecz ukraińscy sąsiedzi. Horror zaczął się tutaj na początku 1944 roku. Banderowcy atakowali i bestialsko mordowali Polaków. Jednak tu nie było tak łatwo, jak na Wołyniu. Tutaj były większe i mniej wyniszczone przez okupantów skupiska Polaków i AK od razu przystąpiła do obrony. Banderowcy waleczni byli tylko wobec bezbronnych i musieli ustąpić. Weszły wojska sowieckie i od razu wyłapały AK-owców. Część wysłano do łagrów, część wcielono do Berlinga. Wiosną 1944 bandery ponownie uderzyli. Nie na sowieckie posterunki, władzę czy wojska – na Polaków. Ponownie płonęły polskie wsie i bestialsko mordowano ludzi. Tu nie było niewoli. Ochotnicze samoobrony zawsze zostawiały ostatnią kulę dla siebie. Sowieci, zdaniem świadków zdarzeń, wspierali banderowców. Mieli wspólny cel – oczyścić te ziemie z Polaków. Z czasem NKWD powołało istriebitielne bataliony – polskie oddziały samoobrony, które podejmowały niekiedy działania ofensywne wobec bestii i konwojowały Polaków do większych miast, skąd wyjeżdżali na Ziemie Zachodnie. Horror był taki, że młodzi ludzie siwieli na słowo „bandery”.

Zajeżdżamy pod kościół Dominikanów, mieszczący się w historycznym centrum Czortkowa. Kościół z XVII wieku ocalał z zagłady. Solidny, murowany, dziś wielce zadbany. Na szczególną uwagę zasługuje w nim wspomnienie 8 ojców dominikanów zamordowanych przez Sowietów w lipcu 1941 r., kiedy to cofający się bolszewicy mordowali więźniów i wrogów politycznych. Ofiary szły w dziesiątki tysięcy, a po ucieczce Czerwonych z tego terenu następował „odwet” Ukraińców wymierzony w Żydów i Polaków. W sumie na tych ziemiach Ukraińcy dołączali do każdego okupanta, żeby nas mordować. Już we wrześniu ’39, po wkroczeniu Sowietów, miejscowi Ukraińcy z Żydami dopuszczali się bestialskich mordów na polskich żołnierzach i działaczach. W dawnych gmachach administracji państwowej odnajdywano zamęczonych z wbitymi w gałki oczne dłutami, przybitych do ścian i podłogi. Aktyw żydowski w euforii ruszył niszczyć katolickie świątynie i dopiero przyjezdne organa NKWD musiały powstrzymać „towarzyszy”, którzy nie rozumieli, że w państwie sowieckim sprawiedliwość dziejową wymierza policja polityczna i wszelkie przejawy oddolnej inicjatywy są zabronione i surowo karane. A NKWD miało pole do popisu, bo w Czortkowie wybuchło pierwsze powrześniowe powstanie. W nocy z 21 na 22 stycznia 1940 r., w rocznicę insurekcji 1863 roku miejscowa młodzież usiłowała opanować miasteczko. Pomimo pierwotnych sukcesów, Sowieci bunt zdławili i wymordowali powstańców, a podejrzanych o wspieranie konspiracji wysyłano do łagrów.

– Chodź, zobaczysz miejscowego Banderę – zagaduje mnie Profesor po wyjściu z kościoła. Okres przedświąteczny, to i starym, cywilizowanym zwyczajem na rynku miasteczka tętnił kiermasz. Przeszliśmy z Profesorem pomiędzy straganami pośród starej, zrujnowanej, lecz widać estetycznie ongiś wykonanej części miasteczka. Identycznie jak w Sanoku czy Przemyślu, przecież to jedna ziemia, choć tutaj totalnie zdewastowana. Mimo to oczy na chwilkę odpoczywają. Na straganach różne bibeloty, ale na próżno szukać grzańca, gofra czy innego smakołyku. Ale widać po ludziach (szczególnie po młodzieży) inny sznyt niż po drugiej stronie Zbrucza. Mniej klasycznej prostoty, a więcej „Europy”, czy tego, co za Europę uważają.

Stajemy pod popiersiem niejakiego Petra Chamczuka, miejscowego watażki UPA, słusznie zlikwidowanego w jakiejś potyczce z NKWD w 1945. Szkoda, że zginął od kuli, a nie tak, jak jego ofiary m.in. w pobliskim Baryszu. Dziś to jest miejscowy symbol, powód do dumy i chwały, a także bohater, który walczył o pozostanie „Europy” na tych ziemiach. Z tego drzewa dobrych owoców nie było, nie ma i nie będzie – na co ono jest potrzebne ludzkości?

Z Czortkowa udajemy się do Jazłowca, słynnego z potyczki 14 Pułku Ułanów oraz klasztoru Sióstr Niepokalanek. Obecnie w części posesji mieści się szpital dla gruźlików. Od 1883 do 1946 r. w klasztorze znajdował się posąg Matki Boskiej Jazłowieckiej, który jakimś cudem, dzięki życzliwości sowieckiego komandira, nienaruszony trafił do Szymanowa. Klasztor, wcześniej rezydencja m.in. Stanisława Augusta Poniatowskiego, stoi obok ruin starszego zamku, który strzegł granic Rzeczypospolitej przed hultajstwem kozacko-tatarskim i nawałnicą turecką. Co ciekawe, Turcy sami opuścili zamek na wieść o tym, że Sobieski się zbliża. Zamek i klasztor, położone na majestatycznym i strategicznym wzniesieniu, są symbolem „kresowego płomienia” – żarliwości duchowej i bezkompromisowej postawy wobec najeźdźcy. To w Jazłowcu w tym strasznym 1944 roku zorganizowano skuteczną samoobronę przed sotniami UPA. Banderowcy zabili po strasznych torturach dwie zakonnice – s. Zofię i s. Laetitię. Siostrę Zofię, będącą w połowie Rusinką, te bestie przecięły piłą, aby odrzucić to, co należy do Lachów. Ludność pobliskich wsi, która się nie ewakuowała, została bestialsko wymordowana, tak że rodziny i sąsiedzi nie potrafili rozpoznać pomordowanych.

Autobusik pokonuje serpentyny na pagórkach, niekiedy mijając kolejne miasteczka. Dzień krótki, to i nie można za bardzo przyjrzeć się krajobrazom. Po około godzinie pojawiły się pierwsze oznaki wielkomiejskiej cywilizacji. Wjechaliśmy w przedmieścia Stanisławowa, pokryte wielkopowierzchniowymi halami, stacjami benzynowymi, salonami samochodowymi, warsztatami. Wjeżdżamy w przestrzeń mieszkalną. Zerkam przez okno busika i dostrzegam choinkowo oświetlone gmaszysko, nie potrafię oszacować, czy postsowieckie, czy współczesne. –Tu był nasz cmentarz, na którym pochowano powstańców listopadowych i styczniowych – informuje krótko kierownik wycieczki, ponieważ trzeba poinstruować kierowcę, jak dojechać do hotelu.

Ale Europa! – rozległy się głosy wycieczkowiczów. Widać, po kilku dniach w „Sowietach”, pejzaż nowoczesnych knajpek, kawiarni i bulwarów robi wrażenie. Stoimy w korkach. Stanisławów Wycieczce odpowiada. Taki znacznie mniejszy Lwów, a i Kraków może się przypomnieć. Hotel mamy w samym centrum miasta. Za hotelem rynek, przed – stoi kudłaty Litwin Mickiewicz, a w środku mamy istny „sowiecki standard”. Ale nie ma co wynokwiać, jak mawiają na Śląsku, musimy się cieszyć, że cokolwiek się znalazło. Są święta, a ludzie tutaj w tym czasie gnają na Lwów, Kamieniec czy Stanisławów, żeby trochę estetyki zażyć. Chwalebne to i naturalne dążenie do przebywania pośród piękna, tym bardziej, jak się mieszka w obskurnych warunkach w syfiastych wsiach/miastach.

Wycieczka udała się na Jaremcze i Bukowel, a ja poszedłem na miasto, ongiś wojewódzkie i prywatne rodu Potockich. Stanisławów przez chwilę był stolicą Zachodnioukraińskiej Republiki, jednak wiosną 1919 r. Wojsko Polskie zlikwidowało ten twór, dochodząc do Zbrucza, włączając całą Małopolskę Wschodnią do Polski. Stanisławowskie, oprócz poleskiego i wołyńskiego, to ziemia, na której żywioł polski był nieliczny (około 20%), jednak nie można z tego wnioskować, że należała się Ukrainie. Większość mieszkańców tego województwa było góralami karpackimi, uważającymi się za Rusinów, nie Ukraińców, mając przy tym wrogi stosunek do pomysłów nacjonalistycznych ludzi z nizin. Oczywiście ci górale nie byli też propolscy. Chcieli żyć po swojemu, i tyle. Kiedy trzeba było służyć w Wojsku Polskim, to służyli, a kiedy trzeba było riezat’ Lacha, to też robili. Nic osobistego, takie życie.

Siarczysty mróz dosięgnął Stanisławowa. Spacerując po rynku, mijam młodzież w miarę gustownie ubraną. Pod kantorami tłumy. Co krok to kantor i choć na migających neonach widnieje kurs rubla, dolara i euro, to najczęściej z rąk kolejkowiczów wystaje polski złoty. To przykre, że miliony Ukraińców muszą pracować w kraju, w którym panuje jawny wyzysk pracownika. W kontekście polsko-rusińskim jest to śmiertelnie niebezpieczne, bo już to za II RP przerabialiśmy. Agitacja OUN bazowała na niesprawiedliwości społecznej (rzeczywistej bądź urojonej) ze strony „polskich panów”, którymi chłop ruski gardził, a nie widział w nich „bramy do cywilizacji”, jak to ubzdurało się wielu Polakom. Obecnie mamy reaktywację „polskich panów”, tyle że w wersji 2.0, a historia lubi się powtarzać.

Obchodzę stanisławowski rynek, pośrodku którego stoi majestatyczny ratusz, z góry przypominający orła. Dynamit sowiecki nie mógł dać mu rady i tak się ostał do dnia dzisiejszego. Czy tutejsi wiedzą o kształcie jego zarysu? Nie wiem, ale balonów, jak nad Kamieńcem, tu nie widziałem. Dochodzę do kościoła katedralnego, teraz greckiego. Przechodzę do kolejnego; chociaż ufundowany przez Potockich, to i w nim grecka wiara. Robię kółeczko i dochodzę do Ormian, a tam ulokowała się schizma. No tak, miasto wielu kultur.

Szukam informacji turystycznej, ale jej nie znajduję, chyba jej nie ma, a więc przechodząc przez kolejny bazarek, na którym zwróciły moją uwagę ciekawe walonki i gustowny kożuszek, docieram do podwórza z wejściem do dawnej baszty i pozostałości murów miejskich zdemontowanych przez Austriaków. Ulokował się tam pasażyk handlowy z dziełami sztuki ludowej i niby wysokiej, pamiątkami oraz punktami gastronomicznymi z szybkim wifi, ale bez solanki, natomiast z cafe latte. Fajnie to zrobione, choć klienci tych lokali rozmyliby się niezauważeni w warszawskim śródmieściu. Nie są to moje widoki, dlatego opuszczam pasaż i przechodzę na drugą stronę tętniącego życiem rynku. Ostatnie zakupy, spotkania rodzinne, świąteczna atmosfera. Stoi wielka choinka, na słupie obok plakat z mordą Bandery i informacją o marszu OUN. Zwiewam stamtąd i pędzę w kierunku dworca, podobnego, lecz mniejszego niż we Lwowie.

Nie doszedłem do wakzała, bo przystanąłem przy Centrum Kultury Polskiej i Dialogu Europejskiego. Bez dodatku „europejski” lokalne władze wścieklizny by dostały. Profilaktycznie, w uliczce obok polskiego ośrodka, jest tablica pamiątkowa Jewhena Konowalca, twórcy OUN, który przyjmował czeki na działalność organizacji zarówno z Weimaru/Berlina, jak i z Moskwy. Konowalca zlikwidowało NKWD w Holandii. Być może wziął czek i się nie wywiązał, nie rozliczył albo po prostu zmieniła się dialektyka dziejów. Co ciekawe, aktywność OUN wzmagała się w dogodnych dla Niemiec lub Sowietów momentach. Ci wielcy nacjonaliści mieli gdzieś głód po sowieckiej stronie. Dla nich realna granica to był Zbrucz, a wrogiem podstawowym i najważniejszym – państwo i żywioł polski, który musiał być wyeliminowany. Ale to dopiero Stepan Bandera dodał do myśli OUN, że celem ukraińskiego nacjonalizmu nie jest jedynie stworzenie czystego etnicznie, wielkiego państwa na wszystkich rzekomo etnograficznie ukraińskich ziemiach. Istotą banderyzmu jest ogłoszenie slava Ukrainie! na gruzach wrażych stolic, Warszawy przede wszystkim, co po części zostało zrealizowane w 1944 roku. A słowa i myśl Stepana Bandery dla wielu są aktualne do dziś.

Mróz zmusił mnie do wycofania się na upatrzone pozycje. Nie zamierzałem bawić się w Europę i jeść dystyngowanych naleśników. Udałem się na ulicę Stanisławowską do baru Sztrudel. Sympatyczny lokal, łączący stare, dobre menu z unowocześnieniami cywilizacyjnymi – wifi i czystymi klozetami. Zamówiłem barszcz, pielmienie, kapustę z olejem. Dostałem wszystko w odpowiedniej kolejności, co jest wielkim sukcesem. W oczekiwaniu na posiłek kartkowałem bardzo wartościową pracę myśliciela z II RP, Stanisława Łosia, Sprawa ukraińska. Fajne, ale historia pokazała, że całkowicie nieskuteczne. Bo kiedy Łoś mędrkował, jak funkcjonować w Małopolsce Wschodniej na zasadzie partnerstwa i poszanowania, strona ukraińska mówiła wprost – was tu, Lachy, nie ma, nie było i nie będzie! Co zapowiadali, to wykonali, w najokrutniejszy sposób. Polityka ma być przede wszystkim skuteczna w ochronie swojej ludności i stanu posiadania. My tego nie potrafiliśmy i nie potrafimy. Co nas wielce kompromituje.

Po posiłku wróciłem do hotelu. Obowiązki towarzyskie wzywały. Nawiązałem jeszcze krótką rozmowę z portierem Władysławem, zagorzałym wiernym „ukraińskiego kościoła grekokatolickiego”. Zmroziło mnie to bardziej niż temperatura. – Jak to ukraińskiego? – Ano ukraińskiego – potwierdził mój rozmówca, który dzierżył pod pachą egzemplarz banderowskiego pisemka „Sloboda”. Choć pogawędka przebiegała na neutralne tematy, w pewnym momencie włączyło mi się światełko, że dłużej nie ma sensu rozmawiać. Wciąż huczało mi w głowie „ukraiński kościół narodowy”. Przecież ten kościół nie rozliczył się z mordowania żywiołu polskiego! Awangardą bandery byli księża lub synowie księży grekokatolickich. Co ciekawe, wielu z nich wywodziło się, jak najbardziej, z polskich rodów szlacheckich! Największym absurdem zbrodni ukraińskich jest to, że niekiedy potomkowie Mazurów mordowali Rusinów, których grzechem było, że ostali się przy polskiej wierze i kulturze. My jesteśmy jedna krew, czy chcemy, czy też nie, chociaż nasze relacje przypominają stosunki biblijnego Jakuba z Ezawem.

Tekst pierwotnie publikowany w Kurierze Wnet

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości