payssauvage payssauvage
1574
BLOG

Śpiewozbrodnia, czyli co wolno opozycji

payssauvage payssauvage Polityka Obserwuj notkę 15

Każdy, kto czytał powieść George’a Orwella pt. „Rok 1984” wie, że „myślozbrodnia” to ciężkie przestępstwo, polegające na niedostatecznie entuzjastycznych, albo, co gorsza, w ogóle pozbawionych entuzjazmu myślach o Wielkim Bracie i porządkach panujących w rządzonej przez niego Oceanii. Śledzeniem, czy kto aby nie pogrąża się w tego rodzaju sprośnych błędach zajmowali się ubecy z Policji Myśli, a każdego, kto się „myślozbrodni” dopuścił zaraz brali w obroty oprawcy z Ministerstwa Miłości. Ci ostatni urządzali delikwentowi takie pranie mózgu połączone z fizycznymi udręczeniami, że po wszystkim nieszczęśnik nie zawsze wiedział jak się nazywa, albo jaki akurat jest dzień tygodnia, ale za to jedno mógł stwierdzić ze stuprocentową pewnością – Wielki Brat to samo dobro i „nie masz, jak życie w Oceanii”. To oczywiście fikcja literacka (inna sprawa, że zainspirowania realiami życia w Związku Sowieckim), a „myślozbrodnia” to wynalazek Orwella, ale każda myśl raz rzucona zawsze znajdzie swego amatora, nawet jeżeli efekt końcowy miałby ulec modyfikacji. I tak oto niewykluczone, że już wkrótce penalizowana będzie próba obalenia ustroju śpiewem.

Cała afera rozpętała się w czasie kampanii prezydenckiej. Oto pewnego dnia politycy Prawa i Sprawiedliwości – w tym ówczesny kandydat w wyborach, a obecnie prezydent-elekt, Andrzej Duda – zebrali się na mszy w kościele. Już sam ten fakt wystarczyłby, żeby pani profesorzyna Magdalena Środa dostała spazmów, Michnik zaczął krzyczeć o „kato-talibanie”, a jakiś „ekspert”, co to „samego jeszcze znał Stalina” pouczał na antenie TVN 24 o konieczności „rozdziału Kościoła od państwa”. Bo rzeczywiście – jakże to tak ?! Żeby w XXI w. brać udział w mszy, zamiast iść w paradzie równości, demonstrować za wprowadzeniem w Polsce „małżeństw” homoseksualnych, albo przynajmniej całować się pod sodomicką tęczą? Zgroza! To jednak nie koniec, bo podczas wspomnianej mszy politycy opozycji śpiewali pieśń „Boże, coś Polskę”, ze słowami „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie!” (a nie „pobłogosław Panie”). Tu trzeba powiedzieć od razu, że „Gazeta Wyborcza” (ale również parówkowy portal Lisa) wykazała czujność rewolucyjną i natychmiast nieubłaganym palcem wskazała wsteczników wyśpiewujących po kościołach niesłuszne treści. Niestety, władza ludowa nie stanęła na wysokości zadania. Zamiast zawlec wichrzycieli przed oblicze niezawisłego sądu, który już by tam powinność swej służby zrozumiał i wlepił nienawistnikom taki wyrok, że raz na zawsze by im się odechciało śpiewać czegokolwiek, to funkcjonariusze naszego demokratycznego państwa prawnego pozostali bezczynni. Czyż w tej sytuacji można się dziwić, że hydra kontrrewolucji (zbrojna w różaniec i książkę do nabożeństwa) podnosi głowę?

Temu się dziwić nie można, ale na szczęście chyba znalazły się w partii siły gotowe położyć kres temu rozpasaniu. Oto – nieco poniewczasie, ale zawsze – głos zabrał Włodzimierz Karpiński. Tak, wiem, że nic Państwu to nazwisko nie mówi, więc przypomnę – chodzi o byłego już ministra skarbu i jednego z bohaterów afery podsłuchowej. Karpiński wygląda jak podrzędny urzędnik poczty w Łyskowie (to tam, gdzie swą błyskotliwą karierę zaczynał Nikodem Dyzma, który powinien żałować, że w jego czasach nie było Unii Europejskiej, bo niechybnie dochrapałby się stanowiska jej „prezydenta”, ale – co się odwlecze, to nie uciecze, jak mogliśmy się przekonać w 2014 r.). No, więc Karpiński wygląda jak podrzędny urzędnik pocztowy, ale niech nikogo nie zmylą pozory, bo to statysta, jakich mało. Za dowód niech posłuży ten cytat, będący fragmentem odpowiedzi na pytanie dziennikarza TVP Info, który chciał się dowiedzieć jak PO chce przekonać do siebie wyborców: „Oddajcie głos na nas, bo nie ma zgody na to, żeby opozycja śpiewała „ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie”. Nie ma zgody na to, że wszystko jest w zgliszczach.” Jak się okazuje nie ma obecnie większego problemu, niż to, co śpiewa opozycja. Nawiasem  mówiąc, ja wcale się nie dziwię, że posłowie PiS, śpiewają „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”, bo co by to było, gdyby się przymawiali do Pana Boga o pobłogosławienie takiego potworka, jak III RP? Tego, oczywiście, nie można stwierdzić ze stuprocentową pewnością, ale niewykluczone, że Stwórca, albo by się na nich obraził, albo – co gorsza – wysłuchał ich próśb, zgodnie z platońską zasadą: „Nieszczęsny, będziesz miał to, czegoś chciał”.Przedwieczny mógłby bowiem sparafrazować Gałczyńskiego i krzyknąć do suplikantów: „Skumbrie w tomacie. Chcieliście kondominium? No to je macie!”Ładnie byśmy wtedy wyglądali, nie ma co… Tak, więc niech pan Karpiński łaskawie pozwoli śpiewać opozycji, co jej się podoba, no chyba że rozwój demokracji osiągnął już w Polsce taki poziom, że za śpiewanie będzie się wsadzać do więzienia, albo przynajmniej do psychuszki, co spotkało delikwenta, który na wiec wyborczy Bronisława Komorowskiego przyszedł z krzesłem.

W dalszej części odpowiedzi na pytanie o to, jak PO będzie do siebie przekonywać wyborców padają następujące słowa: „Prostszym językiem trzeba mówić, czego dokonaliśmy i co nam się udało.” Wcześniej Karpiński stwierdził: „Budujemy drogi, budynki, ale także fabryki… (…) Ten dorobek jest doprawdy imponujący”. To symptomatyczne. Jest „dorobek”, budujemy fabryki i mosty dla pana starosty, tylko głupi lud tego nie rozumie, dlatego trzeba mówić „prostszym językiem”. Politycy PO przypominają mi człowieka, który chce się dogadać z przybyszem z zagranicy, ale nie zna żadnego obcego języka. Postanawia zatem mówić po polsku wolno i wyraźnie, sadząc, że wówczas głupi obcokrajowiec go w końcu zrozumie. Ten sam Karpiński, ale już w innym wywiadzie, stwierdza, że czuje się „ofiarą” afery podsłuchowej. To też bardzo charakterystyczne, bo wiele mówi na temat jakości polskich elit rządzących. Kiedy ci ludzie twierdzą, że czują się ofiarami, a ogóle to – „Polacy nic się nie stało”, to nie dlatego, że są skrajnymi cynikami (w każdym razie, nie tylko dlatego). Oni naprawdę tak myślą. Dzieje się tak, ponieważ polską „elitę” od elit zachodnich dzielą lata świetlne. Zachodnie elity od pokoleń były tresowane (nie przypadkiem używam tego słowa) w etosie służby państwu i pewne rzeczy, jak na przykład podanie się do dymisji (z własnej inicjatywy, a nie dlatego, że przełożony kazał), gdy wyszły na jaw jakieś okoliczności, stawiające dostojnika państwowego w złym świetle (niekoniecznie nawet czyny będące przestępstwem) zeszły tym ludziom na poziom atawistycznych odruchów. Nawet, jeżeli ostatnimi czasy, wskutek spustoszeń, jakie poczyniła pełzająca przez instytucje rewolucja w wydaniu gramscistowskim, ten mechanizm się zaciął, to jednak nadal działa siłą rozpędu, tylko mniej sprawnie. Z kolei w Polsce prawdziwa elita stała się ofiarą rzezi, jaką zgotowały jej komunistyczna Rosja i nazistowskie Niemcy, zaś na jej miejsce towarzysz Stalin zainstalował nam tu w charakterze karbowych wyrób elito-podobny w postaci renegatów skupionych w PPR oraz konfidentów NKWD. Tym ludziom troska o państwo jest zupełnie obca, a jedyne, co potrafią, to „kręcić lody”, tudzież wysługiwać się państwom poważnym. I jeszcze wydaje im się, że w podzięce za to wszystko Polacy powinni ich nosić na rękach. Dlatego nie tylko należy śpiewać: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”, ale też modlić się: „prawdziwą elitę racz nam dać Panie”.

payssauvage
O mnie payssauvage

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (15)

Inne tematy w dziale Polityka