payssauvage payssauvage
1058
BLOG

Viktor Orban, Pekin, tęcza…

payssauvage payssauvage Polityka Obserwuj notkę 19

Tytuł nie jest, wbrew pozorom, początkiem dziecinnej wyliczanki, przeznaczonej dla ponadprzeciętnie zainteresowanych polityką maluchów z klas od jeden do trzy. Nie będę też pisał o dalekowschodniej polityce premiera Węgier, aczkolwiek sam chętnie przeczytałbym jakiś ciekawy felieton na ten temat. Mój wpis będzie w pewnym sensie dalszym ciągiem notki z wczoraj, która, jak widać po komentarzach, nie tylko wywołała kontrowersje, ale, obawiam się, nie została właściwie zrozumiana. Mam bowiem wrażenie, że niektórzy spośród PT Czytelników wzięli mnie za jakiegoś oszalałego z nienawiści … Zaraz, zaraz, jak to było? … Aaa, już wiem – „jaskiniowego antykomunistę”. No, więc wzięli mnie za jakiego „jaskiniowego antykomunistę” z nożem w zębach, który, jak tylko PiS wygra wybory, to pierwszy poleci z kilofem na Plac Defilad i zacznie rozwalać Pałac Kultury i Nauki. Albo, jeszcze lepiej, weźmie specjalnie zgromadzony na tę okazję w piwnicy dynamit i wysadzi „Pekin” w powietrze (mniej roboty, a za to bardziej widowiskowo, co w dzisiejszych, przesyconych ludycznością, czasach nie byłoby aż tak zupełnie bez znaczenia; kto wie, może takie niecodzienne  widowisko zainteresowało by nawet zblazowanych hipsterów z Placu Zbawiciela).

Otóż, to nie tak. Mój wpis nie był wynikiem zamiłowania do bezmyślnego niszczenia, które stało się wizytówką Talibów rządzących w Afganistanie. Wspominam akurat o tym, bo jednemu z Komentatorów – co, przyznaję, czytałem z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia – moje słowa zapachniały dymami pożaru rozpalonego na Bliskim Wschodzie przez Państwo Islamskie. W dalszej części komentarza zostałem zaś pouczony, że czasami zaczyna się wprawdzie niewinnie i od dobrych chęci, ale kończy hekatombą na miarę Kambodży Pol Pota. Dlatego wszystkich uspokajam – nie jestem skośnookim mudżahedinem. Nie napisałem też wczorajszej notki po to, by na S24 opróżnić zawartość przepełnionego woreczka żółciowego. Ale najbardziej dotknęła mnie sugestia, jakobym na balkonie trzymał świnię, a króliki w wannie. Wypraszam sobie – robię dokładnie na odwrót, a poza tym przed chwilą kocica okociła mi się w zmywarce do naczyń.

Ale żarty na bok. W moim wpisie chodziło, tylko i aż, o znaczenie symboli, a konkretnie, o rolę, jaką pełnią one w życiu publicznym, w tym również w polityce. To nie są wcale sprawy bez znaczenia, którymi zajmują się tylko jakieś nawiedzone „oszołomy”. Rolę symboli doskonale rozumieją np. Rosjanie, o czym pisałem wczoraj, ale docenia ją też awangarda światowej rewolucji, która sprokurowała nam tęczę na Placu Zbawiciela. W tym ostatnim przypadku nie idzie o „fun”, „spotan”, „odlot”, czy tym podobne głupoty, którymi karmi się naiwnych. Tu idzie o rzeczy poważne, czyli o władzę. W pierwszym etapie chodzi o to, by dany symbol zyskał prawo obywatelstwa w przestrzeni publicznej, natomiast celem jest tej przestrzeni zaanektowanie. Dlatego właśnie uważam, że można wysnuć nić bezpośrednio łączącą tęczę z „Pekinem”. W jednym i w drugim przypadku chodzi o pokazanie „kto tu rządzi”.

Ktoś może zapyta, po co jeszcze mieszam do tego wszystkiego Orbana. Otóż Viktor Orban dawno temu zrozumiał to, o czym piszę, czego wymownym świadectwem było przeniesienie korony świętego Stefana do budynku węgierskiego parlamentu. Do tej pory klejnot ten spoczywał sobie w Muzeum Narodowym, co czyniło zeń szacowny wprawdzie, ale tylko staroć – coś, co należy do porządku dawno już minionego – , natomiast w 2000 r. został umieszczony w samym centrum życia politycznego. Pusty gest, szopka, śmiech na sali? Nie, proszę Państwa – jasna i czytelna (nieważne, że symboliczna) deklaracja polityczna, polegająca na podkreśleniu wagi tysiącletniej tradycji państwa węgierskiego. Tradycji, która staje się busolą, a zarazem punktem odniesienia dla poczynań współczesnych włodarzy Węgier. Ale to nie wszystko. Z koroną świętego Stefana łączy się też pojęcie „Krajów Korony Świętego Stefana”, co jest inną nazwą państwa węgierskiego w kształcie terytorialnym sprzed traktatu w Trianon, który zabrał Węgrom 2/3 ich historycznego terytorium (dla Węgier Trianon to był po prostu traktat rozbiorowy). Wydaje mi się, że w Rumunii, w Jugosławii, na Słowacji oraz na Ukrainie (czyli w państwach, którym przypadły terytoria zabrane Węgrom) gest premiera Węgier musiał wywołać lekkie poruszenie, bo był czytelną wskazówką, co do celów polityki zagranicznej Viktora Orbana, wśród których upominanie się o prawa Węgrów mieszkających za granicą wcale nie jest, moim zdaniem, celem najdalej idącym.

A w Polsce? W Polsce przez ostanie osiem lat horyzontem naszej polityki była ciepła woda w kranie  i orzeł – „możeł” z niejadalnej czekolady. (Nawiasem mówiąc, „możeł” był, poronioną, bo poronioną, ale jednak próbą tworzenia przez PO własnej symboliki, przy pomocy której mieszkańcy „fajnej Polski” odróżnialiby się od „nie fajnych” tradycjonalistów). To jest taka żałość i nędza, że nawet nie trzeba tego jakoś specjalnie komentować, bo fakty mówią same za siebie. A jeżeli Polskę Platformy postawić na tle Węgier Orbana, to fakty nie mówią – one krzyczą.

To tytułem wyjaśnienia i uzupełnienia.

Co do samego Pałacu Kultury i Nauki, to pozostaję przy swoim. Jeżeli jednak rozbiórka z jakichś względów (np. ekonomicznych) miałaby się okazać nieracjonalna, to nie miałbym nic przeciwko sugerowanej przez niektórych Komentatorów gruntownej przebudowie PKiN-u i zmianie jego przeznaczenia tak, by stał się symbolem polskich zwycięstw (urządzenie tam muzeum Solidarności, albo wojny polsko-bolszewickiej). Ja nie chcę burzyć pałacu po to, by poszaleć sobie z łomem i dynamitem, bo nie jest mi to do szczęścia potrzebne. Chciałbym po prostu, żeby Warszawę zdobiły symbole polskich zwycięstw, a nie szpeciły szarobure potworki, „podarowane” nam przez „Ojca Narodów”. Ważny jest dla mnie cel, a droga, jaką się do niego dojdzie, ma dla mnie, w tym wypadku, znaczenie drugorzędne.

payssauvage
O mnie payssauvage

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (19)

Inne tematy w dziale Polityka