Jak donosi najnowszy „Newsweek” Ryszard Kapuściński współpracował z wywiadem PRL (co – swoją drogą - zważywszy na typ kariery zrobionej przez Kapuścińskiego zaskakującą informację nie jest...). Bez zgody na współpracę nie byłoby „Cesarza”, „Wojny futbolowej”, „Szachinszacha” – twierdzi Ernest Skalski, przyjaciel Kapuścińskiego. Współpraca była więc – zdaniem Skalskiego - swego rodzaju ceną za „Cesarza” (i resztę książek). Myślę, że Kapuściński nie widział tego w ten sposób. Współpracował – jak przypuszczam – z powodów ideowych, czy ideologicznych (ostatecznie był wtedy wiernym synem partii), nie traktując tego jako transakcji „coś za coś”. Ale – dobrze. Załóżmy, że była to cena. Czy, a jeśli tak, to gdzie istnieje granica po której cena tego rodzaju staje się zbyt duża? I czy jakość produktu, który otrzymujemy w zamian za ustępstwo przesuwa tą granicę? Słowem, czy gdyby Kapuściński poszedł na współpracę, ale zamiast „Cesarza” napisał jakąś ramotę, to czy byłby bardziej „umoczony”, niż jest jako autor książki dobrej? Wiem co usłyszę – granicą jest „krzywda ludzka”. A – jak zapewniają nas autorzy tekstu w „Newsweeku” – Kapuściński „nikogo nie skrzywdził”. Czyżby? Czy współpraca z PRL-owskim wywiadem (a więc – de facto – także z wywiadem sowieckim), współpraca obejmująca pisanie charakterystyk osobowych naprawdę była „nieszkodliwa”? Mówimy wszak o służbach specjalnych Bloku Wschodniego, totalitarno-terrorystycznej struktury...
Zresztą – czy to tak łatwo ustalić co jest, a co nie jest „nieszkodliwe”. Weźmy coś takiego. Naziści, jak wiadomo, przeprowadzili akcję eutanazji osób chorych i upośledzonych psychicznie. Szło to w tysiące. Ubocznym skutkiem tej akcji był – rozwój nauki. Na uzyskanym w trakcie akcji „materiale ludzkim” niemieccy uczeni przeprowadzali badania, z których korzystamy po dziś dzień. Jednym z takich badaczy był dr. Julius Hallervorden, szef katedry neuropatologii w Instytucie Badań Mózgu. Hallervorden doszedł do wniosku, że – skoro już coś takiego, jak akcja eutanazyjna, się dzieje – to warto wykorzystać rzecz dla poszerzenia wiedzy. Jak zeznawał po wojnie: „Usłyszałem, co mieli zamiar zrobić, więc poszedłem do nich i powiedziałem: „Słuchajcie, jeśli macie zabić tych ludzi, wyjmijcie przynajmniej mózgi, żeby można było je wykorzystać”. Był to wspaniały materiał, piękne ułomności, deformacje, choroby wczesnodziecięce. (...). Zapytali ile dam radę przepadać, a ja odpowiedziałem, że każdą liczbę – im więcej, tym lepiej. (...). Zaczęli je dostarczać jak meble”.
W ciągu pięciu lat Hallervorden dostał około 700 mózgów i dobrze je wykorzystał. Nie był zresztą jedyny. Badania na materiale uzyskanym przy okazji akcji eutanazji prowadzono i w innych niemieckich instytutach, wyniki wykorzystywano też później. „Rezultaty badań osiągnięte za pomocą eutanazji były jeszcze długo po wojnie weryfikowane naukowo. Dla psychiatrycznych badań podstawowych oznaczały skokowy przyrost wiedzy” – pisał Hans-Walter Schuhl w szkicu „Zreformowana psychiatria a masowa zagłada”. Czy „cena” jaką zapłacił Hallervorden za przyłożenie ręki do „skokowego przyrostu wiedzy” była zbyt wysoka? I czy w ogóle można tu mówić o „cenie”? Ostatecznie Hallervorden nie skrzywdził nikogo. Ci ludzie tak czy inaczej straciliby życie. Hallervorden jedynie wykorzystał okazję. Można powiedzieć – dzięki niemu śmierć poddawanych eutanazji przysłużyła się ludzkości.
Pytam więc: czy Kapuściński na pewno nie szkodził? Albo: czy Hallervorden szkodził? A jeśli tak – to jak?
(cytat z zeznań Hallervordena podaję ze: Edwin Black, Wojna przeciw słabym)
Inne tematy w dziale Polityka