Rybitzky pisząc tekst „Produkcja filmu "Tajmnica Michnika" zablokowana przez rząd!” chcąc nie chcąc zadał pytanie o polskie kino polityczne. Rozważmy więc: czy w Polsce mógłby powstać film w rodzaju „JFK” Oliviera Stone'a (film przedstawia spiskową teorię zamachu na prezydenta Kennedy'ego)? No owszem, pojawiło się raz coś w tym rodzaju (tematem była kampania prezydencka 1990 roku), ale to było dawno i wyszło nie najlepiej. Czas odrodzić polski dramat polityczny, a postać Michnika wydaje się idealna do tego celu. Film mógłby opowiadać historię antylustracyjnej furii Michnika wywiedzioną z jego przeszłości. A w tle mielibyśmy dzieje kraju od marca 68, przez „sierpień 80”, „transformację ustrojową, „nocną zmianę”, aż po rok 2008...
Oczywiście by taka historia chwyciła – musi być prawdopodobna. Zastanówmy się zate, czy Michnik może mieć jakieś lustracyjne zaszłości. Przeciwnicy podobnej teorii powiedzą zapewne, że jest to mało prawdopodobne, bo - po pierwsze – skoro Michnik był konfidentem, to dlaczego nie został zdemaskowany przez prowadzących, powiedzmy na początku stanu wojennego, gdy władza chciała jak najmocniej ugodzić opozycję? A, poza tym, Michnik siedział, a czy „bezpieka” trzymałaby agenta w kryminale? No cóż – byli tacy, których trzymała. Lesława Maleszkę, na przykład, internowano, „Ketman” zaliczył też pobicie. Ale internowanie trwało miesiące, a Michnik siedział – w sumie – przez lata. Zostaje też kwestia braku demaskacji… Czy jednak wszystko to ma naprawdę aż taką wagę? Spróbujmy od takiej strony: perłą w koronie antylustracyjnej argumentacji są orzeczenia sądów. Ostatnio argumenty tego rodzaju były w użyciu w związku z książką o Wałęsie wydaną przez IPN. Jeszcze nim się książka pojawiła Mirosław Czech grzmiał w „GW”: „Wałęsa grozi, że jeśli IPN wyda książkę, to poda Kurtykę do sądu. Były prezydent ma rację. Za paszkwil na swój temat sądzić się powinien nie z jego dwoma autorami, lecz z państwem polskim, które reprezentuje Kurtyka jako prezes ważnej instytucji. Państwem, w imieniu którego sąd już kilka razy oczyścił Wałęsę z zarzutów.” (Mirosław Czech, Niech Kurtyka odpowie w sądzie, GW 19.05.2008).
Dobrze, ale bądźmy konsekwentni. Jeśli sąd w sposób ostateczny orzeka, że ktoś agentem nie był, to, analogicznie, zamyka też spory niejako „przeciwne” orzekając, że ktoś agentem był. Coś takiego zdarzyło się współtwórcy KPN - Leszkowi Moczulskiemu. Jego sprawa ciągnęła się latami przechodząc bodaj przez wszystkie możliwe instancje, wreszcie trafiła do Sądu Najwyższego, który, w kwietniu 2008 , orzekł, że Moczulski jest „kłamcą lustracyjnym” - od 1969 do 1977 roku działał bowiem jako TW „Lech”, do czego się nie przyznał, choć powinien. Według sędziego Jerzego Grubby: „W tej sprawie, jak w żadnej innej, istniał materiał dowodowy, który pozwalał na wszechstronną ocenę" – Moczulski miał spotkać się z SB-kami około 100 razy, zachowało się na ten temat ponad 60 notatek. Moczulski oczywiście nie składa broni, w Polsce co prawda już wyżej odwołać się nie może, ale chce ruszyć ze skargą do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka (BAR, PAP, Moczulski donosił SB, Dziennik 17.04.2008 – sieć). Póki co jednak – jest jak jest. Jeśli więc dla Mirosława Czecha i jemu podobnych orzeczenie sądu zamyka sprawę – muszą uważać Leszka Moczulskiego za ex-agenta „Lecha”. I w tym miejscu odnotujmy, że gdy Moczulski tworzył ROPCiO i KPN „bezpieka” nie zdemaskowała go jako swojego niegdysiejszego TW. Co więcej zamykano później Moczulskiego do kryminału – wódz KPN przesiedział w PRL-owskich więzieniach około 6-ciu lat, mniej więcej tyle, co Michnik.
Tak więc były TW nie musiała być „demaskowany” przez bezpiekę, gdy zaczynał bruździć władzy, niegdysiejsza konfidencja nie chroniła też ex-konfidenta przed długoletnim więzieniem. Jeśli tak było z Moczulskim, mogło być i z innymi.
Ktoś powie: no dobrze, ale jest tu mowa o byłym TW. W porządku. „Tajemnica Michnika” byłaby filmem o człowieku, który zdołał się zerwać bezpiece z uwięzi, ale który nie jest w stanie do końca zmierzyć się ze swoją przeszłością. Ale by z pułapki wyjść trzeba wpierw do niej wpaść. W którym momencie swojego życia Michnik mógłby się uwikłać, by rzecz chwytała widza za serce? Rzecz jasna – w 1968. Są zresztą tacy, którzy coś podobnego sugerują i – o dziwo – Michnik pozywający prawie wszystkich za niemal wszystko akurat tych osób nie pozywa. Należy do tych osób chociażby Waldemar Łysiak, który pisał w jednym z artykułów: „Waldemar Łysiak, w powieści „Najlepszy” (1992), sugerował, że Michnik to agent bezpieki peerelowskiej, za co tygodnik „Wprost” uznał Łysiaka nowym, barbarzyńskim wcieleniem Torquemady (zapytany przez Monikę Olejnik czy wytoczy Łysiakowi proces, Michnik odparł, że nie, bo nie chce procesem robić reklamy mało znanemu grafomanowi). Ekswiceprzewodniczący NSZZ „Solidarność”, Andrzej Gwiazda, oświadczył publicznie (2002): „Jak wiemy z analiz dokonanych przez byłego ministra Spraw Wewnętrznych Antoniego Macierewicza, Michnik był współpracownikiem SB od 1968 roku”. Krążyły po kraju kserokopie z fragmentami rozmowy werbunkowej Michnika („Nie za ostro, dostaniesz czasem w mordę, ale wam się to opłaci”). Latem 2005 roku Stefan Detko pisał w „Najwyższym Czasie!”: „Donosy Michnika na Kuronia z lat 60. i inne dokumenty wskazujące na współpracę Michnika z SB znajdowały się w archiwum pewnego zmarłego już adwokata. Znane jest też mi miejsce ich obecnego przechowywania”. Najnowszy hit ze sfery spekulacji o agenturalności Michnika to opublikowany przezeń w „Wyborczej” esej pod tytułem „Rana na czole Adama Mickiewicza”, gdzie Michnik wspomina, że wileński Adam M. zobowiązał się w roku 1824 pracować jako konfident carskiej policji, co było konradowską „nieuleczalną na czole raną”, którą wieszcz „sam sobie zadał”, a „ta rana będzie się odnawiać na polskich czołach przez następne dwa stulecia”. Antysalonowi publicyści wysnuli z tego wniosek, że Michnik metaforą o imienniku (…) przyznaje się do winy w dziwaczny, niebezpośredni sposób” (Waldemar Łysiak, Lustracjada, Niezależna Gazeta Polska, nr.1)
O ile mi wiadomo Michnik nie procesuje się ani z Łysiakiem, ani z Gwiazdą, ani z panem Detko. Być może nie wie, co ww panowie mają o nim do powiedzenia.... Jeśli zaś chodzi o wspomniany przez Łysiaka esej, to faktycznie, fragmenty „Rany na czole Adama Mickiewicza” dają do myślenia. Na przykład coś takiego: „Tam, w więzieniu na Rakowieckiej, "Dziady" - opowieść o studentach wileńskich uwięzionych za marzenie o wolności - były duchowym wsparciem, źródłem siły wewnętrznej. Pozwalały uświadomić sobie własne miejsce w długim łańcuchu polskich pokoleń, z których każde musiało odbyć swój staż w "twierdzach i więzieniach". I jeszcze na zawsze zapamiętałem to przeklęte śledztwo, gdzie łamano ludzi zastraszaniem, oszczerstwem, szantażem, karcerem, prowokacją; te kabaryny zwane "twardym łożem", te tygrysówki, gdzie budziłem się w nocy z zimna, śpiąc na gołych deskach, te fałszywe grypsy, to szczucie jednych na drugich, okrutne szyderstwa, presję psychiczną, gnilny smród antysemityzmu w tyradach oficerów śledczych, to wymuszanie zeznań, własną bezsilną wściekłość na ten łajdacki, okratowany świat, gdzie każda rozmowa była pułapką. Jak kiedyś filomatów, tak teraz nas zmuszano - wedle trafnego określenia prof. Aliny Witkowskiej - do stosowania uników, do półprawd i kłamstw, do dwoistości czynów jawnych i ukrytych. W takich momentach łatwo o błąd. Jak wielu filomatów, tak i wielu z nas popełniło błędy; w takiej sytuacji łatwo ulec presji psychicznej - i niejeden z nas, tak jak niejeden z filomatów, takiej presji ulegał. A przecież wszystko to byli wspaniali ludzie, którzy mieli odwagę zaangażować się przeciw dyktaturze. Żaden lustrator nie jest wart, by wiązać tym ludziom sznurowadła. Dlatego też, zamiast wiązać im sznurowadła, szykuje dla nich pętle szubieniczne z dawnych policyjnych raportów. Oto dlaczego rana na czole Konrada jest nie tylko raną na czole Adama Mickiewicza - jak chce prof. Stanisław Pigoń - jest ona raną na każdym polskim czole.” (Adam Michnik, Rana na czole Adama Mickiewicza –sieć)
Interesujące są zwłaszcza uwagi o stosowaniu uników, półprawd i kłamstw, oraz o dwoistości czynów jawnych i ukrytych. Ale może nie kryje się za nimi aż zobowiązanie do współpracy? Film nie musiałby być aż tak ostry. Może więc chodziłoby tylko o zbytnią wylewność przed śledczymi? Byłby to więc przypadek bliski przypadkowi Stefana Niesiołowskiego. Jak wiadomo Niesiołowski pojawił się na tzw. „Liście Milczanowskiego” jako TW „Leopold”. Jak dowodzą dziś pracownicy IPN (Piotr Gontarczyk i Radosław Paterman) doszło tu do pomyłki. Po bliższym zbadaniu sprawy okazuje się bowiem, że „Leopoldem” był niejaki Jacek Bartkowiak (Piotr Gontarczyk, Radosław Paterman, Zagadka TW „Leopold”, GP 762). Wydawałoby się zatem, że Niesiołowski może odetchnąć z ulgą, niestety – pozostaje jeszcze kwestia zeznań, jakie składał w sprawie „Ruchu”. Andrzej Echolette z „Naszej Polski” opisywał rzecz tak: „Niesiołowski – wbrew mitom o swojej dzielności, które sam kolportuje – załamał się już od pierwszego przesłuchania i bez mrugnięcia okiem sypał kolegów. Mimo, że członków „Ruchu” obowiązywała zasada odmowy zeznań lub nieprzyznawania się do działalności w organizacji i niektórzy z nich – Andrzej Czuma, Jan Kapuściński czy - do momentu, kiedy pokazano jej protokoły przesłuchań Niesiołowskiego – Elżbieta Zagrodzka – do tej reguły się dostosowali. Niesiołowski „sypał” ją, swoja ówczesną narzeczoną, i innych”. „Nasza Polska” od czasu do czasu drukuje wydobyte z IPN fragmenty zeznań Niesiołowskiego. Są to rzeczy w stylu:
„W dniu dzisiejszym pragnę szczegółowo i dokładnie wyjaśnić na temat mojej działalności w „Ruchu” w związku z czym pragnę skorzystać z art. 57 KK i wyjaśnić na czym polegała cała działalność „Ruchu” i mój w nim udział od początku. Do „Ruchu” zostałem pozyskany przez Andrzeja Czumę. Fakt ten nastąpił w Łodzi najprawdopodobniej latem 1965 roku. (…). W tym czasie nazwa „Ruch” jeszcze nie istniała, a była mowa o jakiejś grupie działającej nielegalnie do której należał już Czuma. Nazwa „Ruch” powstała na jednym z pierwszych „Zjazdów” w 1968 roku”, „Do grupy tej w 1965 roku pozyskałem osobiście Wojciecha Majdę i Wojciecha Mintaja, natomiast Elżbietę Mickiewicz pozyskałem wiosną 1967 roku. Są to te osoby, które pozyskałem osobiście do czasu odbycia się I-go „Zjazdu”, na którym jak już wyjaśniłem została ustalona nazwa „Ruch”, „Akcja dotycząca wrogich napisów, która miała miejsce na terenie Łodzi w latach 1964-1965 nie była akcją „Ruchu”. Inicjatywa ta należała do mnie Mantaja i Majdy, była to inicjatywa prywatna, a po jej zakończeniu prawdopodobnie poinformowałem o niej Benedykta i Andrzeja Czumów, nie podając im szczegółów na ten temat. Do czasu odbycia się I-go „Zjazdu” żadne inne akcje nie były planowane i podejmowane”, „Pragnę uzupełnić oraz sprostować pewne wyjaśnienia jakie złożyłem do protokółów w czasie poprzednich przesłuchań na temat podjętej przez nasz Ruch akcji spalenia muzeum Lenina w Poroninie. Celowo zatajałem pewne fakty, ażeby chronić niektóre osoby od odpowiedzialności karnej. Dziś całkowicie zrozumiałem swoje niewłaściwe stanowisko w tej kwestii i dlatego pragnę, tak jak i w innych sprawach mówić tylko szczerą prawdę”, „Na IV „Zjeździe”, który odbył się w Warszawie przy ulicy Krzywe Koło jesienią 1968 roku obecny był także poza wymienionymi osobami o których wyjaśniłem do poprzednich protokołów, Andrzej Lulek z Lublina, którego poznałem na jednym z obozów w Bieszczadach, prowadzonych przez Duszpasterstwo Akademickie w Lublinie. Był on studentem K.U.L. Poza tym „Zjazdem” Andrzeja Lulka nigdzie nie widziałem jako członka „Ruchu”, ani nikt o jego działalności nic nie mówił” (Andrzej Echolette, Błędy młodości?, Nasza Polska, 665)
Mała to atrakcja - być konfrontowanym z taki rzeczami po latach i świadomość, że coś podobnego spoczywa w archiwach może być źródłem antylustracyjnego urazu. A także źródłem chęci, by w tych archiwach trochę pobuszować. Tak, zgadliście - tu w naszym filmie pojawił by się motyw słynnej „Komisji Michnika”. To też dałoby się pokazać bardzo malowniczo. Krzysztof Wyszkowski tak opisywał jej powstanie: „Wiosną 1990 roku po Warszawie zaczęły rozchodzić się sensacyjne plotki, że Adam Michnik opowiada znajomym o donosach Dariusza Fikusa (…) Dwa miesiące wcześniej Krzysztof Kozłowski wychodząc z posiedzenia Rady Ministrów podszedł do ministra Samsonowicza i przedstawił mu osobistą prośbę. Chodziło o to, żeby Samsonowicz wystawił cztery zaproszenia dla wskazanych przez Kozłowskiego osób na naradę w siedzibie MSW. Prośba byłaby dziwaczna i niezrozumiała, gdyby nie fakt, że ustawa regulowała dostęp do archiwów w ten sposób, że osoby z zewnątrz mogą go uzyskać tylko na skutek decyzji ministra edukacji. Ministrowi Kozłowskiemu chodziło o stworzenie pozoru, że tymi zaproszeniami minister Samsonowicz z urzędu powołuje komisję uprawnioną do dostępu do ściśle zastrzeżonego archiwum (…) Samsonowicz zgodził się na rolę wyznaczoną mu w kombinacji mającej na celu obejście prawa i wystawił enigmatyczne zaproszenia na spotkanie w MSW. Kozłowski wykorzystał je do mistyfikacji uznania Michnika „et consortes” za Komisję powołaną przez ministra edukacji narodowej. Dzięki tej mistyfikacji Michnik dostał w 1990 roku nieograniczony i niekontrolowany dostęp do prawdy o agenturze (…) Mistyfikacja zorganizowana przez Kozłowskiego przy pomocy Samsonowicza była przestępstwem, które winno być ścigane karnie” (za: Waldemar Łysiak, Lustracjada, Niezależna Gazeta Polska, nr.1)
Tylko – czy Komisja znalazłaby w archiwach najbardziej „gorące” teczki, skoro archiwa były czyszczone? Losy teczek – to kolejny temat, który mógłby zaistnieć w naszym filmie. Co stało się z teczkami, które zniknęły z archiwum? To i owo wskazuje wszak, że niekoniecznie poszły z dymem. Weźmy coś takiego: w sierpniu 2006 roku zdarzył się jeden z wcale licznych cudów lustracyjnych. Gdy w kraju rozpalała się właśnie kolejna okołoteczkowa awantura, pewien biznesmen robiący w branży betoniarskiej wygrzebał przypadkiem w jakiejś szopie "teczkę" Teresy Boguckiej. "O ile wiem, pierwszy raz coś takiego się zdarzyło" - powiedział na wieść o tym cudzie Andrzej Friszke, i, jak raz, wypada się z nim zgodzić. Chociaż... "cudów" podobnego rodzaju zdaje się przybywać. Oto niedawno "53 letni łodzianin" znalazł przypadkiem stertę dokumentów Porozumienia Centrum potencjalnie niewygodnych dla PiS. "Jechałem rowerem, gdy zobaczyłem dzieci dźwigające szufladę pełną papierów - opowiadał łodzianin. - Zabrałem te kwity, bo nie powinny się walać po ulicy. Jak zobaczyłem podpis Kaczyńskiego i zorientowałem się, że to oryginały, zbladłem. Teraz zastanawiam się, co z tym zrobić." (Marcin Derda, Dokumenty Kaczyńskiego poniewierały się na ulicy, Polska, 24.07.2008). Kto chce wierzyć w takie przypadki, niech wierzy, my wracajmy do teczki Teresy Boguckiej. Jej znalazca, niejaki Dariusz Bojarski, relacjonował zdarzenie w ten sposób: "- Pracuję dla wytwórni betonu i szukam dla niej klientów. A że w tej okolicy jest kilka budów, to chciałem się tam rozejrzeć". (Iwona Szpala, Piotr Machajski, Esbeckie teczki znalezione w opuszczonej szopie, GW, 7.08.2006 - sieć). No cóż, być może tak właśnie zachowują się producenci betonu - szukają klientów bobrując po cudzych szopach, ale już to znalezienie teczki w tym akurat momencie przekracza horyzont mojej łatwowierności...
Rzecz prosta Bogucka wykorzystała teczkę tak, jak można się było spodziewać, czyli do podważenia wartości "esbeckich papierów". Zrobiła to w potężnym artykule pod wszystko mówiącym tytułem: "W trujących oparach teczek" (Teresa Bogucka, W trujących oparach teczek, GW 2.09.2006 - sieć). Cel tekstu był dość jasny, zresztą autorka otworzyła go nie pozostawiającym wątpliwości cytatem z listu, który - ponoć - dostała: "Droga Tereso, wygląda na to, iż Bóg Cię wyznaczył do wygaszenia narodowego obłędu wojny na esbeckie teczki. Tak odczytuję ostatnie wydarzenia". Boska interwencja, to faktycznie jest jakieś wyjaśnienie nadzwyczajnych zbiegów okoliczności, tylko czy trzeba tu fatygować aż tak wysokie instancje? Ta hipoteza nie jest mi potrzebna - powtórzę ze pewnym znanym Francuzem, zresztą nasz film byłby realistyczny. Przypuszczam więc, że Bogucka miała swoje papiery już wcześniej, a historię z ich cudownym odnalezieniem zainscenizowano. W związku z tym chętnie przyjrzałbym się bliżej panu Bojarskiemu (bo chyba istnieje?). Ale skąd u Boguckiej teczka? To dobre pytanie. Podejrzewam zresztą, że reszta jej kółka też ma swoje teczki gdzieś na podorędziu. Skąd? No cóż, nie zdziwiłbym się, gdyby "wręczenie teczek" było rytuałem towarzyszącym zawieraniu jakiegoś "dealu" z ludźmi padającego (czy raczej - przepoczwarzającego się) reżimu. Bardzo filmowa rzecz. A może w naszym filmie teczki swoim znajomym rozdawałby Krzysztof Kozłowski? Bo scenę przedstawiającą Komisję Michnika wynoszącą z archiwów papiery „krewnych i znajomych królika” uznałbym jednak za zbyt przerysowaną...
Ale, ale – powiecie – skoro nasi bohaterowie (ze szczególnym wskazaniem na głównego bohatera) mieli swoje teczki, to skąd u nich strach przed lustracją? No cóż, zdawaliby sobie sprawę, że wyniesienie teczek nie załatwia sprawy, albowiem informacje pozwalające wiele zrekonstruować porozpraszane są w nieokreślonej ilość innych teczek. Wiedząc o tym nasi bohaterowie mieliby dość powodów, by gardłować przeciw lustracji. I nie musi tu w każdym przypadku chodzić od razu o uwikłania agenturalne. Wystarczą sprawy ideologiczne, obyczajowe, czy względy towarzyskie. Przecież głupio byłoby, gdyby wyszło na jaw, że niegdyś wychwalało się - bo ja wiem - ekscesy chińskiej rewolucji kulturalnej, podrywało dziewczyny przyjaciół, czy mówiło zbyt szczerze o jakimś "autorytecie moralnym". Ile było śmiechu, gdy opublikowano podsłuchaną gdzieś opinię Mazowieckiego o Geremku! ("przeceniono pozycję Geremka, bowiem jego dorobek naukowy jest stosunkowo nikły i jako naukowiec nie posiada autentycznego autorytetu".) Ale – wracajmy do scenariusza...
Gdybym to ja go pisał, postawiłbym na motyw teczek, jako swego rodzaju waluty. O tym, że "esbeckie papiery" funkcjonowały jako argument przetargowy świadczą zresztą pewne poszlaki. Oto, w maju 2007, roku Jarosław Kaczyński oznajmił, że latem 1990 roku Czesław Kiszczak, w zamian za bezkarność, chciał mu przekazać listę najważniejszych, nie rejestrowanych agentów SB. Podobną propozycję miał Kaczyńskiemu składać także gen. Dankowski. Kaczyński zapewnił, że oparł się temu kuszeniu, lista zaś, według niego, trafiła w inne miejsce - Kiszczak ponoć opowiadał, że zostawił ją w spadku Krzysztofowi Kozłowskiemu, swojemu następcy w MSW. Ledwie Kaczyński to powiedział, rozległy się głosy, że konfabuluje. Kiszczak oświadczył, że z Kaczyńskim nigdy o czymś podobnym nie rozmawiał, Dankowski - zdaniem Kiszczaka - też nie. Pytany o to, czy w ogóle istniała lista 100 nie zarejestrowanych agentów, Kiszczak odparł "nie", choć przyznał, że nie rejestrowani agenci istnieli. Od odpowiedzi na pytanie, czy zna ich nazwiska się wykręcił, choć odpowiedź wydaje się oczywista.
Kaczyńskiemu można wierzyć lub nie, ale, co ciekawe, o czymś na kształt owej listy Kiszczak sam opowiadał kilkanaście lat temu. W wydanej w 1991 roku książce "Generał Kiszczak mówi ... prawie wszystko" Kiszczak wyznał: "Krążą plotki, że Kozłowskiemu zostawiłem pustą szafę pancerną. Różnego rodzaju instrukcje, zarządzenia, książki z tajnymi telefonami zdałem za pokwitowaniem. Żadnych spraw osobiście nie prowadziłem. Nikogo nie rozpracowywałem, na osobistej łączności nie miałem żadnej agentury, więc nie miałem co następcy przekazywać. Przekazałem mu natomiast obszerny, bardzo tajny dokument kompromitujący dużą liczbę ludzi. Postąpiłem źle, powinienem go był zniszczyć, gdyż później Kozłowski zapoznał z nim ludzi spoza resortu, swoich znajomych. Tego robić w służbach specjalnych nie wolno" (Witold Bereś, Jerzy Skoczylas, Generał Kiszczak mówi ... prawie wszystko, s.279). Opowieść Kiszczaka o tak formalnym przekazaniu dokumentu Kozłowskiemu uważam za dętą. Tego typu materiałów nie przekazuje się w ten sposób, zwłaszcza jeśli prawdą jest, że lista była dla Kiszczaka atutem przetargowym. Wydaje się, że Kiszczak chciał trafić ze swoim "posagiem" do obozu Wałęsy, a potem, przez Kozłowskiego - do obozu Mazowieckiego. I to drugie mu się udało...
Stop. W tym miejscu przerywamy nasze fantazjowanie stawiając pytanie: czy byłoby coś niewłaściwego w powstaniu podobnego filmu?
Inne tematy w dziale Polityka