Trzeba przyznać, że współczesne czasy oferują mnóstwo ułatwień niewydarzonym artystom (w tym - publicystom, w tym - blogerom). Dawniej albo się panowało nad formą, albo nie, a dziś? Dziś mamy pod ręką całą masę teorii podpierających każdy kiks. Można, dajmy na to, popełnić ordynarny kicz i dalej chodzić z podniesionym czołem twierdząc, że to wcale nie kicz tylko wyszukana gra konwencją kiczu mająca za cel podminowanie opresyjnych kanonów tzw. "sztuki wysokiej". A jeśli wyjdzie nam coś niezbornego, galaretowatego i bez puenty? No cóż, - bijemy na tym pieczątkę w stylu "strumień świadomości" i mamy w pogardzie krytykę ewentualnych krytyków. Z takiego właśnie patentu postanowiłem skorzystać... Od dłuższego czasu teksty jakoś nie chciały mi się składać w zgrabne całości, aż wreszcie wpadłem na myśl, by przekuć niemoc twórczą w atut. Posztukowałem więc ileśtam zaczętych i poronionych tekstów na różne tematy, w jeden długi wpis z porwaną myślą przewodnią i sprzedaję go publiczności właśnie jako „strumień świadomości”...
Zaczniemy od Gombrowicza, który znowu ma swój renesans. Inspiruje się nim sam poseł Palikot (dobrze, że nie Pierem Manzonim, ale - może wszystko przed nami....), a i inni nie mogą się bez Gombrowicza obejść. Rafał Ziemkiewicz chce go przeganiać Conradem, za co znów chce przegonić Ziemkiewicza profesor Sadurski... Czyżby literatura ciągle była dla niektórych aż tak ważna? A gdzie tam. Idzie o politykę. Gombrowicz to tylko pretekst, co – zresztą – niektórzy mówią niemal wprost. Oto z rok temu, w ramach obrony nieboszczyka Gombrowicza przed Romanem Giertychem, Michał Głowiński opublikował w "Tygodniku Powszechnym" artykuł pt. "Gombrowicz źle widziany". Prof. Głowiński zastanawiał się dlaczego prawica nie lubi Gombrowicza i wyszło mu, że nie lubi, bo uważa, że Gombrowicz niby jest "jej", a jednak - nie jest. Bo tak: pochodził z dobrego domu, nie miał krewnych w KPP, trudno uznać go za pisarza stricte lewicowego, nie kolaborował z PRL, czerpie pełnymi garściami z tradycji polskiej literatury od średniowiecza przez barok.... A jednak patrzy na sprawy polskie specyficznie - od wewnątrz, ale "w sposób swoisty, krytyczny, daleki od przyjętych konwencji", więc niejako z zewnątrz. I to krytycznie - dystansując się od licznych mitów, stereotypów i konwencji uważanych za oczywiste i jedynie dopuszczalne. Słowem - Gombrowicz godzi w prawicową "poprawność polityczną", posługując się przy tym groteską, która "jest sprzeciwem wobec myślenia uschematyzowanego i oficjalnego, jedną z form jego kwestionowania". Tego wszystkiego właśnie - zdaniem Głowińskiego - prawica nie może znieść.
No dobrze, ale nie trzeba być geniuszem, by zauważyć, że Głowiński odpowiadając na pytanie: dlaczego narodowa prawica nie lubi Gombrowicza odpowiedział zarazem na pytanie: dlaczego Gombrowicza lub lewica. Otóż lubi z powodów niejako "odwrotnych": uważa, że Gombrowicz niby nie jest "jej" (chociażby w sensie środowiska z jakiego się wywodził), a jednak - jest „jej”, a przynajmniej daje się użyć przeciw "nim". Słowem - lewica zrobiła sobie z Gombrowicza pistolet na prawicę. A co stałoby się z "lewicowym" Gombrowiczem gdyby się taki pojawił? Idę o zakład, że przez lewicę zostałby wyklęty, a na prawicy - przyjęty z otwartymi ramionami. Ostatecznie ludzie są tylko ludźmi. W tym miejscu pojawia się jednak pytanie: dlaczego nie ma "lewicowego Gombrowicza"? (bo chyba nie ma? - przynajmniej w Polsce). Kogoś, kto będąc „wewnątrz” pisałby o lewicy „z zewnątrz”. Czy na lewicy brak mitów, stereotypów, konwencji, słabostek, śmiesznostek, zadęcia, nadęcia i w ogóle wszystkiego tego od czego można by się dystansować i uwalniać? Czy lewica nie ma własnych form, rytuałów i świętości? Oczywiście - wszystko to ma. I traktuje je tak, jak prawica traktuje swoje skarby.
Powiedzmy, że Gombrowicze trafiają się rzadko (niemniej - „reakcyjne” środowisko jakoś jednego wyprodukowało, środowisko „postępowe” produkuje tymczasem co najwyżej kpiarzy plujących na cudze świętości). Ale są jeszcze inni, którzy mogliby opisywać lewicowe kulty, ryty i obrzędy. Chociażby – antropologowie. Czy wielkomiejskie, uniwersyteckie subkultury „postępowe” nie są równie wdzięcznym obiektem badań co każdy inny obiekt? Antropologowie tłuką się po zapadłych dziurach przepytując tamtejszych tubylców o przeróżne sprawy, a potem piszą – dajmy na to – że topienie Marzanny to relikt prastarych kultów agrarnych. Są to sprawy bardzo ciekawe, może zwłaszcza dla mnie, bo jakoś nie spotkałem dotąd mieszkańca wsi przypominającego z grubsza tych, którzy wyłaniają się z antropologicznych dzieł, ale równie ciekawy byłby antropologiczny rzut oka na feministki czy aktywistów gejowskich. Albo na moich ulubieńców – „lewicę laicką”, liberalną, czy jak tam jeszcze sami się nazywają. To też subkultura o zdaje się mocno rozbudowanym zapleczu rytualno – symbolicznym.
Weźmy coś takiego: Rafał Ziemkiewicz podarł na wizji w telewizji "Gazetę Wyborczą". Ktoś powie - nic takiego, a tu okazuje się, że nie, że był to gest głęboko symboliczny. Zniszczenie "GW" to - jak wytłumaczył Wojciech Maziarski - rytualna egzekucja. Zniszczono bowiem gazetę "reprezentującą porozumienie (...) dawnych opozycjonistów i komunistów", słowem - symbolicznej destrukcji uległa Polska "znana nam dzisiaj". A jeśli akt zniszczenia "GW" jest tak brzemienny w symbole, to czy równie obciążone symbolicznie są akty afirmujące tę gazetę? Powiedzmy - jej czytanie (w jakiś specyficzny sposób?). Czy aby nie jest to, dla ludzi w rodzaju Maziarskiego, rodzaj komunii choćby w sensie podłączania się pod pewną wspólnotę? Bardzo być może. Są też rytuały wykluczające z tej wspólnoty, a rolę klątwy pełni zaliczenie w poczet moczarowców, czy w ogóle antysemitów. Rafał Ziemkiewicz – skoro się go czepiliśmy - został zaliczony do moczarowców już jakiś czas temu, przez Tomasza Wołka, który przeczytawszy tekst Ziemkiewicza pt. "Imperium kontratakuje" orzekł, że "stylistyka tego wywodu, czy raczej donosu do złudzenia przypomina peerelowską prasę z lat 1968 albo 1976, kiedy to w podobny sposób gromiono ówczesnych buntowników". A skoro ktoś taki jak Wołek może rzucać dziś środowiskowy "cherem", to znaczy, że istnieją też rytuały oczyszczające. Ostatecznie był czas, gdy Maria Janion demaskowała "Życie" Wołka jako gazetę jawnie mizoginiczną a, więc skrycie antysemicką. A dziś - proszę: Wołek w "GW" sam wydaje cenzurki. Już widać, że mamy do czynienia z bogatą kulturą, a przecież przykłady moglibyśmy mnożyć dalej...
Ot chociażby: "Janusz Onyszkiewicz, europoseł Partii Demokratycznej - demokraci.pl, zasadził w niedzielę kolejny Dąb Wolności w alei Wolności im. Tadeusza Mazowieckiego pod kopcem Piłsudskiego w Krakowie. (...). W ten sposób uczcił 19. rocznicę powołania pierwszego niekomunistycznego rządu w powojennej Polsce"... Czytelnicy pewnie myślą, że żartuję, a ja jestem poważny: podaną informację przekleiłem ze strony internetowej "demokratów.pl". Wygląda więc na to, że Mazowiecki faktycznie dał się zrobić żywcem patronem jakiejś alei, a Onyszkiewicz sadzi przy niej dęby w rocznice objęcia przez Mazowieckiego premierostwa. Pewne jest jedno: ludzie, którzy nie tylko robią takie rzeczy, ale jeszcze się tym chwalą albo są zupełnie pozbawieni poczucia śmieszności, albo - przeciwnie - mają do siebie gigantyczny wprost dystans. W tym drugim przypadku owo sadzenie dębu byłoby czymś w rodzaju happeningu, obserwuję jednak to towarzystwo wystarczająco długo, by stawiać na to pierwsze: zarówno dystans, jak i poczucia śmieszności jest im absolutnie obce. No, ewentualnie - czują "bezkarni", wiedząc, że cokolwiek zrobią, nie zostanie to uznane za "śmieszne". I to ostatnie jest najbardziej prawdopodobne. Dotykamy tu zjawiska, które red. Ziemkiewicz (znowu on!) nazywa bodajże "dystrybucją rechotu": śmieszne jest to, na co wskażą palcem autorytety. Gdyby bracia Kaczyńscy każdego 4 czerwca sadzili "Wiązy Pamięci" w Alei Antykomunizmu im. Jana Olszewskiego, by uczcić w ten sposób prolustracyjnych bohaterów "nocy teczek" - śmiechom nie byłoby końca. Onyszkiewicz z Mazowieckim może się wygłupiać...
Albo coś takiego: Marek Suski mówi: "Jeśli rodzina kandydata walczyła o Polskę, o niepodległość, a dziadek był w Armii Krajowej, a pradziad uczestniczył w powstaniu styczniowym, to taki ktoś daje gwarancję genetycznego patriotyzmu". Suski to mówi i oczywiście wybucha rechot. A potem profesor Jerzy Jedlicki oznajmia na jakimś spotkaniu: "Konflikt pokoleń jest oczywiście zjawiskiem dość dawnym. A jednak w latach 60. 70. 80. XX wieku można było odnieść wrażenie, że konflikt właściwie zanika. W naszym środowisku było wtedy tak, że podobny krąg przyjaciół i krąg spraw, którymi się żyło, odtwarzał się w pokoleniu dzieci. Między starymi i młodymi panowało na ogół dobre porozumienie. (...). Nie chodzi mi o związek uczuciowy, to jest rzecz indywidualna, tylko o to, czy dziedziczy się pewne wzory postępowania, język, sposób myślenia, kod kulturowy, tradycję historyczną". I co? I nic. Z Jedlickiego nikt się, rzecz jasna, nie śmieje. A przecież trzeba by dokonać potężnych łamańców retorycznych, by dowieść, że Suski i Jedlicki mówią o rzeczach zasadniczo różnych...
Nie tylko śmieszność jest w tym kółku względna, ale i mądrość. Tu najosobliwsze przygody przytrafiły się Lechowi Wałęsie, na przemian wynoszonego pod niebiosa, mieszanego z błotem, i znów wynoszonego... A wszystko to w tym samym kręgu. Mam w bibliotece książkę pt. "Lech Wałęsa", złożoną z bałwochwalczych tekstów o Wałęsie pisanych przez różnych autorów pomiędzy 1980 - 1989 rokiem. Jest to wzruszający przykład publicystyki dworskiej, a bywa, że i niemal religijnej. Na przykład Maria Janion, która ma dziwną skłonność do podpinania się pod każdą salonową modę - od stalinizmu po feminizm - rozprawiała o Wałęsie w sposób trącający wręcz jakimś mistycyzmem, a już szczególnie ujmował ją język przewodniczącego. "Tajemnica jego oszałamiającego sukcesu zaczynała się rozjaśniać: była to przede wszystkim tajemnica jego mowy jako ekspresji osoby i ekspresji zbiorowości. Narzucał się jako ktoś, kto mówi właśnie dokładnie to, co chce powiedzieć. I nic więcej" - rozpływała się pani Maria. Zbiorek "Lech Wałęsa" wydano w 1990, można rzec - rzutem na taśmę. Bo oto wkrótce potem wybucha "wojna na górze" i oznaką inteligenckości staje się jadowity antywałęsizm. Tomasz Jastrun, którego już zresztą cytowałem przy podobnej okazji, notował na gorąco: "Największe jego głupstwa były przez tłum doktorów i profesorów przerabiane na złoto. Teraz ten sam tłum wyszydza chama, który sięga tak brutalnie po władzę, a ich, elitę, ośmiela się nazywać jajogłowymi. Szczególnie kpi się ze sposobu wysławiania się przewodniczącego. Ja nie zauważyłem, by kiedykolwiek mówił inaczej. Wałęsa jest jaki był".
W chwili gdy Jastrun pisał te słowa salonowa moda na demonstrowanie poczucia wyższości nad chamem przeżywała apogeum. Na jej fali w jednym z teatrów wystawiono nawet "Króla Ubu" - oczywiście z aluzjami do Wałęsy. Jak donosił Lech Dymarski - publiczność aluzje łapała i bawiła się świetnie. Niedawno mniej więcej to samo towarzystwo spotkało się na sponsorowanych przez ITI bizantyjskich obchodach urodzin Wałęsy. I też świetnie się bawili słuchając wierszy marszałka Komorowskiego, a przecież powinni śmiać się z przerażeniem w głosie skonstatowawszy, że są właśnie na balu u króla Ubu. Tylko czy są zdolni do takich konstatacji? Nie przypuszczam. W każdym bądź razie oficjalnie robią dobrą minę to tej gry. Oto Adam Szostkiewicz pisze w swoim blogu: "Wspaniałe obchody 25-lecia Nobla dla Wałęsy plus jego 65 urodzin. Lekcja historii w nowoczesnej oprawie multimedialnej, niewolna od emocji i łez, za to wolna od nienawiści i obsesji. (...). Wałęsa dziś przyciąga ludzi, których w 1990 r. odepchnął. I na Zamku Królewskim, i w Teatrze Wielkim nie widziałem nikogo, kto wtedy przed laty głosił pochwałę Wałęsy. Spotkałem za to prawie w komplecie - niestety już bez prof. Geremka - sztab wyborczy Tadeusza Mazowieckiego, na czele z nim. Przypomniało mi się, jak będąc rzecznikiem prasowym tej kampanii, miałem okazję słuchać wątpliwości Mazowieckiego i Geremka, czy ta walka Wałęsy z Mazowieckim jest potrzebna. Ale dziś nic już nie zmienimy. Nie napiszemy na nowo tej opowieści".
A Wałęsa faktycznie jaki był - taki jest. Ostatnio po raz pierwszy od dawna poczułem zresztą do niego pewną sympatię. Za to, co robił swoim obrońcom, przekształcając każdy medialny występ w rewię kabotyństwa. Niestety - w pewnym momencie odpuścił (czyżby zasugerowano mu, żeby się zamknął?) Choć może i dobrze, bo gdyby poszło to dalej, uczniowie zapytani z jakim autorem kojarzy im się fraza "poniedziałek - ja, wtorek - ja, środa - ja, czwartek - ja" odpowiadaliby: z Wałęsą! Teraz Wałęsę będą mogły lepiej poznać elity Unii Europejskiej – premier Tusk zrobił go „europejskim mędrcem”. Ku zachwytowi tych, którzy nie tak znów dawno mieli Wałęsę za „polskiego chama”. Można, niestety, przypuszczać, że jako "mędrzec europejski" Wałęsa znów zacznie mielić ozorem. Nie, nie twierdzę wcale, że nie ma on nic do powiedzenia innym mędrcom. Przeciwnie. Niezawodnie niejednym ich zaskoczy. Weźmy coś takiego: "Ja zawsze uważałem, że kobiety są w innym miejscu. Nie na czołgach, w wielkiej polityce, ale bardziej przy kuchni, przy dzieciach. Tak zostałem wychowany, tak mi wpojono i tak myślę". Takie teorie mogą wywołać ożywczy ruch w umysłach przedstawicieli uniopejskiej elity zaczadzonych dawno już przywiędłym intelektualnie feminizmem, tylko czy nasi "mędrcy krajowi" będą zadowoleni z podobnych prowokacji intelektualnych? Jeśli będą się zżymać – pary z gęby nie puszczą. Wszak dziś Wałęsa, ich zdaniem, w pełni zasługuje na posadę "mędrca”. Wałęsa cham i prostak poszedł w niepamięć...
W ogóle – dziwna rzecz z tą pamięcią u naszych elit. Jacek Żakowski w słynnym tekście "Rewolta polskich inteligentów" pisał: "inteligent ma pamięć!". Być, może ma, ale zdaje się niezbyt długą. W przeciwnym razie nie przetrwałby wszystkich tych zwrotów... Neurologowie powiadają, że dużą rolę, gdy idzie o pamięć, odgrywa hipokamp; u przedstawicieli postpeerelowskiej inteligencji organ ten musi mieć kształt osobliwie zmutowany. A osobnicy z prawidłowo rozwiniętymi hipokampami już dawno zostali wyeliminowani z tego grona. Selekcja naturalna, dziedzictwo systemu - w krajach „realnego socjalizmu” elity ostro trenowano w sztuce manipulowania pamięcią. W przeprowadzonym, niestety, na kolanach wywiadzie Zbigniewa Mentzela z Leszkiem Kołakowskim można znaleźć związaną z tym anegdotę ze sfer inteligencji sowieckiej. Oto Stalin wydaje pracę o języku i tego samego dnia w prasie pojawia się artykuł, którego autor dowodzi, że jedynie ujęcie Wielkiego Językoznawcy jest prawdziwie marksistowskie, podczas gdy teoria Marra, z którym Stalin polemizował, to straszliwa wulgaryzacja doktryny... Tymczasem ten sam autor, kilka tygodni wcześniej, wynosił Marra pod niebiosa jako wybitnego marksistę-leninistę. Gdy na zebraniu w jednym z moskiewskich instytutów odczytano fragmenty obydwu tekstów obecny tam działacz partyjny wziął autora w obronę twierdząc, że zmiana poglądów to rzecz ludzka... To właśnie zdarzenie posłużyło później Kołakowskiemu do ilustracji jego tezy o przemianie marksizmu ze zjawiska intelektualnego w instytucjonalne. Po tej przemianie, twierdził Kołakowski, za marksistę uchodzi ten, kto przyjmuje treści podsuwane przez Urząd. Otóż, trudno uniknąć wrażenia, że ciągle mamy w Polsce do czynienia z "inteligencją instytucjonalną" typu sowieckiego, sterowaną przez „urząd”, który mówi jej co jest śmieszne, a co wzniosłe, kto na danym etapie jest mędrcem, kto chamem... I można się tylko głowić, czy wszystkie te wskazania są przyjmowane szczerze. Skłonny jestem wierzyć, że w sporej części przypadków – tak.
Ale są jeszcze dyrygenci chóru, ów nieformalny "urząd", który podaje do wierzenia rzeczy aktualnie właściwie. Trzymajmy się Wałęsy. Ich stosunek do Wałęsy jest stały. Gardzili nim, gardzą i prawdopodobnie będą gardzić dalej. Było tak również w czasie "karnawału Solidarności", czego zresztą nie ukrywali - gdy mogli sobie na to pozwolić. Irena Lasota wspominała: "Miały miejsce próby manipulowania związkowcami przez doradców NSZZ "S". Niektórzy opowiadali o tym nawet z dumą. Przyjeżdżali tu do Ameryki i podśmiewali się z Wałęsy, że taki prymityw, a oni mu mówią, że jest genialny i on w to wierzy". Ale to były chwile szczerości w zaufanym - jak się wydawało - gronie. Oficjalnie trwało pompowanie Lecha. Oczywiście – do momentu, gdy nie zamachnął się na salon startując, bez ich zgody, do prezydentury. Wtedy mogli sobie pozwolić na publiczną szczerość. A dziś znów muszą Wałęsie kadzić. Ale powrót do kadzenia, gdy już raz pokazało się pogardę, to jednak nowa sytuacja psychologiczna i władcy salonu strasznie muszę nienawidzić tych, którzy zmusili ich do podobnych wygibasów... Co prawda nie muszą się martwić, jak te zwroty zostaną odebrane w środowiskach na których im zależy, bo wiedzą, że zostaną odebrane tak, jak sami zadekretują. Ostatecznie od tego są dyrygentami. Więc chodzi raczej o niesmak wobec samych siebie... Nas jednak zajmują raczej relacje między dyrygentami a chórem.
Istota tego systemu polega na tym, że pewne osoby funkcjonują na specjalnych prawach. By te sprawy uchwycić nie trzeba sięgać do Gombrowicza, czy Conrada, tylko do Dostojewskiego. Pamięta to ktoś jeszcze? Raskolnikow: "Wskazałem (...) po prostu na to, że człowiek niezwykły ma prawo ... to znaczy nie prawo oficjalnie nadane... lecz rzecz można prawo z własnego nadania, by wedle swego sumienia przekraczać... pewne przeszkody, jeśli przeszkody te są na drodze do uzasadnienia idei (idei mogącej mieć błogosławione skutki dla całej ludzkości, ale tylko i wyłącznie w takim przypadku. (...) moim zdaniem, gdyby wskutek pewnych okoliczności odkrycia Keplera i Newtona nie mogły stać się udziałem ogółu niż tylko przez usunięcie dziesięciu lub stu ludzi, którzy byliby tym odkryciom nieprzychylni... to w tym wypadku Newton i Kepler mieliby prawo a nawet obowiązek... usunąć tych dziesięciu, stu lub więcej ludzi, aby swoim odkryciom utorować drogę do ludzkości" - tak bohater "Zbrodni i kary" rekapitulował artykuł, w którym przedstawił swoje teorie etyczne. Kto przeczytał streszczenie książki do końca ten wie, że - ostatecznie - Raskolnikow skończył marnie: zgubiły go wyrzuty sumienia. Rzecz można - nie dorósł do własnej teorii. Bo też była to figura XIX wieczna! Ostatecznie Dostojewski mnożąc w powieściach moralne dylematy nie znał, bo znać nie mógł, dorobku moralistów III RP. Ci bez trudu dowiedli by, że Raskolnikow miał dobre intuicje, choć może był z niego za duży radykał. W myśl ich doktryny pewnym ludziom wolno przecież - no, może nie aż zabijać - ale w każdym bądź razie wolno więcej, wolno, na przykład zostać konfidentem dla ratowania kariery... Gdyby więc Raskolnikow, zamiast mordować lichwiarkę, zaczął na nią donosić za pieniądze byłby usprawiedliwiony - o ile pieniądze przeznaczyłby, powiedzmy, na opłacenie studiów. I gdyby – co najważniejsze – był przy tym potrzebny dyrygentom. Bo doktryna Raskolnikowa została przez moralistów III RP twórczo zmodyfikowana, czy rozwinięta – „człowiekiem niezwykłym” nie zostaje się z własnego nadania, lecz z nadania grona innych „ludzi niezwykłych” (a gdybyśmy zaczęli szukać ojców i matek, którzy dali początek pierwszym ludziom z tego grona to pewnie trafilibyśmy na Adama Schaffa i Julię Brystygierową, więc lepiej sza... )
Ostatnio działanie zmodyfikowanej doktryny Raskolnikowa widzieliśmy przy okazji sprawy prof. Wolszczana, który – okazuje się – wspomagał karierę konfidencją z bezpieką. Cóż to znaczy wobec ogromu kosmosu, który tak świetnie penetruje prof. Wolszczan – zakrzyknięto w Polsce. Niestety poza granicami III RP dorobek naszych moralistów bywa niedoceniany. Oto rzecznik instytutu Maksa Plancka mówi wysłannikom "Rzeczypospolitej", że prof. Wolszczan, z którym współpracowali, nie jest dziś u nich mile widziany, albowiem "zatrudnienie osoby z taka przeszłością byłoby niezgodne z etycznymi standardami" owej instytucji. Jakby tego było mało szef komisji badającej działalność Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności dorzuca od siebie: "To kwestia prestiżu. Kto chce mieć w swoich szeregach człowieka, który splamił się donosami?". Wyobrażacie sobie podobne zdziczenie moralne? Zaprawdę - Zachód faktycznie jest zepsuty. Na szczęście w III RP wygląda to inaczej. Marcin Czyżniewski, rzecznik UMK, zapytany o Wolszczana odpowiada: "Ze strony środowiska naukowego nie słychać negatywnych wypowiedzi potępiających profesora" ...
W tym samym numerze "Polityki", z którego wziąłem wypowiedź Czyżnieewskiego można znaleźć wywiad z byłym rektorem UW, o tym, "jak korporacja profesorów i nauczycieli akademickich broni swojego wygodnego życia". Ex-rektor dowodzi, że system akademicki pozwala korporacji egzystować "bez wielkiego stresu i bez wielkiej odpowiedzialności", kariery naukowe polegają zaś na "chowie wsobnym", a wszystko to opiera się na mechanizmie habilitacji. Sytuacja na uniwersytetach tak pewnie wygląda, tylko czy aby wypowiedź rzecznika Czyżniewskiego nie ma z tym silnego związku? Jeden tekst od drugiego dzieli w "Polityce" dobre kilkadziesiąt stron, więc - bez obaw - czytelnikowi, który jest dla "Polityki" "targetem" nie przyjdzie do głowy, że, być może, pobłażliwość dla Wolszczana wiąże się z marną kondycją środowiska naukowego. Ale dlaczego w ogóle w "Polityce" chłoszcze się dziś akademików? I to chłoszcze brutalnie. Nieco wcześniej niż Czyżniewski po akademikach przejechał się w tym piśmie Edwin Bendyk. Według niego stan polskiej nauki wygląda tak: "wybitne jednostki, zły system, zdemoralizowane środowisko", "feudalizm pełną gębą, a do tego nepotyzm, kumoterstwo...". Studenci nie się nie buntują bo "chcą skończyć studia", młodzi naukowcy nie protestują, bo "chcą zrobić doktoraty, wyjechać na stypendium (...) przebrnąć przez habilitację", a profesorowie "nie zmieniają stanu rzeczy, bo ten im dobrze służy" ...
O co tu chodzi? Skąd u ludzi "Polityki" ta nagła zawziętość? Toć jeszcze niedawno śpiewano w tym kręgu na inną nutę. W mrocznej epoce kaczyzmu związany z "Polityką" Jacek Żakowski pisał we wspomnianym już kultowym (przynajmniej dla mnie) artykule "Rewolta polskich inteligentów", że uniwersytet jest dla inteligenta świątynią, uniwersyteckie katedry zaś miejscem, na którym inteligent trwa "jak Ordon na reducie". Rządy profesorskiej korporacji Żakowski miał za szlachetny elitaryzm i merytokrację, a wśród wrażych zakusów rządu PiS wymieniał na poczesnym miejscu "plan reformy szkolnictwa wyższego i PAN". Co się więc zmieniło w ciągu - ledwie - roku? No cóż, zmieniła się rzecz tak prozaiczna jak rząd. Reżim, który ekipa "Polityki" popiera ma pomysł na reformę światka akademickiego, więc "Polityka" robi co może, by akademicy, którzy niezawodnie będą wierzgać przeciw reformie, mieli opinię możliwie paskudną. Na tej samej zasadzie, choć niejako w odwrotny sposób, poczynano sobie niedawno z Białorusią. Gdy Unia Europejska, w tym Polska, wykoncypowała zwrot w podejściu do Łukaszenki w "Polityce" z miejsca pojawił się tekst ocieplający wizerunek Białorusi, która robiła dotąd w mediach za "Czarnego Luda". Dowiedzieliśmy się naraz, że z tym krajem nie jest znowu tak źle, że od 1996 roku notuje się tam wzrost gospodarczy (11 procent w 2005), że ludność się bogaci, konsumuje i jeździ na zagraniczne wycieczki, opozycja zaś jest marnej jakości, nie ma pozytywnego programu, a pustkę tę zasłania histeryczną krytyką reżimu. Co zresztą mało kogo wzrusza, a już szczególnie nie wzrusza młodzieży. Krótko mówiąc - narodowa opozycja się wypaliła i potrzebna jest "nowa formuła" (E tam, od razu "nowa"... Czy aby nie chodzi o coś w rodzaju "okrągłego stołu"? Pewnie znalazłaby się jakaś opozycja "konstruktywna", którą wsparłby groszem - powiedzmy - pan Soros. Łukaszenka, być może, tym razem by mu odpuścił, co z miejsca doceniłaby tzw. prasa międzynarodowa i wszyscy byliby szczęśliwi...). Z uwodzenia Łukaszenki niewiele wyszło, więc pewnie znów będziemy czytać o tym, jaki jest straszny, a "inteligencja instytucjonalna" wszystko to łyknie... "Nasz naród miał taką historię, jaką miał, i jest, jaki jest. Zaś każdy naród ma taką inteligencję, na jaką zasłużył, choć ja sądzę, że nasz naród ma lepszą inteligencję niż zasłużył" - twierdzi Adam Michnik. Byłobyż z nami naprawdę tak źle?
W każdym bądź razie ci, którzy „inteligencją instytucjonalną” dyrygują nie mają złudzeń co do jej kondycji. Oto Jacek Żakowski, przy okazji rozważań o pomyśle odebrania ex-esbekom przywilejów emerytalnych, zauważa: "Gdyby władza albo elita polityczna chciała dziś realnie zbliżyć się do realnej sprawiedliwości, musiałaby zmierzyć się z niebywale złożonym problemem. Więźniowie polityczni, a nawet niepokorni, nie dostawali mieszkań, ani tytułów profesorskich. Żeby odwrócić koło niesprawiedliwości, trzeba by więc albo odebrać wszystkie tytuły i mieszkania (...) albo też każdy przypadek starannie zweryfikować, badając "słuszność" nabycia (jak wcześniej zweryfikowano esbeków). Nikt poza Pol Potem by się tego nie podjął". Trudno Żakowskiemu odmówić świadomości stanu rzeczy. Świetnie zarysował mechanizm selekcji negatywnej: w PRL kariery robili pokorni. Może i odwrócić się tego łatwo nie da (choć nie przesadzajmy z tą niemocą, w Albanii ponoć odebrano tytuły "profesorom" od marksizmu-leninizmu), ale dałoby się przecież zrobić to i owo, chociażby otwierając szerzej drogi awansu dla młodych, czy rozpędzając na cztery wiary postpeerelowkie kliki zwane korporacjami. No ale cóż, skoro dla Żakowskiego te kliki jeszcze niedawno były organami "społeczeństwa obywatelskiego"... Dziś Żakowski nie potrzebuje już akademików do walki politycznej, więc może im powiedzieć parę słów prawdy (jak – niegdyś – Wałęsie.. A gdyby w przyszłości znów ich potrzebował? To wróci do pochlebstw. I to zadziała... Ostatecznie mamy do czynienia z "inteligencją instytucjonalną". Żakowski wie, że może im na zmianę raz kadzić, raz pluć w pysk, a oni i tak będą na każde skinienie, bo są dobrze wytresowani...
Chyba nie da się z tym wiele zrobić, można więc machnąć ręką na chór i skupić na dyrygentach. Na tych da się wymusić to i owo, acz – z trudem. Weźmy historię. "Kampanie prowadzone przez media publiczne, przez IPN, przez PiS zmieniły oceny historii w minimalnym stopniu" - twierdzi Aleksander Smolar. Czyżby panie Aleksandrze? Ja tam zauważam zmiany. Ot, chociażby renesans zainteresowania „opozycją przedsierpniową”. To doprawdy budujące - widzieć naraz tylu entuzjastów historii WZZ, czy w ogóle opozycji antysystemowej. W III RP mieliśmy przecież "politykę historyczną" mającą raczej za cel ugruntowanie sojuszu tych, którzy opuścili nieboszczkę PZPR w 1968 z tymi, którzy trwali w niej do 1989. Mam więc dziwne przekonanie, że spora część wojujących dziś z heretykiem Gwiazdą dalej ekscytowałaby się walkami frakcyjnymi w partii komunistycznej - gdyby nie zwrot polityczny z lat 2005 - 2007. Albo te przesunięcia w narracjach historyczno - ideologicznych. Weźmy stosunek postkomuny do III RP. Dawniej sieroty po PZPR się na nią boczyły. Co mogło dziwić, bo - ostatecznie - "transformacja ustrojowa" była największym sukcesem komunistów po 1944 roku. Trudno byłoby przecież wymyślić realny (realny podkreślam!), korzystniejszy dla nich scenariusz lądowania w nowej rzeczywistości. Tyle, że III RP oferując postkomunistom oszałamiające perspektywy karier, w wymiarze ideologicznym bywała jednak w kontrze do PRL, czego - również w wymiarze ideologicznym - postkomuniści nie mogli przełknąć. Chyba mało kto pamięta, że prawa autorskie do terminu "IV RP" mają właśnie postkomuniści, choćby ci z kręgu "Dziś" (dla nich III-cią RP była PRL). W tym kółku terminem "IV" RP" posługiwało się od początku lat 90-tych - w kontekstach z reguły pejoratywnych. "IV RP" była dla postkomunistów z "Dziś" pokracznym tworem stworzonym przez "solidaruchów" na ruinach PRL-owskiej Arkadii. W tym samym czasie Jan Olszewski budował ruch "III RP", wychodząc z założenia, że "transformacja ustrojowa" nie dość mocno odcięła Polskę od PRL. Retoryczne boczenie się postkomuny na powstałą po 1989 rzeczywistość trwało aż do momentu zaistnienia w centrum życia politycznego siły mocno III RP kontestującej. Zagrożenie dla zdobyczy "transformacji ustrojowej" podziałało jak balsam i dziś postkomuniści z PZPR zdają się świetnie godzić sentymenty PRL-owskie z sentymentem do Trzeciej Rzeczypospolitej. I to do tego stopnia, że ramię w ramię z Michnikiem bronią Wałęsy przed IPN (tak więc z III RP na dobre pogodził postkomunistów dopiero ... PiS). Sytuacja dalej jest paskudna, ale przynajmniej jaśniejsza.
Postkomuna pogodziła się z III RP. A co z drugą stroną? Tą „opozycyjną” wobec PRL? Tam mamy ruch niejako analogiczny - "lewica laicka" zmierza szybkim krokiem ku apologii Wojciecha Jaruzelskiego. A wszystko dlatego, że zainteresowała się nim wreszcie prokuratura. Jaruzelskiemu nic się oczywiście nie stanie. Ostatecznie żyjemy w kraju, w którym do Trybunału Konstytucyjnego trafiają tytani myśli socjalistycznej mający w dorobku dzieła typu "Poradnik metodyczny dla wykładowców i organizatorów szkolenia ZMS", czy - wydane przez Wydział Ideologiczny KC KPZR - "Współczesne burżuazyjne systemy wyborcze", a najbardziej wziętym konstytucjonalistą jest pan Gebethner, który - jak wytknął mu to śp. Piotr Skórzyński - "jeszcze w 1977r. wychwalał w druku system prawny ZSRR" . Mając takie kadry na szczycie, prawnicze doły wiedzą co jest grane i nie skrzywdzą Jaruzelskiego, który nie bez racji mówił (w wywiadzie dla "Le Figaro" z 11.11.1999): "Uważam, że przysługują mi prawa autorskie do dzisiejszej Polski"
Ale nic to. Niezależnie od wyników procesu, postawienie gangu "Spawacza" przed sądem ma ten plus, że wymusza na komentatorach wyostrzenie stanowisk. Co się nasłuchamy i naczytamy - to nasze. A jest coraz ciekawiej. Jaruzelski w oczach "lewicy laickiej" zaczyna przypominać wręcz świętego. Wojciech Maziarski, dajmy na to, wzywał niedawno, by oceniać generała w kontekście epoki, odnosząc wszelkie posunięcia i ich skutki nie do realiów liberalnej demokracji, ale do państw "realnego socjalizmu". A z takiej perspektywy stan wojenny wypada całkiem nieźle. Skala represji była wszak mała - jeśli zestawić ją z Węgrami w roku 1956 czy Czechosłowacją w 1968. Jaruzelski prezentuje się więc "jako wzór umiarkowania i tolerancji", a ci, co z nim walczyli doceniają fakt, że ich nie zmasakrował, choć - teoretycznie - mógł. No i ten "okrągły stół"... A, że oswojony wróg staje się "kimś bliskim", więc Maziarskiego nie dziwi "poczucie wspólnoty między stronami", które się przy stole dogadały. Bodaj czy nie dalej poszedł Kazimierz Kutz. Ten senator PO (co podkreślmy) wyznał, że stan wojenny był dla niego okresem niesłychanie wzbogacającym. W ogóle zresztą było to doświadczenie w sumie pozytywne. Wyzwoliło w ludziach pozytywną energię i uświadomiło im, że Polska nie może być podporządkowana idei powstań. Gdyby nie stan wojenny nie byłoby więc "okrągłego arcydzieła". A ofiary i ludzie, którym stan wojenny złamał życie? Tak być musiało - rzecze Kutz. Mieliśmy bowiem do czynienia z rewolucją, więc ofiary były nieuniknione, a gdyby nie stan wojenny byłoby ich więcej. Po cóż więc szarpać Jaruzelskiego, człowieka, który "nosi swoją koronę cierniową z niebywałą godnością i niebywałą kondycją". No cóż... Jeśli idzie o stan wojenny - podobne rzeczy, choć bez takiej apologii, mówił Maciej Giertych, tyle, że mówił na bieżąco, ćwierć wieku przed Kuczyńskim i Kutzem. I wyciągał ze swoich słów konsekwencje praktyczne angażując się do Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim. W świetle dzisiejszych wywodów dwóch panów K. ruch ten był przejawem realistycznego patriotyzmu i heroizmu wobec dominujących nastrojów społecznych, zwłaszcza na tle łatwego romantyzmu i nieodpowiedzialności opozycji "antysystemowej". Czy ktoś z tych, którzy wieszali na Giertychu psy za wejście do Rady Konsultacyjnej a dziś sławią Jaruzelskiego zdobędzie się na słowo "przepraszam"? Nie, no oczywiście, że nie mam złudzeń. Tak daleko to nie pójdzie, ale – powtórzmy – sytuację mamy jaśniejszą (choć dalej paskudną). Szkoda tylko, że wszystko to nie ma swoich badaczy (a i jakiś Gombrowicz pewnie by się posilił...)...
I tu się „strumień świadomości” urywa... Że ni w pięć, ni w dziesięć? Cóż, strumienie świadomości miewają swoje kaprysy...
Cytowane:
Michał Głowiński, Gombrowicz źle widziany, TP - sieć.
Słuchamy Bacha..., rozmowa z Jerzym Jedlickim, GW 21.09.2008)
Katarzyna Kwiatkowska, Brzydcy dwudziestoletni, Polityka 2673
Jacek Żakowski, Rewolta polskich inteligentów, Dziennik 5.04.2007
Nie podobał mi się ten facet, rozmowa z Ireną Lasotą, Arcana 80
Maria Janion, O różnicy między "robotnikiem" a "przedstawicielem klasy robotniczej", w: Lech Wałęsa
Smecz, Z ukosa
Kto pierwszy!, wywiad z Lechem Wałęsą, Wysokie Obcasy 412
Aleksandra Rybińska, Nobel czy kłopoty dla Wolszczana, Rz. 7.10.2008
ZAG. Co dalej z gwiazdą UMK, Polityka 2674
Edwin Bendyk, Płacz nad trumną, Polityka 2648.
Jacek Żakowski, Ofiara z esbeków, Polityka 2674.
Wojna o rząd dusz, rozmowa ze Smolarem, Przegląd 459
Grzegorz Wierzchołowski, Wszystkie grzechy Trybunału, Niezależna Gazeta Polska, 32
Piotr Skórzyński, Juro-kracja czyli państwo bezprawia, Arcana 83
Wojciech Maziarski, Lustruję Ziemkiewicza, Newsweek 13.10.2008
Kazimierz Kutz, Gdyby nie stan wojenny ofiar byłoby więcej, GW 20.10.2008).
Adam Michnik, Mowa pogrzebowa nad IV RP, GW 28.12.2007
Inne tematy w dziale Polityka