Lenin, cokolwiek by o nim sądzić, miewał ciekawe spostrzeżenia. W artykule "Kapitalizm a prasa" (z 1914 roku) pisał: "Gdy dwóch złodziei się pokłóci, wyniknie z tego zawsze jakaś korzyść dla uczciwych ludzi. "Działacze" prasy burżuazyjnej, gdy na koniec się ze sobą pokłócą, odsłaniają przed publicznością przekupność i machinacje "wielkich" gazet". (...). Złodzieje, mężczyźni-prostytutki, sprzedajni publicyści, sprzedajne gazety. Oto nasza "wielka prasa". Oto kwiat "najwyższego" towarzystwa". Takie refleksje nasunęły się Leninowi przy lekturze książki niejakiego Sniesarewa, który, po usunięciu z gazety "Nowoje Wremia", wysmażył dziełko opisujące stosunki panujące w tym piśmie. Książki Sniesarewa niestety nie znam, ale - sądząc po streszczeniu Lenina - autor pisał w niej o brzydkich związkach mediów z biznesem i politykami przybierających postać - jakbyśmy to dziś ujęli - "sponsorowanych kampanii" prasowych.
W tym miejscu postawmy pytanie: czy w Polsce mogłoby się zdarzyć coś podobnego? Mogłoby - zakrzykniecie, ale pytając nie mam na myśli paskudnych spraw na styku: media-biznes-polityka. Idzie mi o Sniesarewa. Czy ktoś taki mógłby zaistnieć w III RP? Przecież, w ciągu niemal 20 lat, pokazała się w Polsce bodaj tylko jedna książka jakoś tam do dzieła Sniesarewa podobna (zresztą została ona zgodnie przemilczana przez "duże media"). Chodzi - oczywiście - o "Gazetę Wyborczą i okolice" pana Remuszki (rzecz - w sumie - dość łagodną). Jedna książka na dwadzieścia lat! Może więc nasze dziennikarstwo wspięło się na szczyt etycznego rozwoju w związku z czym nie ma o czym pisać? A gdzie tam! Wystarczy posłuchać samych dziennikarzy, by dojść do wniosku, że sprzedajność mediów nie skończyła się wraz z caratem. Ot, na przykład: jakiś czas temu Janina Paradowska wyznała: "Przed każdym dużym przetargiem można usłyszeć, jakie cenniki obowiązują (nawet w renomowanych tytułach) za teksty popierające jakąś ofertę lub mające jakąś ofertę utrącić. Nie mówi się o sumach kilkutysięcznych, tylko o wiele wyższych. Można uznać, że to są plotki, pomówienia, że to lobbyści chcą przypisać sobie zasługi. Za dużo jednak tych zbiegów okoliczności, za dużo plotek znajduje potwierdzenie w konkretnych tekstach". Słowa Paradowskiej pochodzą sprzed kilku lat, ale wątpię, żeby w międzyczasie coś zmieniło się na lepsze. A ilu dziennikarzy podąża takimi tropami? Mamy - co najwyżej - ogólniki (jak u Paradowskiej), wzmianki, tropy, pojedyncze artykuły bez dalszego ciągu. A pewnie byłoby się czym zajmować...
Weźmy chociażby sprawę prywatyzacji Polskich Hut Stali (według NIK ich wycenę zaniżono o około 2 miliardy złotych). Przy tym interesie uwijał się - między innymi - Marek Dochnal, lobbujący (skutecznie) na rzecz Lakshmi Narayan Mittal. W tle pojawiały się takie fenomeny jak wpłata LNM na rzecz fundacji, w której władzach zasiadała żona Leszka Millera, ale nas interesują dziś mocniej dziennikarze. W tym przypadku chodzi o relacje Dochnala z Dominiką Wielowieyską z "GW". W ubiegłym roku - jakimś trafem - przeniknęły do mediów maile wymieniane przez tę parę. Portal "Prawy.pl" opublikował wyjątki z tej korespondencji. Były to czułe liściki w rodzaju: "Droga Dominiko, w załączniku przesyłam obiecane informacje oraz parę pytań, których nie stawiają polskie media. Serdecznie pozdrawiam. Marek". W innym mailu - do znajomego - Dochnal pisał o artykule, który miał się pojawić następnego dnia. Dochnal dziękował też Wielowieyskiej za wywiad z odpowiadającym za prywatyzację Hut ministrem Piotrem Czyżewskim. W wywiadzie padały pytania w rodzaju: "Komisja przetargowa dała już Panu rekomendację dla LNM, dlaczego Pan zwleka?". Czy tak "miłosne" związki dziennikarz-lobbysta są normalne? Nikt tematu nie pociągnął, a może był to wierzchołek jakiejś góry lodowej. Być może interesujący efekt przyniosłaby operacja skorelowania publicystyki ekonomicznej "GW" z interesami "ośrodka prezydenckiego" w epoce prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego (a gdyby jeszcze dodać to tego listę reklamodawców, i listę donatorów wspierających datkami przeróżne bliskie "ludziom gazety" fundacje, to - kto wie - może byłoby się nad czym zastanawiać). Tylko kto podejmie się takiego dzieła? A o tym, że jest przy czym grzebać świadczyć może taka notka z "Gazety Polskiej": "Prokuratura podejrzewa, że za zorganizowaną przeciwko Grzegorzowi Wieczerzakowi kampanią medialną stała związana z Aleksandrem Kwaśniewskim i jego otoczeniem grupa lobbingowa pod nazwą Grupa Doradztwa Strategicznego - to właśnie jej przedstawiciele podejrzewani są o przekazanie "GW" tajnych dokumentów z Banku Handlowego. W dokumentach tych była mowa o przedsięwzięciach realizowanych przez PZU "Życie" wspólnie z prywatną firmą Biuro Inwestycyjne "Code", kierowaną przez Marka Gila." Gil ocenia, że skutkiem medialnych działań "GW" jego firma straciła około 300 milionów złotych.
Ale w grę wchodzą i drobniejsze (przynajmniej w wymiarze finansowym) rzeczy. Dajmy na to - "polityka kulturalna" prowadzona przez media. I z tych rejonów dobywa się zapaszek korupcji. Tak potrącał rzecz Tomasz Jastrun: "Dzwoni do mnie znajoma z renomowanego wydawnictwa, mówi, że sprawa delikatna. Więc ja na to: - Proszę w tej sytuacji mówić szeptem - bierze to poważnie i szepce: - Nasz szef promocji idzie na spotkanie z dziennikarzem tygodnika X, może wiesz, ile on bierze za napisanie recenzji? Nie rozumiem. Teraz ona mnie nie rozumie. - To naprawdę pan nie wie, że krytycy biorą? Tu, w tym miejscu siedział niedawno pewien znany, o tak, będzie pisał o moim wydawnictwie w kilku renomowanych pismach. - Za ile? Wzdycha, waha się mówi: - Nie za tak dużo, dziesięć tysięcy. A przecież nie wolno zapomnieć o dworach tworzonych przez pisma, przoduje w tej działalności pewien znany dziennik, gdzie krzewią się czarne i białe listy (białe? - lista autorów, o których nie wolno pisać źle). Wybitna recenzentka wyleciała na zawsze z łam, kiedy krytycznie napisała o Barańczaku. Te listy można wziąć pewnie w mały cudzysłów, to jest w powietrzu gazety, kogo góra ceni, a kogo nie znosi. Ze złymi czasami to się kojarzy, niestety" .
Tyle o sprzedajności. A przecież to tylko jedna z odmian trądu tocząca, jak na to wiele wskazuje, światek żurnalistów. Są jeszcze inne odmiany. Chociażby zaszłości historyczne (owszem, chodzi o lustrację). Środowisko nigdy się nie oczyściło, a należało przecież do najlepiej spenetrowanych przez PRL-owską bezpiekę (przy tym, jak twierdzi Janusz Kurtyka "w kontaktach ze Służbą Bezpieczeństwa dziennikarze byli bardziej służalczy od naukowców"). O tym, że temat jest ciągle gorący (dla samych dziennikarzy)świadczy awantura jaka wybuchła gdy Lech Kaczyński nazwał Monikę Olejnik "Stokrotką". Jak pisała w "Rzeczypospolitej" Joanna Lichocka ów kwietny pseudonim nawiązywać miał "...do krążących od lat (ale w żaden sposób nigdzie i nigdy nie potwierdzonych) plotek o tym, że tak miał brzmieć pseudonim dziennikarki w jej relacjach ze służbami specjalnymi PRL". Wydaje się, że pani Lichocka puściła do publiczności oko. Wiadomo przecież, że czytelnik przeczytawszy coś takiego pomyśli: "Ha! A więc takie plotki wśród dziennikarzy krążą od lat, proszę, proszę...". Czy jednak nie nadszedł czas, by przejść do czegoś więcej, niż puszczanie oka? O związkach dziennikarzy ze służbami jak najbardziej współczesnymi też pewnie dałoby się to i owo powiedzieć. Z tekstów jakimi sypnęło po zatrzymaniu Wojciecha Sumlińskiego dowiedzieliśmy się, że na wewnątrzdziennikarskiej giełdzie pewne typy powtarzają się z dużą regularnością. Nie mając wglądu w tajności służb skazani jesteśmy na "biały wywiad". I na jego podstawie da się budować jakieś hipotezy. Jeśli, na przykład, pokusimy się o analizę twórczości redaktora Czuchnowskiego z "GW", biorąc pod uwagę co swoim piórem zwalcza, czego broni i w jakich momentach się uaktywnia - dojdziemy do wniosku, że jeśli Czuchnowski nie jest na garnuszku nieboszczki WSI, to chyba przypadkiem. Może być to oczywiście wniosek błędny, niemniej - zdaje się - nieuchronny. W grę nie muszą wchodzić związki ze służbami tajnymi. Interesującyce bywają i relacje dziennikarzy z policją jawną. Dajmy na to: w książce Sylwestra Latkowskiego "Zabić Papałę" pojawia się wątek dziwnych (przynajmniej dla mnie) relacji Papały z Anną Marszałek. Marszałek zdaje się pełnić rolę "kadrowej", to ona poleca Papale człowieka do jego grupy (nawiasem mówiąc - później podejrzanego o udział w zabójstwie generała). Albo taki cytat (też o Papale): "Kiedy zwolnił Rapackiego Anna Marszałek skoczyła mu do gardła. Następnego dnia wymyślono Rapackiemu kierowanie wydziałem narkotyków - wspomina Przemyski" (Przemyski był rzecznikiem Papały). W swojej książeczce o zabójstwie Papały - o ile pamiętam - Marszałek słowem nie wspomina o tym, że łączyły ją z generałem relacje osobiste. Czy Anna Marszałek nie wyszła z roli (jeśli przyjąć, że Latkowski pisze prawdę). Na koniec tego krótkiego przeglądu ciekawostek z dziennikarskiego światka dorzućmy jeszcze kwestię kreowania medialnej rzeczywistości na zamówienie polityczne i przejdźmy do konkluzji, która brzmi: potencjalny Sniesarew miałby o czym pisać. A dziennikarze mieliby o czym debatować.
A tymczasem mamy "debaty" zamiast debat: żurnaliści handryczą się między sobą się o sprawy trzeciorzędne. Weźmy ostatnią "debatę", czy może tylko awanturę wywołaną przez Piotra Pacewicza. Sprawa jest stosunkowo świeża, więc pewnie wielu pamięta, że poszło o środowiskową nagrodę dla Bogdana Rymanowskiego. Pacewicz twierdzi, że Rymanowskiemu nagroda się nie należy, bo uprawia on gatunek dziennikarstwa, który nie powinien być premiowany. Dziennikarze tego rodzaju zapraszają do swoich programów polityków po czym szczują ich na siebie, by mieć show. "Cóż to za dziennikarstwo? Co takiego ważnego Bogdan Rymanowski ma do przekazania Polakom? Na czym się zna? Jakich wartości broni? Co ujawnia, czego byśmy nie wiedzieli?" - pyta Pacewicz i sam sobie odpowiada: "To nie jest żadna debata, żadne dziennikarstwo. To pyskówka, która ostatecznie zniechęca nas do myślenia, do poważnej oceny życia publicznego, do konfrontowania polityki z wartościami czy choćby ze zdrowym rozsądkiem." Zdaniem Pacewicza byłoby lepiej, gdyby w programach, zamiast awanturujących się polityków, pojawiali się fachowcy, którzy objaśnialiby publiczności świat. W porządku. Pacewicz ma sporo racji. Faktycznie niejedna gwiazda polskiego dziennikarstwa za szczyt wyrafinowania uważa pytania w rodzaju: "X powiedział Y o Z, co pan na to, panie B? Cierpi na tę przypadłość Rymanowski, ale ten sam rodzaj dziennikarstwa uprawia Sekielskimorozowski, Tomasz Lis, czy Monika Olejnik. Pacewicza nie ruszało, gdy nagradzano innych "pseudodziennikarzy", w związku z czym trudno pojąć dlaczego trzepnęła nim nagroda dla Rymanowskiego. Mniejsza o to. Rzecz w tym, że tabloidyzajcja nie jest największym problemem naszych mediów. Wystarczy zestawić go z problemami, o których wspominam wyżej. Te "duże problemy" Pacewicz omija wielkim łukiem, zresztą - nie tylko on.
Omijanie ciemnych zaułków własnego światka daje dziennikarzom ten zysk, że publiczność ma o nich lepsze mniemanie, niż powinna. Tomasz Lis twierdzi co prawda, że "sami dziennikarze wykonują gigantyczną pracę, żeby nasi odbiorcy nie mieli do nas szacunku", ale jest to, niestety, nieprawda. Jeśli wierzyć sondażom - zawód dziennikarza ciągle cieszy się wysokim zaufaniem publicznym, co jest swoistym skandalem. Są oczywiście grupy, które na dziennikarzy patrzą trzeźwiejszym okiem. Do grup tych zaliczam samych dziennikarzy, a poza tym: polityków, funkcjonariuszy służb specjalnych oraz - blogerów. Dziennikarze pojawiają się tu w sposób oczywisty - znają siebie samych pewnie lepiej, niżby chcieli. Niemal standardowa opinia o środowisku dziennikarskim wygłaszana przez dziennikarzy w czasie internetowych dyskusji (w te mam wgląd) brzmi: "nasze środowisko to bagno" (to cytat). Politycy również nieźle znają dziennikarzy, niestety - niechętnie dzielą się swoimi obserwacjami na ten temat. Niemniej - czasem im się to zdarza. Zupełnie niedawno Adam Bielan wygłaszał w czasie zorganizowanej przez "Dziennik" debaty takie tezy: "Jest jeden z dzienników - nie mówię o "Dzienniku" - w którym można niemal kupić artykuł. I wszyscy o tym wiedzą.", czy "Kiedyś dotarła do mnie agencja PR, która zaproponowała mi cennik artykułów w prasie kolorowej." Co do funkcjonariuszy służb to zakładam, że są to osobnicy w ogóle nieźle poinformowani, więc i o dziennikarzach wiedzą sporo. Zostają jeszcze blogerzy. Otóż, Blogerzy znają dziennikarzy bardziej pośrednio, niż wyżej wymienione grupy, ale i tak lepiej, niż statystyczny obywatel. A to zupełnie wystarczy, by uniknąć pułapki idealizacji. Blogerzy są wszak najwdzięczniejszymi konsumentami dziennikarskiej produkcji, a gdy się z tą produkcją obcuje intensywnie przez czas dłuższy - trudno doprawdy o szacunek dla "środowiska" (oczywiście blogerzy nie mogą bez dziennikarzy żyć, ale to już inma sprawa). Stanisław Mackiewicz twierdził, że średniowieczni trubadurowie dlatego idealizowali kobiety, które znali słabo, lub zgoła wcale - bo trudno jest idealizować kobietę, którą zna się dobrze. Mam wrażenie, że podobne zjawisko występuje w stosunkach blogerów z dziennikarzami. I tyle na ten temat.
Że z dziennikarstwem jest źle przyznają więc sami dziennikarze. Od pewnego czasu obserwujemy zresztą wśród nich nasilenie tendencji do snucia czegoś na kształt refleksji na własny temat. Niektórzy przechodzą przy tym od stwierdzeń typu "nasze środowisko to bagno" do sugestii, że "może warto by coś z tym zrobić?". Zdarzają się nawet dość konkretne propozycje. Pomysł Tomasza Lisa wygląda tak: "...po prawie 20 latach dojrzeliśmy do jakiegoś Okrągłego Stołu polskich mediów. (...) powinniśmy sobie szczerze powiedzieć, gdzie jesteśmy, jakie błędy popełniamy." Jest to, oczywiście, pomysł zupełnie fantastyczny (o czym zresztą Lis wie i jeśli go przedkłada - to dla autopromocji). Nawet gdyby taki stół się zebrał to i tak trudno sobie wyobrazić, by dziennikarze powiedzieli sobie przy nim coś, czego na własny temat jeszcze nie wiedzą. A poza tym - od samego gadania nic się nie zmieni. Problem jest bowiem strukturalny. By rzecz wyjaśnić musimy poświęcić chwilę czasu teorii picu. Otóż, jako że III PR (to nie literówka) ufundowana została na całym konglomeracie mitów, jej kasta medialna gros swego wysiłku musi teraz wkładać w podtrzymywanie tego konglomeratu, słowem - zajmuje się picowaniem bardziej, niż czymkolwiek innym. Skutkiem tego stężenie picu w przekazie medialnym nie ustępuje stężeniu z jakim mieliśmy do czynienia za czasów "Polski Ludowej". Zmienił się jednak charakter picu. Pic współczesny dotyczy raczej sfery "ducha" jest więc łatwiejszy do wciśnięcia, niż pic PRL-owski, dotykający "ciała". Gdy PRL-owscy propagandziści picowali, że realny socjalizm ma swoje plusy i perspektywy u publiczności budziło to śmiech pusty, bo starczyło ruszyć się sprzed telewizora, by naocznie stwierdzić, że system zawodzi i sypie się na wszystkich frontach. Mity III PR są tymczasem łatwiej przyswajalne, na tej samej zasadzie, na jakiej łatwiej jest wmówić grupie żebraków, że w sąsiednim województwie mieszka wybitny filozof, niż przekonać ich, że mają wysoki standard życia. Mam tu na myśli takie mity jak mit "okrągłego stołu", mitologię antylustracyjną, czy cykl mitologiczny o herosach transformacji (Balcerowicz - geniusz, Mazowiecki - najlepszy premier od czasów Mieszka I). Szczególnie godnym uwagi jest mit Wałęsy, bo - na oczach publiczności - najpierw spuszczono z niego powietrze (na początku lat 90-tych), a potem znów nadmuchano (to już zupełnie niedawno, gdy się okazało, że III PR jednak mitu Wałęsy potrzebuje). Te wielkie mity III PR owocują całą masą pomniejszych mitków, o czym może jeszcze trzeba będzie napisać. Ale - to innym razem.
Teraz wracajmy do dziennikarzy. Problem polega na tym, że dziennikarz to w "dużych mediach" zwierzę rzadkie. Dominują picerzy. Ich zawodowa egzystencja zależy od tego, jak potoczą się losy Wielkiego Picu (nazwijmy w ten sposób zbiorczo cały konglomerat mitologii III PR), którego konserwacją się trudnią. W związku z czym takie kwestie jak "obiektywizm" czy "prawda" schodzą na plan dalszy, a raczej - giną marnie. Liczy się pic. Oczywiście picer picerowi nierówny i dałoby się tu wprowadzić jakąś hierarchię. Taki Tomasz Lis to - bez wątpienia - wielki picer, a - powiedzmy - Jan Osiecki ledwie podpicownik. Każdy picuje na miarę swych sił i talentu. Niemniej - to picerzy ciągle wodzą rej w środowisku. Ale co w takim razie robią ci dziennikarze, którzy, z jednej strony, nie chcą za mocno picować, ale - z drugiej strony - nie mają ochoty wziąć się za podważanie Wielkiego Picu? Dziennikarze tacy, rzecz prosta, opracowują sobie strategie przetrwania. Mamy więc strategię "na naiwnego", którą z powodzeniem zdaje się stosować ujmująco dziwiący się światu Igor Janke, czy też strategię "ślepego na jedno oko" którą praktykuje Łukasz Warzecha programowo nie biorący pod uwagę pewnych zmiennych przy pisaniu swoich "cynicznych do bólu" analiz (zmienną taką jest chociażby ten fakt, że media częściej niż lustrem rzeczywistości bywają narzędziami przeróżnych środowisk czy grup interesu). Od czasu do czasu zdarza się jednak, że dziennikarz stosujący na co dzień taką czy inną strategię przetrwania puszcza jakiś sygnał. Pod jednym z blogerskich wpisów Igora Janke Janina Jankowska wyjaśniała: "Janke daje sygnał, że coś niedobrego dzieje się z naszym dziennikarstwem, TVP i głównymi politykami. Jakiś paraliż debaty publicznej, matrix, nie mający nic wspólnego z rzeczywistością.". Doceniam, ale czy dziennikarz nie powinien robić czegoś ponad "dawaniem do zrozumienia"? Koledzy dziennikarza by się pogniewali, gdyby wygarnął ostrzej? No cóż - dla odbiorców jego produkcji (czytelników, widzów) wygodne życie dziennikarza w środowisku nie jest żadnym priorytetem. Odbiorcy są zainteresowani tym, by ich nie truto. Wyobraźmy sobie piekarnię, w której do mąki dosypują cementu, a w bułkach zapiekają karaluchy. Nie wszystkim piekarzom się to podoba. Niektórzy spotykając się po pracy w knajpie wymieniają uwagi w rodzaju "ale bagno!", czy "gdyby nasi klienci wiedzieli....". Niemniej przez lata żaden z piekarzy nie wynosi tajemnic piekarni za zewnątrz. Aż wreszcie trafia się jeden, który leci z donosem do mediów. Wybucha skandal, piekarnia pada, piekarze tracą zajęcie w związku z czym bywa, że o delatorze wyrażają się słowami "powszechnie uznawanymi za obraźliwe" (jak się do delikatnie ujmuje). Klienci za to mają donosiciela za jedynego sprawiedliwego. W przypadku dziennikarzy wyglądałoby to podobnie. Tu wreszcie dotarliśmy do programu pozytywnego...
Jedynym ratunkiem dla środowiska dziennikarskiego jest złamanie środowiskowej omerty. Dlatego też cieszą mnie szczerze wszelkie oznaki "dzielenia się środowiska", które to zjawisko z kolei martwi dotychczasowych hegemonów opinii publicznej. Do owych hegemonów należy Adam Michnik, który żalił się Piotrowi Najsztubowi, że "...środowisko dziennikarskie już nie istnieje. Do naszego środowiska przeniosły się podziały polityczne". Michnik rozwijał dalej: "Nasze środowisko miało do niedawna pewien wspólny kodeks etyczny. I "wielkim" dokonaniem pisowskiej prawicy, choć to się zaczęło już w czasach AWS, było złamanie tego kodeksu". No cóż, wypowiedzi Michnika często trzeba tłumaczyć na polski, tak jest i tym razem. A więc: dojście do władzy AWS, a jeszcze bardziej dojście do władzy PiS-u wiązało się z dopuszczeniem do głównego nurtu mediów narracji spychanych dotąd na margines. Michnik mówiąc "nasze środowisko" miał więc na myśli nie środowisko dziennikarskie jako takie(było zawsze podzielone), co raczej środowisko "dużych" mediów. Michnikowy "etos" polegał zaś na tym, że ludzie "dużych mediów" byli ze sobą świetnie zblatowani. Teraz jest z tym gorzej, co Michnika boli. Nie jego jednego. Tomasz Lis też opłakuje utraconą jedność. "Nasze środowisko ulega totalnej dezintegracji i degradacji" - jęczy i wspomina: "Pamiętam, jak na początku lat 90. ludzie, którzy dziś są po różnych stronach barykady, razem pracowali w Sejmie, razem się bawili i pomagali sobie w pracy. I wcale to nie znaczy, że nie ścigali się ze sobą. Ale było poczucie wspólnoty." Michnik z Lisem grubo przesadzają. Niestety - jak dotąd podziały, które ich tak martwią, nie poszły wystarczająco daleko. Środowiskowy konformizm trzyma się nieźle. A byłoby świetnie, gdyby zaistniała grupa "dziennikarzy śledczych" traktujących środowisko dziennikarskie jako obiekt badań, czy jako łowisko tematów. Wywlekaliby oni na wierzch dziennikarskie paskudztwa, a, że w związku z tym, byliby przez resztę środowiska szczerze znienawidzeni - reszta dziennikarzy stawiałaby sobie za punkt honoru ujawnianie ich grzeszków. Tak mniej więcej działa zdrowy system partyjny, w dziennikarstwie też by się to sprawdziło, poza tym - byłoby ciekawie. Bo jeśli śmieszny przecież "atak" Pacewicza robi takie poruszenie, to co działoby się po ataku poważnym? Gdyby np. w medium X (dużym) pojawił się tekst chociażby o wspomnianym przez Adama Bielana dziennku, o którym "wszyscy wiedzą", że można w nim "niemal kupić artykuł"? Tak więc - nie potrzebuję Lisów i ich "okrągłych stołów", a "dawanie do zrozumienia" to dla mnie za mało. Chcę Sniesarewów. Tylko oni mogą poprawić stan zdrowia naszego dziennikarstwa. Taka kuracja wiązałaby się z zawodową śmiercią sporego pewnie zastępu żurnalistów, tylko - co nas, odbiorców to obchodzi? A Sniesarewem może zostać każdy. Nawet Lis ma na niego zadatki. Gdy go wyświęcono z TVN puścił nieco pary z gęby (Jak to było u Lenina? "Gdy dwóch złodziei się pokłóci..."). W wydrukowanym przez "Przekrój" wywiadzie (wywiad prowadził Najsztub) Lis zapewniał, że w TVN "elementarne standardy" zasadniczo rzecz biorąc były przestrzegane, a napięcia na styku dziennikarze - szefowie stacji pojawiały się "tylko w okolicach wyborów". Początkiem "jazdy w dół" stały się dopiero wybory prezydenckie w 2000 roku (zdaje się, że Mariusz Walter stawił się na ogłoszeniu wyników w sztabie Kwaśniewskiego). Na pytanie Najsztuba o to, czy ktoś go naciskał, by "Faktami" wpływać na przebieg kampanii Lis odpowiedział: "musiałbym zdradzać takie historie, których zdradzać nie chcę. Powiem ogólnie: były sytuacje, kiedy trzeba było kłaść wszystko na szali, żeby ocalić twarz". Dopytywany: "czyli ktoś próbował cię do czegoś zmusić, ty nie chciałeś i wychodziło na twoje?" odparł: "zwykle wychodziło na moje". Dobre jest to "zwykle", bo sugeruje, że istniały też jakieś sytuacje "niezwykłe". Dlaczego Lis utrzymuje wszystkie te historie w tajemnicy? Otóż, dlatego, że "odbywało się to najczęściej w cztery oczy, więc pewnie mielibyśmy jedno zebranie przeciw drugiemu", a poza tym Lis nie chce, by ostatnie tygodnie pracy w TVN przesłoniły mu ostatnie lata (tu wtrąćmy, że Walter odpowiedział Lisowi pięknym za nadobne mówiąc Najsztubowi, że jest z Lisa - mówiąc oględnie - niezły megaloman i manipulator). Lis przepowiadał przy tym, że przy okazji następnych wyborów będzie jeszcze gorzej, i - trzeba mu to przyznać - zdaje się trafił w dziesiątkę. Od wyborów z roku 2005 "jazda w dół" stała się jeszcze ostrzejsza. Oczywiście nie mam złudzeń. Piszę fantazję. Wiem, że 99 procent dziennikarzy mając do wyboru uznanie wśród czytelników (czy widzów) i spokój w środowisku wybierze to drugie. Słowem - będzie się kierowało nie lojalnością wobec klientów, ale lojalnością wobec korporacji. Ale zawsze można pomarzyć. A co w tym wszystkim mają do roboty blogerzy? No cóż, powinni - w miarę swoich wątlutkich sił - działać na rzecz obniżenia stopnia zaufania publicznego do dziennikarzy (bo nie zasługują oni na tę łaskę) i w ogóle po korniczemu podgryzać Wielki Pic. Ryjmy. Może się zawali...
źródła większości cytatów:
Kto czyta nie błądzi, NCz! 659 4.01.2003
Artur Kowalski, Wycena bez weryfikacji, ND 17.03.2007
Artur Grzybek, Wierzejski: "Wyborcza sprzyja Dochnalowi, Dziennik 20.06.2007
Witold Gadowski, PZU - a jednak spisek, GP 676
Piotr Pacewicz, Rymanowski - niedziennikarz roku, GW 18.12.2008
Kto czyta nie błądzi, NCz! 735, 19.06.2004
Joanna Lichocka, Opowieści o strasznych Kaczorach, Rz. 22.10.2008
PR w polityce? To nie my!, Dziennik 18.10.2008
Sylwester Latkowski, Zabić Papałę
Gorzej niż w dżungli, Polska 27.12.2008
Najsztub pyta Michnika, Przekrój 3251
Inne tematy w dziale Polityka