tad9 tad9
127
BLOG

oceniam nowy program PiS (do sztambucha Łukasza Warzechy)

tad9 tad9 Polityka Obserwuj notkę 53

    Kilka dni temu wszedłem do "Salonu24", kliknąłem w tag: "PO" i na pierwszym miejscu dostałem wpis Łukasza Warzechy pt. "Czy PiS się zmieni". I co? I nic. Nawet okiem nie mrugnąłem. Zdążyłem się przyzwyczaić, choć mamy do czynienia z sytuacją - chyba - wyjątkową: ponad rok po wyborach większość publicystów gros swojej uwagi poświęca partii opozycyjnej. PiS - okazuje się - ma całą masę życzliwych przyjaciół życzących sobie poprawy jego kondycji, w związku z czym rzuciwszy okiem na dowolny program publicystyczny - najpewniej trafimy na debatę o kondycji Prawa i Sprawiedliwości. Trwa to już ze trzy lata, i choć w ciągu tego czasu ze cztery razy ogłoszono, że PiS się skończył, dziennikarze dalej zajmują się nim z niezmienną pasją. Mamy więc do czynienia z rodzajem publicystycznej nekrofilii. No owszem, ostatnio coś się zmieniło, ale to też ciekawe, że trzeba było aż światowego tąpnięcia finansów, rosyjsko-ukraińskiej wojny gazowej i nowej odsłony semickiej awantury na Bliskim Wschodzie, by rozważania o PiS spadły w programach publicystycznych z miejsca pierwszego na, powiedzmy drugie czy trzecie.

    Ale bo też PiS to prawdziwe dziwo. Ostatecznie jest to formacja, która od trzech lat bez przerwy traci poparcie, a jej szef popełnia same błędy, co jest fenomenem chociażby statystycznym (Kaczyński osiągałby lepsze wyniki podejmując decyzje przy pomocy rzutu monetą, czy kręcenia butelką). Wszelkie zaś symptomy, jakie PiS emituje świadczą o jego chorobie. Gdy więc dochodzi w szeregach PiS do różnicy zdań (np. w kwestii aborcji) znaczy to, że partia się sypie, a gdy PiS mówi jednym głosem to daje tym samym świadectwo, że jest formacją wodzowską, tłumiącą wszelki indywidualizm, co wiedzie prosto do klęski. Do tego PiS wypalił się intelektualnie, i fakt ten również jest przez życzliwych mu publicystów nieustannie roztrząsany (1). Tym samym publicyści ci wpisują się w modny jakiś czas temu nurt kultury wyczerpania w ramach którego pisarze pisali powieści o niemożności pisania, a filmowcy kręcili filmy bez akcji. Teraz widać przyszła moda na pisanie o zaniku myśli w szeregach PiS. Ale czy przynajmniej pustka programowa tej partii faktycznie odbija się niekorzystnie na tle fajerwerków intelektualnych puszczanych bez przerwy przez PO, myślowego fermentu na lewicy, ideowej ofensywy ludowców (nie wspominając już o zadziwiającym renesansie myśli politycznej wśród opozycji pozaparlamentarne)j? No cóż, ja takiego zjawiska nie dostrzegam. Kasta medialna mogąc ponarzekać na każdego woli zajmować się PiS-em...

    Warto to sobie uświadomić: niespełna dwa lata niesamodzielnych rządów PiS spora część publicystów rozlicza ostrzej i dłużej niż ponad czterdziestoletnie totalne rządy partii komunistycznej. Przy tym rzecz rozgrywa się w przestrzeni mitycznej. Jeszcze w grudniu 2007 roku dyrektor programowy Instytutu Spraw Publicznych wykładał na łamach "Rzeczypospolitej", że Platforma nie może zaniechać rozliczenia PiS, bo ten "chce zbudować wokół swojej partii mit" jakoby starał się naprawić państwo, ale mu nie dali. "Nie można pozwolić na to, by PiS narzuciło opinii publicznej swoją optykę patrzenia na rzeczywistość" - pisał dyrektor - i podsuwał taką myśl: "Dobrym pomysłem byłoby przygotowanie przez Ministerstwo Sprawiedliwości białej księgi działalności ministra Ziobry. Podobną księgę można by stworzyć na temat działań Antoniego Macierewicza czy Mariusza Kamińskiego" (2). Pomysł był nienowy i - rzec można - nieźle osadzony w tradycji z której wyrasta elita III RP. W 1952 roku Wydział Historii Partii przy KC PZPR wraz z "Książką i Wiedzą" wydał opracowanie pt. "Pod rządami bezprawia i terroru. Konstytucje, sejmy i wybory w Polsce przedwrześniowej" i pewnie "biała księga" rządów PiS miała być czymś w tym guście. Ale niewiele z tego wyszło. Mijały miesiące, księgi nie było, wreszcie - latem 2008 roku - ktoś o kryptonimie "WBS" skonstatował z żalem w "GW": "W kampanii wyborczej Donald Tusk zapowiadał, że być może już w kwietniu będzie szczegółowy raport o nieprawościach rządów PiS. Jest sierpień, raportu nie ma. Tylko wczoraj prokuratura podjęła dwie korzystne dla PiS decyzje (...). Prawnicy podkreślają, że Zbigniew Ziobro może czuć się pewnie - w sprawie udostępnienia akt jednej ze spraw prezesowi PiS. Na stanowisku wbrew Julii Piterze pozostał szef CBA Mariusz Kamińaki. A premier Tusk w "Przekroju" wstrzemięźliwie mówił o rozliczeniu ekipy PiS (...)" (3)

    Warto odnotować, że tekst "WBS" nosił tytuł: "PO odpuszcza PiS?". No cóż, jeśli daje się taki tytuł artykułowi, w którym czytamy: "tylko wczoraj prokuratura podjęła dwie korzystne dla PiS decyzje", to da się z tego wyciągnąć pewne wnioski odnośnie postrzegania kwestii "niezależności prokuratury" przez "ludzi gazety". Gdyby PO nie "odpuściła" to już by się te prokuratury postarały - zdaje się nam mówić "WBS" i skłonny jestem się z nim zgodzić. A tymczasem - prokuratury albo się nie starają, albo nie mają z czego klecić materiału dowodowego, choćby i klecić chciały. Owe "dwie korzystne decyzje", które tak zabolały "WBS" wyglądały tak: 9 sierpnia - jak donosił "Nasz Dziennik" - warszawska Prokuratura Okręgowa odmówiła wszczęcia śledztwa przeciwko Arkadiuszowi Mularczykowi. Śledztwa chciał były prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień. Szło o wystąpienie Mularczyka przed trybunałem, w czasie którego wykorzystał on informacje z IPN na temat sędziów TK. Według prokuratury Mularczyk "nie przekroczył swych uprawnień". (4). Tego samego dnia pisali w "Polsce": "Pielęgniarki, które (...) okupowały kancelarię premiera, nie były podsłuchiwane, a urządzenia zagłuszające, które uruchomił BOR nie emitowały szkodliwych fal". Fakty te ustaliła  Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga i umorzyła postępowanie (zaznaczając, że BOR-owcy uruchamiając zagłuszarkę przekroczyli swoje kompetencje) (5).

    W następnych miesiącach "WBS" miał nowe powody do zmartwień. 16 października mogliśmy w "Dzienniku" przeczytać, że w czasie rządów PiS liczba podsłuchów "nieznacznie zmalała". Od 2000 roku zakładano bowiem - średnio - 12 tysięcy podsłuchów rocznie, tymczasem w ostatnim roku rządów PiS było ich o około 400 mniej. Polityk Platformy miał powiedzieć "Dziennikowi" nieoficjalnie, że straszenie obywateli "państwem podsłuchów" było "blefem wyborczym" (6). Z kolei 30 października PAP podała, że Jan Olszewski nie złamał prawa będąc szefem komisji weryfikującej WSI mógł bowiem - zgodnie z prawem - uniemożliwić funkcjonariuszom SKW kontrolę stanu ochrony dokumentów Komisji Weryfikacyjnej przewiezionych do siedziby BBN (przypomnijmy: operację przewożenia gazety - "GW" czy "Dziennik" - opisywały w histerycznym tonie). Umorzono więc postępowanie uruchomione na wniosek Grzegorza Reszki (SKW wniosła odwołanie). Już zupełnie niedawno w "Dzienniku" zrobili krótkie podsumowanie "rozliczania PiS" i wyszło im, że z rozliczania w sumie nic nie wyszło. Marny dorobek mają i prokuratury i sejmowe komisje śledcze...

    Czy, wobec tego, publicyści III RP zweryfikowali swoje poglądy? Ależ skąd. Co prawda Mariusz Janicki z "Polityki" zauważył smętnie: "Faktycznie, okazuje się, że trudno znaleźć skuteczny paragraf", ale zaraz wyjaśnił, że to  bynajmniej nie świadczy dobrze o PiS-sie. Wręcz przeciwnie. Janicki: "Gdyby PiS zwyczajnie łamało prawo, można by sprawę załatwić kilkoma procesami. Ale metoda PiS, paradoksalnie, była jeszcze bardziej szkodliwa, bo polegała na działaniu - korzystając z tytułu znanego filmu - "między słowami". Zwolennicy PiS uważają zapewne, że jeśli nie było wprost łamania prawa, to wszystko jest w porządku. Ale reguła, że to co nie jest zakazane jest dozwolone dotyczy obywateli, a nie władzy, której, aby zasłużyć na miano w pełni demokratycznej, nie wystarczy fakt, że nic jej (jeszcze) nie udowodniono. Czasami wystarczy swego rodzaju wiedza operacyjna". W sumie więc PiS nie łamiąc prawa "...pokazał, jak można psuć system i ciąć najbardziej delikatną ustrojową tkankę, tak by nie zabrudzić skalpela" (7). Śmiem twierdzić, że ten tekst Janickiego znajdzie swoje miejsce w annałach polskiej żurnalistyki i to - kto wie - czy nie tuż obok słynnego tekstu Jacka Żakowskiego o inteligentach wysiadujących jaja rozumności, który to tekst nie raz już przywoływałem i jeszcze nie raz przywoływał będę. Ale - wracajmy do PiS. 

    Stosunek do tej partii wyznacza wielu publicystom poglądy na rzeczywistość. Weźmy, na przykład, stosunek Witolda Gadomskiego z "GW" do komisji śledczych. Kiedyś był ich zdecydowanym przeciwnikiem. We wrześniu 2005 roku, w artykule "Polską rządzą speckomisje" grzmiał: "Skrajne upolitycznienie sejmowych komisji śledczych sprawia, że efekty ich prac są mało wiarygodne. Nie sposób ocenić, czy wnioski do jakich dochodzą posłowie mają poważne przesłanki, czy wynikają jedynie z motywów politycznych. Jedno jest pewne - celem posłów nie jest poszukiwanie prawdy" (8). Dwa lata później Gadomski zmienił zdanie. W artykule "Odtajnić Kaczmarka!" pisał: "PiS robi wszystko, by nie dopuścić do powstania komisji śledczych, które zapewne wydobyłyby na światło dzienne nieprawości rządzących", dalej też wyrażał nadzieję, że komisje śledcze - jeśli powstaną - "wyjaśnią, czy i w jakim zakresie kierowane przez PiS tajne służby łamały prawo" (9). Tak więc - w ciągu ledwie dwudziestu paru miesięcy - sejmowe komisje śledcze zmieniły się w oczach Gadomskiego z narzędzi do uprawiania propagandy politycznej w organa, które "wydobywają na światło dzienne i wyjaśniają".

    Teraz możemy przejść do wpisu Łukasza Warzechy, od którego zaczynaliśmy... ŁW pisze o tworzeniu wizerunku przez PiS: "Błędów było mnóstwo, przy czym co najmniej połowa należała do kategorii błędów wizerunkowych, stosunkowo najłatwiejszych do uniknięcia, a zatem tym bardziej kompromitujących". Bądźmy poważni. "Błąd wizerunkowy" jest znaczącym błędem tylko wówczas, jeśli zostanie zorkiestrowany przez media. W innym wypadku po prostu tonie w oceanie przekazu medialnego (jest tak przynajmniej w przypadku 99% "błędów wizerunkowych"). Przy tym "błąd wizerunkowy" to rzecz względna. Stefana Niesiołowskiego można okrzyknąć albo "destruktorem dyskursu publicznego", albo "następcą Demostenesa", Palikot może być definiowany jako "cham", albo jako rzadki przypadek polityka wnoszącego do naszego życia publicznego humor i dystans. Gdyby media naraz zaczęły piętnować bluzgi Niesiołowskiego i wyskoki Palikota - z miejsca staliby się "błędem wizerunkowym". Być może stało się tak z Palikotem, którego dwa ostatnie numery zostały zorkiestrowane w kontekście – generalnie - negatywnym (i PO się cofnęła...).  Czy PiS nie popełnia błędów wizerunkowych? Oczywiście, że popełnia. Ale czy aby na pewno więcej niż inne partie? Czy większość "błędów wizerunkowych" tej partii nie jest "robiona" PiS-owi przez kastę medialną o której pisałem wyżej? Weźmy przypadek Ludwika Dorna i jego "wykształciuchów". "Wykształciuchy" pojawiły się u Dorna raz, na marginesie długiego wywiadu. Zostały jednak podchwycone, i - po zmianie znaczenia - zorkiestrowane, celem zrobienia z nich symbolu "antyinteligenckości PiS".  Otóż, materiał na takie "błędy wizerunkowe" znajdzie się zawsze, gdy tylko ktoś będzie chciał go znaleźć. Nie dalej jak w niedzielę widziałem kawałek programu "Kawa na Ławę" w którym Niesiołowski oznajmił, że wyrzucenie z telewizji pań Lichockiej i Gargas było dobrym posunięciem, bo tam "straszyły". Czy nie dałoby się tego zorkiestrować jako ataku ludzi PO na dziennikarzy? Dałoby się, ale nikt tego nie orkiestrował. Rzecz marginalnie odnotowano chyba w „Rzeczpospolitej” i to wszystko. Sprawa nie miała szansy, by zaistnieć jako „błąd”...

    ŁW pisze dalej: "Zmiana, jakiej ma podlegać PiS, może być skuteczna, o ile (...) znikną także inne dotąd nieodzowne wątki: narzekania na media, przypisywanie przeciwnikom politycznym najgorszych intencji na pograniczu zdrady narodowej, tworzenie poczucia i wizerunku partii będącej w nieustannym okrążeniu, a posiadającej monopol na prawdę i słuszność. To ostatnie zgubiło swego czasu Unię Wolności". Czy nie powinno się narzekać na media choć są ku temu powody? Dziennikarz powie, że nie powinno, ale ja nie jestem dziennikarzem. Dla mnie uświadamianie, że media nie są neutralnym lustrem rzeczywistości jest dobroczynnym działaniem edukacyjnym. Dzięki takiej postawie nasza wiedza o mediach III RP w ciągu ostatnich lat wzrosła skokowo. Zajmijmy się teraz owymi „działaniami na pograniczu zdrady narodowej”. A ponieważ jakoś tam łączy się to z kwestią „układu” zacytujmy w tym miejscu ten fragment tekstu ŁW (dalej o błędach PiS): " Duża ich część miała swoje praźródło właśnie w "walce z układem" - rozumianej nie jako faktyczne działania polityczne (zresztą cała ta walka odniosła skutek mocno wątpliwy - tak to bywa, gdy zbyt mocno chce się osiągnąć spektakularny sukces), lecz jako hasło, czcza retoryka". Redaktor Warzecha popełnia błąd (lub udaje, że nie czegoś rozumie) sprowadzając "walkę z układem" do działań prokuratorskich (bo chyba brak aresztowań ma na myśli pisząc o "czczej retoryce"?). Przecież "walka z układem" to wcale nie musiały być jakieś spektakularne śledztwa. By wywołać strach i nienawiść wystarczyło samo wprowadzanie do ważnych instytucji ludzi, postrzeganych przez elity III RP jako "nie nasi". Nowi ludzie w mediach, w MSZ, w NBP, iluśtam nowych sędziów w TK, itd., itd.,... PiS nie musiał robić nic więcej, by władcy III RP poczuli się zagrożeni. Mają bowiem mentalność kliki, działającej zgodnie z regułą: albo "nasi” są na górze, albo – wymawiamy lojalność „temu krajowi”. Nie chcę cytować słynnego wpisu z blogu Waldemara Kuczyńskiego ("życzę wszystkiego najgorszego"...itd.), bo to rzecz zbyt znana. Ale możemy zrobić sobie wycieczkę w rejony historii alternatywnej i zastanowić się, czy aby wynik wyborów z 2007 roku nie oszczędził nam "gorącej jesieni" w roku 2008.

    Otóż, od chwili, gdy okazało się, że wybory z roku 2005 wygrali nie ci, w których establishment III RP zainwestował nadzieje, siły i środki zaczął się ruch mający za cel wyprowadzenie polityki na ulicę. Próbowano to zrobić przy pomocy różnych dźwigni (o czym zresztą pisałem), ale - z marnym skutkiem. Odbicie tej bezradności znaleźć można w wywiadzie Piotra Pacewicza z Bronisławem Geremkiem z maja 2007 roku. Geremek mówił: "Polskie społeczeństwo dojrzewa do (...) protestu. Wobec tego co płynie z ekranu telewizyjnego, co przynoszą codziennie gazety". Pacewicz na to: "Czy politycy opozycji nie powinni bardziej mobilizować społeczeństwa do obrony demokracji, wzywać do udziału w pokojowych demonstracjach?" Geremek: "Tylko jak zmobilizować społeczeństwo, żeby wyraziło swój protest? Bardzo tego chcę, ale jeszcze nie wiem jak to zrobić" (10). W maju 2007 roku faktycznie trudno było "zmobilizować społeczeństwo do protestu", bo ludzie wychodzą na ulice raczej z powodów bytowych, niż politycznych, a mieliśmy właśnie dobrą koniunkturę. Ale i na tej nucie próbowano grać nakręcając roszczenia płacowe pod hasłem: "jest koniunktura, powinniście zarabiać więcej". Oczywiście  - ten przekaz urwał się jak nożem uciął po przegranych przez PiS wyborach. Za ilustrację tego procesu niech nam posłużą okładki "Polityki". "Polityka" z 25 stycznia 2007 roku. Okładka krzyczy: "2007 rok podwyżek". Dopisek: "sytuacja na rynku pracy wymusza wzrost płac. Sprawdź ile można dziś zarobić?". Oprawa graficzna - stylizowany banknot 200 złotowy. "Polityka" z 26 stycznia 2008 roku. Na okładce napis: "Polacy chcą płacy!" z dopiskiem: "Czy budżet to wytrzyma?" Oprawa graficzna - zdjęcie dość odpychających górników (?) gwiżdżących na palcach. W tym samym okresie na łamach "GW" aktywiści "Sierpnia 80" (pozdrowienia dla pana Łabędzia) zmienili się z bojowników o demokrację dzielnie pomagającym strajkującym pielęgniarkom w chciwych cwaniaków o nieciekawych powiązaniach. Tak więc media, które - za rządów PO - tonują, usypiają i łagodzą, za rządów PiS trudniły się podkręcaniem atmosfery społecznej. Można więc być pewnym, że - gdyby nie zmiana reżimu - zamiast powtarzać dziś mantrę "nie ma kryzysu, nie ma kryzysu, nie ma kryzysu...", wołałyby wielkim głosem: "Toniemy! A rząd nie daje sobie rady!". Czy udałoby się im doprowadzić do jakiejś rozróby? Nie przypuszczam, niemniej - wobec załamującej się koniunktury - nie wykluczam.

    Ale – rzecz można – to jeszcze za mało, by mówić o „działaniu na pograniczu zdrady narodowej”. Zastanówmy się więc jakie skutki ma dla kraju konserwowanie postkomunizmu w kluczowych instytucjach państwa (bo cóż innego robią elity III RP?). Weźmy obszar – bliskich redaktorowi Warzesze – spraw zagranicznych. Pisałem już o tym, więc przypomnę (tak, jestem już na etapie cytowania samego siebie, choć Łysiaka jeszcze w tym nie przebijam...): "W listopadzie ubiegłego roku "Rzeczpospolita" podała, że w MSZ pracuje 300-400 absolwentów Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych i to właśnie oni okupują rdzeń ministerstwa. Bo, co prawda, całe ministerstwo liczy 4 tysiące pracowników, ale wśród nich tylko 800 ma stopień dyplomatyczny, i połowę owej 800-tki stanowią właśnie adepci MGiMO (11). W 2006 roku ruszyła operacja pozbywania się MGiMO-wców, ale dalej historia potoczyła się tak, jak się potoczyła... Dziś, przywrócony przez nowy reżim do łask pan Schnepf twierdzi, że "nikt nie może być dyskryminowany, bo skończył taką czy inną uczelnię". I taki wielkoduszny punkt widzenia można przyjąć - gdy nie ma się bladego pojęcia o typie stosunków między ZSRS a jej satelitami, tudzież o tym, czym były sowieckie akademie dyplomatyczne. MSZ pod rządami "korporacji Geremka" ostał się jako PRL-owski skansen w sercu III RP. Oczywiście PRL-owska kadra przeżarta jest PRL-owską agenturą. Szacunki mówią o 80-95 procentach współpracujących dyplomatów (12). Jak dla mnie - wygląda na to, że postPRL-owską kadrę otaczano w MSZ III RP czułą opieką". Marny stan polskiej dyplomacji potwierdzają ludzie, którzy zetknęli się z nią bliżej. Marek Cichocki, który miał możliwość "obserwacji uczestniczącej" twierdzi: "...prawda o naszej dyplomacji jest bardzo smutna. W swej masie to środowisko bardzo zdegenerowane, a sama struktura jest kompletnie niewydolna. To nie jest dyplomacja podmiotowego państwa". Struktura MSZ, zdaniem Cichockiego, jest bowiem "rodem z PRL-owskiego średniowiecza", sposób funkcjonowania Akademii Dyplomatycznej to "absolutny skandal", personalna działalność w MSZ polega zaś na tym, by pozbywać się "ciał obcych". Politykę prowadzi podzielona na frakcje "korporacja", przy tym Marek Cichocki nie uważa "frakcji Geremka" za najważniejszą. Jest jeszcze frakcja MGiMO, frakcja postkomunistyczna, frakcja proniemiecka, frakcja profrancuska, wreszcie frakcja tych, którzy schlebiali prezydentowi Kaczyńskiemu i minister Fotydze, za co popadli reszcie frakcji. Zdaje się więc, że polityka "korporacji" (którą za "państwową" uznają premierzy nie chcący z nią wojować) to wypadkowa sił poszczególnych frakcji.  Cichocki konkluduje: "Dzisiaj stan polskiej dyplomacji jest jednym z najpoważniejszych ograniczeń naszej polityki zagranicznej i europejskiej. Ten fakt nie może być dłużej traktowany w polskim dyskursie publicznym jako tabu, bo już dawno przestał być tajemnicą dla naszych partnerów zagranicznych. Król jest nagi" (13). Tu postawmy pytanie:  jeśli MSZ jest naprawdę "chore" a ktoś podtrzymuje ten stan, to czy można mówić, że porusza się "na pograniczu zdrady narodowej"? To mocne słowa, więc zmieńmy je na inne: elita III RP jest dysfunkcjonalna, gdy idzie o interesy kraju. Być może nie powinna o tym mówić za głośno partia polityczna (ta powinna raczej działać na rzecz uzdrowienia sytuacji  – jeśli będzie miała okazję). Ale jeśli nie będzie mówić, tylko robić – i tak zostanie rozstrzelana przez sekcję medialną postkomunistycznej oligarchii. I trudno będzie nawet wiadomo za co. Bo raczej nie znajdą się wystarczająco wpływowi dziennikarze, którzy by rzecz nagłośnili. Wywiad z Cichockim można przeczytać w niszowych „Pressjach”, a nie w masowym „Fakcie”, choć pracują w tej gazecie dziennikarze zasiadający zarazem w redakcji „Międzynarodowego Przeglądu Politycznego”, więc pewnie nieźle zorientowani gdy idzie o stan naszej dyplomacji...  Ale gdyby dziennikarz wyrwał się z czymś podobnym, wtedy pewnie jakaś szycha w TVN oświadczyłaby podwładnym: „ten pan w „Loży Prasowej” już więcej komentował nie będzie!”. Więc pewnie się nie doczekamy... 

    Konkludując: jeśli PiS ma te swoje kilkadziesiąt procent elektoratu, to głównie z tego powodu, że mówi o tym, o czym mówić nie powinien – zdaniem Łukasza Warzechy. Dodajmy, że jest to elektorat „...wierny i najtrwalszy, bo kulturowy (...) niepodatny na marketingowe chwyty" (14). Można powiedzieć, że stawianie na ten elektorat oznacza ograniczenie się do tych kilkudziesięciu procent i „brak zdolności koalicyjnych”. No cóż – o „zdolnościach koalicyjnych” decyduje nie tylko PiS, ale i ewentualni koalicjanci. Czy jest możliwe, by uwierzyli oni w pozorowaną przemianę PiS z partii „antysystemowej” w „systemową”? Nie wydaje mi się. A jeśli będzie to zmiana realna? Cóż – w takim wypadku dlaczegóżby nie głosować równie dobrze na PO lub SLD? Bo przecież tu nie chodzi o PiS, ale o to, że jest to aktualnie najsilniejsza partia uruchamiająca antypostkomunistyczną dynamikę. Być może pojawi się jakaś – licząca się – konkurencja, ale nic podobnego nie widzę na horyzoncie. Tak więc -  jest marker pozwalający określić moment prawdziwego "końca PiS" w oczach antypostkomunistycznego elektoratu. Otóż, koniec ten nastąpi wtedy, gdy ludzie tacy jak Janicki, Władyka, Gadomski (czy tajemniczy "WBS") albo zaczną, co nie daj Boże, PiS chwalić, albo przestaną się nim zajmować. Będzie to znaczyło, że albo PiS nie jest już "...partią antysystemową, pragnącą zmiany nie tylko politycznej ale i ideologicznej" (15), albo, że osłabł był do tego stopnia, że można się nim nie przejmować. Wtedy ogień zaporowy sekcji medialnych oligarchii postkomunistycznej skierowany niechybnie zostanie na nowe "największe zagrożenie demokracji". Jak bowiem  pamiętają starsi czytelnicy tytuł "zagrożenia dla demokracji" jest przechodni (ostatnio zwracał na to uwagę Antoni Libera w "Europie"). Gdy ZChN znaczył coś na scenie publicznej w "GW" drukowano felietony, w których Wiesław Chrzanowski występował jako "fuhrer". Dziś ZChN jest wspomnieniem, Chrzanowski zaś to polityczny emeryt, więc może robić za "dobrego endeka" a Michnik przeprasza go za "fuhrera" na łamach "Przekroju". Póki co PiS jakoś tam się trzyma i dlatego już dziś mogę przedstawić recenzję programu PiS, zbliżoną do tej, jaką dostaniemy w dzień po kongresie. Nie widziałem oczywiście owego programu na oczy, ale - by ułatwić życie naszym publicystom - ocenię go już teraz. Otóż, jest to program anachroniczny, nie przystający do wyzwań jakie stają przed Polską na początku XXI wieku.  Firmując coś podobnego Kaczyński raz jeszcze dowiódł, że jest oderwany od rzeczywistości. Krótko mówiąc: PiS jest skończony. Czy Łukasz Warzecha przyjmie zakład, że to właśnie usłyszymy?   

przypisy

1. Z drugiej jednak strony teza o intelektualnym uwiądzie  PiS-u bywa podważana.  Są nawet tacy autorzy, którzy twierdzą, że  PiS jest wręcz hiperintelektualny i nawet gdy Lech Kaczyński śmieje się z angielszczyzny Tuska, to w śmiechu tym pobrzmiewa echem Nietsche, Heidegger i kilku teoretyków rewolucji konserwatywnej na dokładkę. Tego, mniej więcej, dowodziła w długim artykule Agata Bielik-Robson a w "Europie" jej to wydrukowali, z czego wynika, że się im tam przepalił jakiś bezpiecznik. Przypuszczam, że w grę wchodzi nadmiar rdzewiejącej erudycji.
Mając w głowie pewien zasób wiedzy o niemieckich filozofach, do których - zdaje się - sami czuli niegdyś słabość, myśliciele z "Dziennika" szukają celu, w który można by tą wiedzą wystrzelić. Najpierw zasadzili się na profesora Kunickiego i jego akolitów, którzy wydali pisma polityczne Jungera, tylko - bądźmy szczerzy - ile osób kojarzy prof. Kunickiego? Niechby go nawet "Europą" ubito, kto to zauważy? Więc - żaden sukces. Ale później trafił się "Dziennikowi" Rymkiewicz a dalej - Kaczyńscy. Rymkiewicz - to już grubsza sprawa, a Kaczyńscy - wręcz żubry (by trzymać się pewnej poetyki). Na taką zwierzynę warto polować, a poza tym są też jeszcze ci młodzi (?) radykałowie z "Rzeczpospolitej", którzy tylko czyhają na okazję, żeby zrobić masakrę dla jakiejś idei (przynajmniej według załogi "Dziennika"). A ponieważ w "Rzeczypospolitej" wyliczyli Cezaremu Michalskiemu błędy, jakie popełnił był pisząc esej o Brzozowskim, więc jasne jest, że pryncypialny konflikt między "Dziennikiem" a "Rzecząpospolitą" trwać będzie do końca świata (lub też do momentu w którym zagraniczni udziałowcy spełnią marzenie premiera Tuska i obsadzą "Rzeczpospolitą" nową ekipą, czy też do chwili, w której niemiecki właściciel zwinie interes o nazwie "Dziennik"). Może więc potrwa to jeszcze z parę miesięcy, ku radości czytelników lubiących podobne naparzanki. I tyle o tym.
2. Platforma musi zburzyć mit PiS, Rz. 27.12.2007.
3. wbs, PO odpuszcza PiS?, GW 9.08.2008.
4. Wojciech Wybranowski, Stępień przeprosi, czy się wymiga?, ND 9.08.2008.
5. Pielęgniarki bez podsłuchu, Polska 9.08.2008.
6. PiS nie stworzył państwa podsłuchów, Dziennik 16.10.2008.
7. Mariusz Janicki, Między słowami, Polityka 7.05.2008.
8. W. Gadomski, Polską rządzą speckomisje, GW 3.09.2005.
9. W.Gadomski, Odtajnić Kaczmarka!, GW 25.08.2007.
10. Musiałem być nieposłuszny, GQ 19/20.05.2007.
11. Wojciech Lorenz, Absolwenci radzieckiej kuźni w MSZ, Rz. 27.11.2007.
12. Dyplomaci jednak zlustrowani, Rz. 22.05.2007.
13. Polska polityka musi być świadoma własnej podmiotowości, Pressje 13.
14. Mariusz Janicki, Wiesław Władyka, Linia frontu, Polityka 2685.
15. Mariusz Janicki, Wojciech Władyka, Szachy i strachy Platformy, Polityka 11.10.2008.
 

tad9
O mnie tad9

href="http://radiopl.pl">

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (53)

Inne tematy w dziale Polityka