Za sprawą wystąpienia Zbigniewa Ziobro w Parlamencie Europejskim, na PiS po raz kolejny wylano wiadro pomyj. Polscy politycy i dziennikarze podkreślali, że publiczne krytykowanie polityki wewnętrznej naszego rządu, akurat w dniu kiedy premier prezentuje priorytety polskiej prezydencji w Radzie UE, to obciach, żenada, wstyd.
I chociaż można się spierać, czy temat „antykomora” i sprzedaży „Rzeczpospolitej” był odpowiedni by poruszyć go w Parlamencie Europejskim, to nie sposób jednak przyklasnąć postępowaniu eurodeputowanego PiS.
Owszem, Ziobro nie zmyślał, mówił zwięźle i do rzeczy. Ale zupełnie zmarnował dogodny moment, by wypunktować największe słabości rządu. Mógł zapytać premiera o jego stosunek do europejskiego podatku od surowców energetycznych (który może sprawić, że podatek na węgiel wzrośnie o 1300%!), o bezpieczeństwo energetyczne UE, zwłaszcza w kontekście NordStream-u czy pojawiających się coraz częściej głosów o planach wprowadzenia zakazu wydobycia gazu łupkowego na terenie Unii, Ziobro mógł zapytać nawet o to, jak euroentuzjazm polskiej prezydencji ma pomóc bankrutującej Grecji czy Portugalii.
Europoseł PiS zdecydował się jednak zaatakować premiera w sposób znacznie mniej wyrafinowany. Prosto i wręcz automatycznie wyrzucił z siebie pytania o sprawy ważne, ale dotyczące w swoim wymiarze geopolitycznym tylko Polski. Nie pokazał przy tym swojej wiedzy czy politycznej intuicji, a raczej zaprezentował to, co nasze media z lubością nazywają „polityczną hucpą”czy „politycznym awanturnictwem”.
Zbigniew Ziobro wypadł jak słaby, początkujący polityk. Tak w wymiarze europejskim, jak również w perspektywie krajowej. Wystawił na łatwą i skuteczną kontrę nie tylko siebie, ale także całe swoje ugrupowanie. Zadziałał emocjonalnie i poniekąd bezmyślnie. Instynktownie. A jak już pisałem, politycznego instynktu to on niestety nie ma.
Komentarze